środa, 27 kwietnia 2016

rozdział 11

      Ciche pukanie do drzwi obudziło go z lekkiego snu. Falen usiadł na łóżku, przetarł zaspane oczy i przeciągnął się, aż chrupnęło w kościach. Podrapał się po już i tak rozczochranej jasnej czuprynie i zerknął w stronę okna, za którym słońce dawno już wisiało na błękitnym, bezchmurnym niebie. Jak zwykle przegapił śniadanie, a na samą myśl o czekających go obowiązkach, najchętniej z powrotem zawinąłby się w kłębek i zasnął na kolejne pół dnia.
     Ziewnął potężnie, gdy kolejne pukanie przypomniało mu, dlaczego się obudził.
    - Proszę – rzucił zachrypniętym głosem i szybko odchrząknął.
Do komnaty wszedł Arwel, niosąc w rękach tacę ze śniadaniem. Miał na sobie jedynie obcisłe spodnie i długą tunikę spiętą szerokim pasem, ze sztyletem u boku. Zamknął za sobą drzwi nogą i podszedł do łóżka.
- Dzień dobry, śpiochu. Długo nie wstawałeś, więc śniadanie przyszło do ciebie. Gdyby nie ja, pewnie spałbyś dalej do południa. A podobno to mnie nigdy nie można dobudzić.
Kiedy postawił tacę na łóżku i sam usiadł na jego brzegu, Falen wciąż wpatrywał się w niego ze zmarszczonym czołem. Z opóźnieniem przypomniał sobie wczorajszy wieczór. Arwel przyleciał, żeby wyjaśnić tamto głupie nieporozumienie. Przyleciał specjalnie dla niego. I zamierzał tu zostać jeszcze cały dzień.
Falen spuścił wzrok na tacę, na której stał kubek parującej herbaty oraz cały stos elegancko przystrojonych kanapek w otoczeniu równie smakowicie wyglądających warzyw. W oczach wezbrały mu łzy wzruszenia. To był pierwszy raz od wielu lat, kiedy ktoś przygotował dla niego śniadanie. Arwel często wpadał z rana i go budził, ale nie w taki sposób. Dzisiaj był szczególny dzień. Poza służbą w zamku nie było nikogo. Nikt nie wejdzie nagle do komnaty, nikt nie spojrzy na nich krzywo i nikt nie zacznie rozsiewać o nich dziwnych plotek.
Tylko dzisiaj. Tylko przez ten jeden dzień mógł pozwolić sobie na chwilę radości.
- Hej, dzieciaku. – Arwel, który zdążył rozłożył się w poprzek łóżka, przekręcił się na bok, podpierając głowę na dłoni, i popukał go palcem w czoło – Tylko mi się tu nie rozpłacz. I zamiast modlić się nad tym śniadaniem, po prostu go zjedz. Nie po to wstawałem tak rano, żebyś mi tu wybrzydzał.
Falen otarł ukradkiem wilgotne oczy, uniósł głowę i napotkał roześmiane spojrzenie przyjaciela.
- Za bardzo mnie rozpieszczasz – rzucił lekkim tonem, powstrzymując się by nie wybuchnąć płaczem. W swoim życiu stanowczo wylał już za dużo łez. Taka drobnostka nie mogła go złamać.
- Po to tu jestem. – Arwel obojętnie wzruszył ramionami.- A poza tym nikt inny nie zrobi ci śniadanka do łóżka – wyszczerzył zęby, czochrając go po włosach. – Więc musisz być mi wdzięczny. A jeśli będziesz grzeczny to może zasłużysz na drugi raz.
Falen chwycił kubek z gorącą herbatą w obie dłonie, jednak zatrzymał go w połowie drogi do ust.
- Mam coś na twarzy? – Zapytał nagle, zaintrygowany przewiercającym wzrokiem przyjaciela.
- Nie.
-Więc, dlaczego się na mnie tak patrzysz? Wiem, że z rana wyglądam okropnie, ale to wyłącznie twoja wina, że przyszedłeś o tej porze.
Arwel roześmiał się cicho.
- Nigdy nie powiedziałem, że wyglądasz okropnie. Nigdy tak nawet nie pomyślałem – udając, że nie dostrzega zakłopotania Falena, położył się w nogach łóżka, podkładając ręce pod głowę. – Jedz szybko. Jak się ubierzesz, pojedziemy na małą przejażdżkę.
- Dokąd? Nadal mam obowiązki, a poza tym nie mogę opuszczać zamku na długo – chłopak miał pełne usta, a mówiąc wypluwał na pościel okruszki chleba.
- Jasne, już to słyszałem – rzucił z przekąsem Arwel, machając niedbale ręką – Tak się składa, że wiem, na czym polegają twoje obowiązki. To będzie całodniowa wycieczka, więc odpoczniesz sobie od tych wszystkich papierków i rządzenia.
- Co? – Falen przełknął kanapkę i zmarszczył brwi – Przecież bariera, ludzie...
- Wszystko załatwione. Ten jeden dzień obejdą się bez ciebie, Wasza Wysokość. Strażnicy są dobrze wyszkoleni, a dowódca dostał stosowne rozkazy. Zresztą wątpię, że przez te kilka godzin coś się wydarzy. Nie możemy przecież popadać w paranoję.
Falen popatrzył na niego z oburzeniem.
- Nie możemy też tracić czujności, tylko, dlatego, że na razie jest spokojnie. Musimy pamiętać, że wróg może zaatakować w każdej chwili. Może jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale szykuje się wojna.
Arwel przyglądał się przez chwilę jak przyjaciel w złości połyka jedną kanapkę za drugą. Z nikłym uśmieszkiem utkwił wzrok gdzieś na suficie.
- Wiem, wiem. Nie musisz mi przypominać. Ta cała wojna wychodzi mi już bokami, chociaż nawet jeszcze się nie zaczęła. Wiem, jak bardzo lubisz walki, ale chyba za dużo o tym myślisz. Nie lubię jak pakujesz się w kłopoty, a czuję, że to właśnie zrobisz jak tylko spuszczę cię z oczu.
- Jestem już dużym chłopcem – prychnął – Naprawdę nie musisz się tak o mnie martwić, potrafię sam o siebie zadbać.
- Doprawdy? – Arwel usiadł pospiesznie, po czym chwycił jego rękę, podwinął rękaw i wskazał palcem na długą, czerwoną szramę – Dobrze, że to się tylko tak skończyło. Ostatnim razem zjawiłem się w porę, ale nie zawsze będę mógł być przy tobie. Możesz być nie wiem jak dobrym wojownikiem, ale przydałoby się, żebyś nie zapominał, że nie jesteś nieśmiertelny.
Falen skrzywił się i wyrwał dłoń.
- Co za różnica. I tak nikt nie będzie za mną płakał – mruknął, odsuwając od siebie tacę.
- I tu znów się mylisz. – Arwel pochylił się nad nim, zbliżając twarz do jego twarzy – Zaopiekowałem się tobą nie tylko z obowiązku. Nawet nie wyobrażasz sobie jak bardzo bym cierpiał, gdyby coś ci się stało. Dlatego mógłbyś czasem pomyśleć też o moich uczuciach.
      Falen zacisnął szczęki i zmarszczył brwi, ale nie był w stanie oderwać spojrzenia od ciemnych oczu przyjaciela. Czuł jego ciepły oddech na policzku i nie mógł nic poradzić na to, że jego serce zaczęło wariować. Był pewny, że Arwel słyszy jego przyspieszony puls, bo tylko uśmiechnął się figlarnie. Nagle wyciągnął rękę i starł okruszek chleba z kącika jego ust. Oblizał palec i mrugnął okiem. Zanim Falen zdążył zareagować, wziął tacę, wyprostował się i ruszył do drzwi.
      - Załóż coś wygodnego. Będę czekał przed drzwiami.
     Falen wciąż miał naburmuszoną minę, nawet wtedy, gdy został sam w pokoju. Przez chwilę nie ruszał się miejsca, otoczony gęstniejącą ciszą. Przymknął powieki wsłuchując się w rytm swojego serca, które w końcu się uspokoiło. Odetchnął głęboko.
      Aż trudno uwierzyć, że minęło już tyle lat. Dla niego tamte wydarzenia wciąż zdawały się jeszcze świeże. Zupełnie jakby miały miejsce zaledwie wczoraj.
      Wciąż czuł tamten ból i przerażenie.
     A także własne sumienie, które czasem nie dawało mu spać. Najgorzej było wtedy, gdy nie miał nic do roboty. Dlatego uwielbiał walki i ruch. Cokolwiek, byle tylko nie myśleć...
      Nie przypominać sobie dnia, gdy umarła część jego duszy.
      Bezwiednie dotknął palcem kącika ust i westchnął.
      Dotyk.
   To słowo zawierało w sobie cały jego strach i wszystkie lęki. Na nim opierało się jego dotychczasowe życie. Nienawidził tej fobii, ale w żaden sposób nie potrafił się jej pozbyć.
     Czy kiedykolwiek o tym zapomnę?
     Z moją pomocą na pewno.
    Falen cofnął szybko dłoń od ust i zmarszczył brwi.
    Obiecałeś nie podsłuchiwać moich myśli.
   Przepraszam. Nie mogłem się powstrzymać. Dla twojego dobra, nie powinieneś rozpamiętywać przeszłości.
    Nie przeżyłeś tego, co ja, więc nie mów mi, co mam robić. To, że dałeś mi nowe imię, nie oznacza, że możesz wtrącać się do mojego życia.
     Nie zapominaj, że jestem teraz jego główną częścią. Odciął bez urazy. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, więc lepiej przestań już użalać się nad sobą i wstawaj. Czeka nas długa droga.
W takim razi lepiej pilnuj, by nikt tu nie wszedł. Inaczej cię zabiję.
     Tak jest, Wasza Wysokość.
    Falen westchnął przeciągle i w końcu zdobył się na lekki uśmiech. Zeskoczył z łóżka i zdjął z siebie obszerną koszulę nocną, którą niedbale rzucił na łóżko. Podszedł do stojącej na stoliku miski, ochlapał twarz lodowatą wodą, i mokrymi palcami przeczesał krótkie włosy. Nałożył na siebie długą, luźną tunikę koloru głębokiej zieleni i sięgające do łydek spodnie. Do bioder przypasał skórzany pas, za który wetknął krótki myśliwski sztylet. Na koniec obejrzał się w dużym lustrze, zadowolony z efektu. Poprawił jeszcze opadające na czoło niesforne kosmyki i uśmiechnął się dla próby. Postać w lustrze wykrzywiła śmiesznie wargi, a potem w odpowiedzi pokazała język. Wychodząc z komnaty, był w znacznie lepszym nastroju.
     Arwel czekał na niego przed drzwiami. Ze skrzyżowanymi nogami i rękami, stał oparty o ścianę, wpatrując się w jakiś punkt na podłodze. Na jego widok wyprostował się i uśmiechnął.
     - Idziemy?
    Przemierzając korytarz ramię przy ramieniu, Arwel całkiem przypadkiem zahaczył palcami jego dłoń. Miał przy tym odwróconą głowę, jakby nagle zainteresowało go coś na ścianie. Falen nie skomentował tego, jedynie wetknął ręce do kieszeni spodni i odsunął się nieco. Już dawno nie był tak rozluźniony i choć może było to chwilowe szczęście, czuł, że może sobie na nie pozwolić.
     Strażnicy prężyli się na ich widok, a służący kłaniali się pospiesznie, schodząc im z drogi. Falen z roztargnieniem ledwo dostrzegał ich obecność, zerkając niepewnie na przyjaciela, który przez całą drogę milczał tajemniczo. Było to dość nietypowe zachowanie z jego strony, biorąc pod uwagę to, że zazwyczaj nie zamykały mu się usta. Czarne znamię na jego czole było ledwo widoczne pod brązowymi włosami, które w luźnym nieładzie spływały na ramiona. Kiedyś go to denerwowało i pod wieloma względami naprawdę się różnili. Czasem jednak miał wrażenie jakby on i Arwel stanowili nierozerwalną całość. Nic w tym dziwnego, skoro zdawało mu się, że spędzili razem całe wieki. Z perspektywy czasu nie mógł uwierzyć, że tak długo uczył się ufać temu chłopakowi. To dzięki niemu znów zaczął się śmiać, choć jego uśmiech rzadko, kiedy dosięgał oczu. To, że właśnie Arwel nadał mu imię i połączył ze swoim umysłem, nie mogło być tylko zbiegiem okoliczności. Tak samo jak nie mogło być to, że są w tym samym wieku i tak doskonale się uzupełniają.
     Jak przez mgłę pamiętał, jak wiele lat temu Arwel znalazł go w krzakach na wpół nieprzytomnego z głodu i wyczerpania. Kolejne dni zdawały mu się snem. Z początku nikomu nie ufał i nie dawał się dotykać. Jednak to jedno spotkanie odmieniło jego życie. Cena, jaką za to zapłacił, była naprawdę niewielka. Zamek stał się dla niego azylem. Zakon Kruka stanowił idealną kryjówkę i pretekst, by dalej rozwijać jego wyjątkową Moc, i inne umiejętności. Falen nawet nie przypuszczał, że stanie się tak dobrym wojownikiem. Nie podejrzewał też, że tak bardzo przywiąże się do tego miejsca, do króla, Arwela i całego zakonu. Był gotowy oddać za nich życie.
    Tu odnalazł rodzinę. Tutaj chciał zapomnieć o koszmarach poprzedniego życia i zaznać, choć odrobiny szczęścia. Aż w końcu umrzeć jak prawdziwy wojownik.
    Wyszli na zalany słońcem dziedziniec. Dzień był dość upalny, a ciepłe podmuchy wiatru szarpały im tuniki i rozwiewały włosy. Z placu dochodził szczęk stali oraz pokrzykiwania wojowników, a nad ich głowami wesoło ćwierkały ptaki.
    Mrużąc oczy, Falen dostrzegł czekające przy fontannie osiodłane już konie. Pilnujący ich stajenny, kończył wiązać rzemienie i sprawdzać uprząż. Na ich widok skłonił się bez słowa i odszedł do swoich zajęć.
     - Powiesz mi w końcu, dokąd jedziemy? – Zapytał z ciekawością.
    Arwel zerknął na niego z tajemniczym uśmieszkiem. Zamiast odpowiedzi, zbiegł po schodach i podszedł do wierzchowców. Dosiadł swojego konia, uspokajająco klepiąc go po szyi. Czekał, aż Falen zrobi to samo, ale ten stał przy swoim łaciatym wierzchowcu i ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w przyjaciela.
    - Nie możemy po prostu polecieć? Nagle zachciało ci się konnych przejażdżek? Nie mamy czasu na bzdury.
     Arwel uśmiechnął się pobłażliwie. Doskonale wiedział, że to tylko wymówka. Falen po prostu nie lubił jazdy konno, bo uważał, że to zbyt wolny środek transportu.
    - Przestań w końcu marudzić, Falenie. Lepiej spójrz w niebo i zobacz, jaka piękna pogoda. Nie mam ochoty marnować takiego dnia. Chociaż raz zróbmy coś przyjemnego i spontanicznego. Wiesz, że to jedyna okazja.
   Z nadąsaną miną dosiadł w końcu swojego konia, który zatańczył pod nim nerwowo, jakby doskonale wyczuwając nastrój właściciela. Ściągnął delikatnie wodze i poklepał wierzchowca po szyi.
    - Na pewno zawiadomiłeś wszystkich, że wyjeżdżamy? Bo jeśli przez ciebie coś się...
- Och, daj już spokój, bo zaczynasz być nudny. Wasza Wysokość musi się po prostu odprężyć i zaufać swojemu słudze.
Falen wydął wargi, ale rozluźnił się odrobinę.
     - To, dokąd jedziemy? – Ponowił pytanie, siląc się na spokój.
     Arwel popatrzył na niego z figlarnym błyskiem w oczach.
    - Odwiedzić moją rodzinę.
    - Co?!
   Jednak wojownik spiął już konia i galopem przejechał przez bramę, kierując się w stronę miasta. Falen nie miał wyboru, jak ponaglić swojego łaciatka i podążyć za przyjacielem. Zaskoczenie nie schodziło z jego twarzy jeszcze bardzo długo. Jak ten drań bez uprzedzenia czy choćby pytania mógł wpakował go w coś takiego?
     Końskie kopyta zadudniły na brukowanej ścieżce, gdy w końcu dogonił towarzysza. Pochylony w siodle, zerknął na Arwela. Włosy tańczyły mu wokół twarzy, na której malowała się prawdziwa, czysta radość.
     - Można wiedzieć, co to do cholery ma znaczyć!? – Krzyknął głośno, by zagłuszyć pęd wiatru.
    - Oho, czyżbym usłyszał w twoich ustach przekleństwo? – Zadrwił Arwel, ignorując jego pytanie – To do ciebie nie pasuje.
Falen warknął i zmielił w ustach kolejne nieprzyzwoite słowo, które z pewnością nie spodobałoby się przyjacielowi.
- To nie jest dobry moment. Nie mamy na to czasu, a poza tym to może być ryzykowne.
- Co mianowicie? – Arwel udawał, że całkowicie koncentruje się na drodze, chociaż uśmiechał się podejrzliwie pod nosem. Falen doskonale wiedział, że po prostu ten drań uwielbiał się z nim drażnić.
- Na przykład chociażby to, że twoi rodzice mogą się czegoś domyśleć. Albo to, że możemy być śledzeni, lub nawet zaatakowani gdzieś po drodze. Ryzykujemy tak wiele tylko dlatego, że zachciało ci się przejażdżki konno. Latanie jest szybsze i bezpieczniejsze. Nie mówiąc już o tym, że my tu się obijamy, podczas gdy reszta robi przynajmniej coś pożytecznego – odkrzyknął ostrym tonem.
- Jesteś strasznie spięty, Falenie! Poćwicz uśmiech, bo kiedy przedstawię cię matce, nie chcę żeby się przestraszyła! Pod tą groźną miną nie będzie mogła zobaczyć, jaki jesteś uroczy.
Wyszczerzył zęby, a jego śmiech porwał wiatr. Spiął konia piętami, zmuszając go do jeszcze szybszego galopu, wzbijając za sobą tumany kurzu.
Falen mruknął pod nosem, posyłając w umysł przyjaciela całą swoją frustrację. Po obu stronach drogi zielone i żółte pola ustępowały miejsca pierwszym zabudowaniom. Wyglądało jednak na to, że Arwel zamierzał przebiec w takim tempie całe miasto. Falen podążał za nim, wznosząc oczy ku niebu. Gdyby wiedział, że go posłucha, wybiłby mu z głowy takie szalone, nieodpowiedzialne wybryki.
Nie zdejmując zmrużonych oczu z pleców Arwela, pochylił się płasko w siodle. Już dawno nie jechał na koniu tak szybko. Wiatr chłostał go po twarzy, gwizdał w uszach i wyciskał z oczu łzy. Właśnie taki szalony pęd najbardziej mu się podobał. Nawet, gdy znaleźli się w mieście, żaden z nich nie zamierzał zwolnić. Ulica i kolorowe budynki migały mu przed oczami, zmieniając się w jednolitą plamę.
Nie zwrócił uwagi, kiedy wjechali na tłoczny i gwarny rynek, tak bardzo zaaferowany pościgiem i nadążaniem za przyjacielem. Ludzie odskakiwali od rozpędzonych koni i rzucali za nimi przekleństwa. Jednak Falen czuł się tak, jakby wpadł w jakiś trans i nie mógł już się zatrzymać, nawet gdyby chciał. Ogłuszony świstem wiatru i całkowicie skupiony na utrzymaniu się w siodle, zapomniał o wpojonej mu dalekiej ostrożności.
Nagle jego koń stanął dęba i zarżał nerwowo. Wśród ludzkiego zgiełku odciął się głośny kobiecy krzyk. Falen zarejestrował to gdzieś na granicy świadomości, gdyż w tej samej chwili jego stopy wysunęły się ze strzemion. Jego reakcja była błyskawiczna i instynktowna. Wykonał salto w powietrzu i zgrabnie wylądował na ugiętych nogach. Jednym spojrzeniem ocenił całą sytuację. Ogarnął wzrokiem powstały wokół tłum gapiów, tańczącego dziko wierzchowca, oraz leżącą pod jego kopytami kobietę.
W lekko pochylonej pozycji powoli okrążył swojego konia. Starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, zbliżał się do niego od przodu, jednocześnie patrząc prosto w jego czarne, wystraszone ślepia.
- No już. Wszystko dobrze – mruczał cicho i łagodnie,
Ujął lejce i poklepał go po nozdrzach, delikatnie dotykając jego umysłu. Koń w końcu uspokoił się i stanął w miejscu. Wciąż jednak potrząsał gwałtownie grzywą i wydawał z siebie nerwowe parsknięcia.
- Widzisz. Nic się nie dzieje – powiedział głośno. Zwierzę przestało parskać i spojrzało na niego tak, jakby chciało powiedzieć, że rzeczywiście niepotrzebnie się zdenerwował. Falen uśmiechnął się z ulgą, próbując zignorować poczucie winy. Nawet używanie perswazji na koniu wydawało mu się czymś niewłaściwym. Bywały jednak sytuacje, gdy nie miał wyjścia.
- Dzięki za troskę. Nic mi nie jest – sarkastyczny głos rozległ się tuż za jego plecami.
Falen odwrócił się gwałtownie, gdyż całkiem zapomniał o kobiecie. Ta tymczasem, zdążyła już wstać i otrzepywała zakurzoną suknię. Gdy uniosła na niego wzrok, jej twarz od razu rozjaśnił szeroki uśmiech. Falen przeczesał palcami włosy i westchnął.
- Widzę, że znów na siebie wpadamy – kobieta zmierzyła go od stóp do głów taksującym spojrzeniem – Tylko, że tym razem to przez ciebie o mało nie zginęłam.
- Ereta – mruknął niechętnie, odwracając na moment wzrok, by pogłaskać konia – Wybacz, byłem nieostrożny – uniósł oczy nad jej głowę, szukając w tłumie Arwela, ale wyglądało na to, że go zgubił. Zasępił się i gdy napotkał lśniące oczy barmanki, uśmiechnął się nerwowo. Ciężko mu było udawać, że to spotkanie go ucieszyło. Miał nadzieję, że nigdy już nie zobaczy tej kobiety, zresztą zdążył już nawet o niej zapomnieć.
- Urządziłeś sobie z przyjacielem zawody, co? Galopowanie w takim tempie po mieście to niebezpieczne i karkołomne wyzwanie. Też lubię czasem poczuć trochę adrenaliny. Może następnym razem zaprosisz mnie na przejażdżkę?
- Ja...
Uśmiechnęła się zalotnie i spojrzała na niego spod długich rzęs. Zmieszany, skupił się na swoim wierzchowcu, który wydał z siebie parsknięcie, niby śmiech. Gdy usłyszał tętent kopyt, poderwał głowę, a na jego twarzy natychmiast pojawił się wyraz ulgi. Ludzie odsuwali się gwałtownie od drugiego jeźdźca, który wpadł galopem na szeroką ulicę i zatrzymał się dopiero na utworzonej przez gapiów arenie.
- Koniec przedstawienia! – Krzyknął ostro, szarpiąc wodze tańczącego pod nim konia.
W tłumie rozległy się głosy protestu, jednak ludzie posłusznie zaczęli rozchodzić się do swoich spraw. Nikt nie miał ochoty sprzeciwiać się Noszącemu Znak Kruka, a już tym bardziej narażać się na jego gniew.
Arwel przyjrzał się z góry najpierw wojownikowi, potem kobiecie. Po jego twarzy przemknął cień niezadowolenia.
- Wszystko w porządku? Usłyszałem jakieś zamieszanie.
- To nic. Mały wypadek. – Falen niedbale machnął ręką - Nic mi nie jest więc...
- Tobie może nie, ale przez twojego konia o mało nie straciłam życia – fuknęła Ereta, łapiąc się pod boki.
Z uniesionymi brwiami, Arwel przeniósł na niego pytający wzrok.
- Znasz tą kobietę?
- Eeee...no więc... – Falen jąkał się tak bardzo, że nawet jego wierzchowiec wyczuł jego zmieszanie. Trącił go nozdrzami w policzek i zarżał cicho, jakby z rozbawieniem. Chłopak poklepał go uspokajająco.
- Oczywiście, że mnie zna – odpowiedziała za niego Ereta – Kiedyś pomógł mi pozbyć się nachalnego klienta. Niestety okazał się nieczuły na moje wdzięki – tu znacząco przyjrzała się Arwelowi – Domyślam się, że to za nim pędziłeś tak szaleńczo. Więc to jest twój...przyjaciel?
Falen zakrztusił się własną śliną i poczerwieniał, ukrywając swoją reakcję krótkim kaszlnięciem.
- To nie tak, jak myślisz – rzucił z oburzeniem – Arwel jest...
- Jestem jego przyjacielem i towarzyszem broni– wtrącił Arwel z pełną powagą. - A teraz wybacz nam, spieszymy się – odwrócił się w stronę przyjaciela – Dasz radę dalej jechać na swoim koniu? Jeśli nie, możemy odstawić go do stajni i pojechać na moim – przy ostatnich słowach uśmiechnął się promiennie, jakby o niczym innym nie marzył.
- Dzięki, ale wszystko w porządku – burknął Falen, na potwierdzenie swoich słów pospiesznie wskakując na siodło.
Skinął głową na Eretę, która odprowadziła ich wzrokiem z dziwnym wyrazem twarzy. Spinając konia piętami, westchnął przeciągle, gdyż przeczuwał, że tak to się skończy. Posłał Arwelowi zabójcze spojrzenie i wyprzedził go bez słowa.
Dalszą część drogi przez miasto pokonali lekkim truchtem. Zarówno uzbrojeni Belthowie, jak i szlachta w bogatych szatach pozdrawiali ich cichymi formułkami lub ukłonami. Grupka dzieci w obdartych ubraniach biegła za nimi przez jakiś czas, po czym zniknęła w jednej z węższych uliczek. Jechali obok siebie w milczeniu, dopóki nie przekroczyli murów i nie zostawili za sobą ostatnich domów. Dalej po obu stronach ciągnęły się łąki i pola, zaś gdzieś na północnym wschodzie majaczyły odległe pasma gór. Poza pojedynczymi wysepkami drzew, okolica była płaska i otwarta, przerywana przecinającymi się rzekami. Im bardziej oddalali się od miasta, tym otaczała ich coraz większa cisza. Słońce wisiało już wysoko, świecąc prosto w oczy, a na niebie zdążyło zgromadzić się kilka chmur. Tylko delikatny wietrzyk gdzieś znad morza chronił przed upałem.
Dopiero, gdy zostawili miasto za sobą, Falen rozejrzał się ukradkiem na boki, a potem z zaciśniętymi ustami zapatrzył się na własne dłonie, kurczowo trzymające wodze.
- Mógłbyś już tego nie robić?
- Czego?
Rzucił przyjacielowi ostre spojrzenie spod mocno ściągniętych brwi.
- Właśnie tego. Zachowywać się dwuznacznie, wysyłać aluzje. Już i tak ludzie plotkują na nasz temat, a ta Ereta...
- Wydawała się miła – odparł spokojnie Arwel, z trudem powstrzymując rozbawienie.
- Nie! – Wrzasnął Falen aż jego koń pokręcił niespokojnie łbem – Kiedy spotkaliśmy się poprzednio, dałem jej wyraźnie do zrozumienia, że nie interesują mnie kobiety. Teraz jest pewna, że ty...no wiesz...Teraz będzie rozpowiadać o tym wszystkim swoim klientom.
      Arwel roześmiał się głośno. Nawet widok śmiertelnie poważnej miny przyjaciela, nie był w stanie wygasić jego rozbawienia.
     - Cóż. To nawet zabawne.
     - Zabawne? – Powtórzył niedowierzająco.
     - Tak.
   Arwel wystawił twarz na słońce i przymknął powieki. Przez chwilę jechali w całkowitym milczeniu,  wsłuchani w miarowy tętent koni i odgłosy przyrody. Parę metrów dalej trakt skręcał ostro w lewo i niknął gdzieś po drugiej stronie trawiastego wzniesienia. To był idealny dzień na długi spacer. W takich chwilach aż trudno było uwierzyć, że istnieje ktoś taki jak Gathalag, że właśnie zbiera swoją armię i pragnie pogrążyć cały świat w ciemności. Prości ludzie nie byli jeszcze świadomi zbliżającego się niebezpieczeństwa. W mieście życie toczyło się jak zawsze, bez śladu niepokoju. Wojna wisiała w powietrzu, ale jeszcze nie dzisiaj i nie teraz.
     - Mogę cię o coś zapytać? – Odezwał się w pewnej chwili Arwel, kierując wzrok na przyjaciela.  Resztki wesołości ustąpiły całkowitej powadze.
     - Słucham – odburknął Falen, wyrwany z zamyślenia.
    - Czy naprawdę obchodzi cię, co ludzie o nas mówią?
    - Oczywiście, że tak... – Odpowiedział szybko, przerwał jednak, napotkawszy poważne spojrzenie czekoladowych oczu.
    - Czy zanim trafiłeś do zakonu, troszczyłeś się o zdanie innych.
     - Nie.
     - A czy kiedykolwiek dałem ci powód, byś mi nie ufał?
    - Nie – odparł ciszej, wpatrując się w drogę przed sobą.
     - Więc bardzo cię proszę, przestań zachowywać się tak, jakby cały świat był przeciwko tobie.
    - Ja nie... – Chciał zaprzeczyć, ale Arwel przerwał mu w pół słowa.
    - I chciałbym, żebyś przestał być w końcu taki poważny. Moja rodzina uznaje tylko wesołych ludzi. Muszę przyznać, że jesteś pierwszą osobą, którą im przedstawię i zależy mi, żebyś zrobił na nich dobre wrażenie. Dlatego, – uśmiechnął się, ukazując rząd białych zębów – postaraj się dla mnie.
Falen milczał przez chwilę, przygryzając wargi. Odetchnął głęboko, pełen mieszanych uczuć.
      Czuł się tak jakby...Cóż, po prostu...
     Chyba mam tremę.
    Arwel parsknął śmiechem w głębi jego umysłu. Jego świadomość była niczym zorza polarna, pełna barw i intrygująca. Falena uspokajała jego cicha obecność i zupełnie nie pamiętał, jak funkcjonował przed Nadaniem Imienia. Pewnie musiał być straszliwie pusty i samotny.
    Głupek. Moja rodzina to najmilsi, najsympatyczniejsi ludzie na świecie. I jeśli dalej będziesz narzekał, to natychmiast wracam do Gildraru
     To...
    Nie uważasz, że już czas, abyś...
    Falena zaalarmował jakiś ruch. Nagle usłyszał świst i uniósł gwałtownie głowę.
    - Uważaj!
   Wysunął stopy ze strzemion i skoczył na Arwela, powalając go z konia dosłownie sekundę przedtem, gdy w miejscu, gdzie znajdowała się jego głowa, świsnęła strzała.
     - Co do... – Sapnął Arwel, gdy przekoziołkowali po trawie.
     - Zwierzołaki! – Krzyknął Falen, zasłaniając go własną piersią.
    Zanim się zatrzymali, odnalazł umysły ich wierzchowców i pokazał im powrotną drogę do zamkowych stajni. Konie pogalopowały do miasta, a on sięgnął po sztylet, odwrócił się i wciąż na klęczkach, rzucił ostrze prosto między oczy jednego z napastników. Poderwał się na nogi, podczas gdy Arwel wciąż pół leżał na trawie i pocierał skroń.
     Z naprzeciwka zbliżała się do nich grupa zwierzołaków. Co najmniej dziesięciu. Część zmieniła się już w wilki i tygrysy, reszta miała kły i pazury, ale pozostała w ludzkiej formie. Co było niepokojące, minęli martwego towarzysza, jakby go nie zauważyli.
      - Żyjesz? – Zapytał Falen, nie zdejmując spojrzenia ze zbliżającej się grupy.
    - Taa, dzięki – jego przyjaciel wydawał się wciąż lekko oszołomiony. Z cierpkim uśmieszkiem pomógł mu wstać. – Dlaczego chcą nas atakować? Przecież nic im nie zrobiliśmy.
Falen wzruszył ramionami.
      - Widocznie ktoś wydał im rozkaz. Idę odzyskać swój sztylet.
      - Poczekaj...!
     Ale Falen już pobiegł. Na samą myśl o walce jego serce zaśpiewało z radości.
    Co ty robisz? Może najpierw zapytajmy...
   Czego od nas chcą? To chyba jasne, że zamierzają nas zabić. Wiedziałem, że tak będzie, więc  chociaż teraz daj mi się trochę wyładować.
      Falenie!
      No co? Zamierzasz pozwolić mi walczyć z całą grupą?
    Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że Arwel go dogania. Posłał mu szeroki uśmiech, jednocześnie zanurzając się w Mocy.
    Okrzyk jednego ze zwierzołaków zamarł nagle, gdy Falen dotknął jego umysłu i unieruchomił krótkim rozkazem. Nie zatrzymując się, w biegu wyszarpnął mu z dłoni miecz. Wyszczerbiony i tępy, ale zawsze.
      - Dziękuję – rzucił, po czym wbił ostrze w serce jego właściciela.
     Zaraz potem usłyszał za sobą jakiś ruch, zrobił pół obrót i rozpłatał pierś w połowie zmienionego mężczyzny. Zanim upadł martwy na ziemię, Falen zdążył zabrać mu drugi miecz. Uzbrojony w dwa ostrza zerknął na Arwela. Przyjaciel właśnie walczył z dwoma rozjuszonymi tygrysami. Rozłożył szerokie skrzydła, odpychając nimi jednego z drapieżników, po czym wzbił się ponad ziemię i posłał w stronę przeciwników dwa fioletowe pociski Mocy. Rozległ się syk palonego ciała i bolesny skowyt.
       Arwel napotkał spojrzenie towarzysza i uśmiechnął się ponuro kącikiem ust.
      To będzie krótka i szybka walka.
     Falen nie miał nawet czasu otrzeć potu z czoła, ani opadającego na oko złotego kosmyka.
     - Za tobą! – Wrzasnął Arwel, który celował właśnie w wyjątkowo dużego wilka.
Odwrócił się i błyskawicznie zablokował cios z góry krzyżując nad głową obie klingi. Spojrzał w oczy mężczyzny, który warknął na niego gardłowo. Jego zwierzęce źrenice były zwężone i wypełnione potrzebą mordu. To były oczy drapieżnika, który gdy raz wywęszy ofiarę, nie odpuści, póki jedno z nich nie padnie.
     Falen nie raz walczył ze zwierzołakami i wiedział, czego się spodziewać. To nie ludzie. Dzięki odrobinie Mocy są silniejsi, a zwierzęca natura sprawia, że ich ataki są gwałtowniejsze i brutalniejsze. Ci tutaj jednak zdawali się inni. Od razu to wyczuł. Atakowali ich nie zwracając uwagi na towarzyszy. Ślepo, zupełnie bez przyczyny. Zdawali się tak bardzo zdeterminowani, że nie obchodziła ich nawet własna śmierć.
      Jakby ktoś nimi sterował?
    Okolicę wypełnił szczęk stali, gdy raz za razem ścierali się mieczami. Falen miał przed sobą wyjątkowo wytrzymałego i silnego pół niedźwiedzia. Jedynego w grupie. Nie przemienił się całkowicie, zapewne po to, by móc trzymać broń. Rozchylił wargi w słońcu błysnęły ostre kły, a dłonie z pazurami były równie zabójcze, co miecz.
      Trafił mi się godny przeciwnik.
     Tylko uważaj. Nie lekceważ go.
     Wiem, wiem. Nie marudź i zajmij się sobą.
     Nie miał czasu zerknąć jak radzi sobie przyjaciel. Półniedźwiedź okazał się bardziej wytrzymały i szybszy niż przypuszczał. Po chwili blokowania ciosów i robienia wręcz karkołomnych uników, dostał zadyszki. Spróbował wymierzyć cios z dołu, ale przeciwnik przewidział i to, odepchnął, go, a potem machnął dziko pazurami tuż przed jego twarzą. Falen zachwiał się do tyłu i wpadł na innego zwierzołaka. Walnął tamtego na odlew w szczękę, aż przeleciał nad ziemią i padł nieprzytomny. Mimo, że zamienił Moc w atak fizyczny, zabolało.
      Chyba jednak nie pójdzie tak gładko.
    Jego futrzasty przeciwnik próbował teraz podejść go z innej strony. Falen odskakiwał od miecza i pazurów, czekając na dogodny moment do zadania ciosu.
    - To nie ma sensu – Falen zablokował dół, a potem uskoczył w bok, gdy ostrze świsnęło mu koło ucha. – Dlaczego z nami walczycie?
     - Zamknij się kruczy pomiocie – warknął mężczyzna, nie przestając nacierać, ani trochę zmęczony – Musimy was zabić!
     W pewnej chwili ostrze powędrowało w stronę jego piersi. Zablokował pchnięcie dosłownie w ostatniej sekundzie i cofnął się gwałtownie. Falen mógłby dotknąć jego umysłu, powstrzymać go, być może zrozumieć, dlaczego tak zaciekle ich atakują.
     Nie zrobił tego. Ze strachu? Nie lubił korzystać z tej umiejętności i robił to jak najrzadziej. Ciężar miecza, ruch i adrenalina. To była prawdziwa, uczciwa walka.
     W końcu odnalazł szczelinę. Skoczył do przodu, wbił ostrze w brzuch niemal po samą rękojeść, a potem cofnął się jednym skokiem. W końcu spojrzał w stronę Arwela. I w samą porę, gdyż przyjaciel zmagał się z trzema przeciwnikami, w tym z dwoma drapieżnikami w pełnej formie i pilnie potrzebował pomocy.
      Rozłożył skrzydła i dosłownie wystrzelił nad ziemią w stronę walczących. Po drodze z niechęcią porzucił miecze.
      Trzeba było mnie zawołać.
     Byłeś zajęty.
    Arwel ledwo uniknął ciosu w pierś, za to dostał pięścią w bark. Kucnął, a potem okręcił się i zaatakował cętkowanego lamparta od dołu. Obrócił głowę w momencie, gdy z boku czarna puma właśnie zamachnęła się pazurami tuż nad jego głową.
     Falen w ostatniej chwili zasłonił go własnym ciałem i pazury pumy przeorały mu plecy. Skrzywił się z bólu, jednak z jego gardła nie wydarł się żaden dźwięk. Pamiętał też, by osłonić umysł tak, by przyjaciel nie poczuł tego, co on.
     - Teraz – warknął bez tchu, po czym chwycił Arwela za ramię, obrócił się bokiem i wyciągnął rękę. Przez jego ciało przepłynęła fala Mocy, po czym duża fioletowa kula energii wystrzeliła z jego dłoni i uderzyła w pierś drapieżnika, spalając go na popiół. W następnej sekundzie zacisnął dłoń w pięść i uderzył mężczyznę w pierś tak mocno, aż przebił płuca i nieszczęśnik padł martwy na ziemię.
Ignorując ból i spływającą po plecach ciepłą krew, spojrzał na Arwela z łobuzerskim uśmiechem.
     - Z jednym już sobie poradzisz. Później mi podziękujesz za uratowanie ci życia – rzucił i już odbiegł, tym razem by odzyskać swój sztylet.
     Dostrzegł błysk krótkiej stali tuż za jednym ze zwierzołaków. Zanurkował pod nogami wroga i sięgnął po leżący w trawie sztylet. Nad głową usłyszał warknięcie, a odbite od stali słońce na moment go oślepiło. Nagle czyjeś ręce chwyciły go od tyłu i siłą wyprostowały. Poczuł na szyi chłodną stal, na karku gorący oddech, a na plecach nacisk piersi.
     Lodowata gula przerażenia ścisnęła go za serce.

Ich ręce były wszędzie. Dotyk sprawiał niewyobrażalny ból. Śmiech mieszał się z krzykiem matki. Potem przyszła pustka i otępienie. Zimna złość...Chęć mordu...

     Wrzasnął. Lawina wspomnień przygniotła go do samej ziemi. I w panice stracił nad sobą kontrolę.      Tak jak wtedy.
   Wyszarpnął się, obrócił i ciął na oślep wykonując jakiś skomplikowany ruch, jakby próbował narysować coś w powietrzu. Potem z impetem wbił sztylet w pierś już i tak martwego mężczyzny. Ostrze nasiąkło krwią, ale Falen już nie wiedział, co robi. Powrócił do tamtego dnia, do twarzy i głosów, które do dziś prześladowały go w koszmarach.
      Doskoczył do kolejnego przeciwnika. Tak jak i wtedy, już prawie uwięził jego umysł i rozkazał....
Warknął, bardziej do siebie i poderżnął tamtemu gardło. Został ostatni, który próbował zaatakować go z boku. Falen krzyknął i wzniósł sztylet...
     Jego umysł był w stanie powtarzać w kółko tylko jedno:
     Nie! Nie! Nie...Nie znowu...
    Dosyć!
    Jasne, fioletowe światełko rozbłysło w jego umyśle, oślepiając go od środka. Biło od niego ciepło i spokój. Instynktownie chciał wyrzucić tą obcą świadomość, ale wtedy usłyszał znajomy głos, który wypełnił każdy zakamarek jego roztrzęsionego ciała. Zamarł z rękami w górze, podczas gdy Arwel jednym uderzeniem skrzydeł znalazł się na ziemi i składając je za plecami, uwięził zwierzołaka w mocnym uścisku. Zupełnie nie zwracał uwagi na jego przekleństwa i szarpanie.
       Falen. Uspokój się. To wszystko przeszłość. Spójrz mi w oczy.
    Spojrzał. Odnalazł czekoladowe tęczówki przyjaciela i zamrugał gwałtownie. Opuścił ręce, ostrze zawisło wzdłuż ciała.
     Ufasz mi?
    Wziął gwałtowny wdech, jakby przez dłuższy czas zapomniał jak się oddycha. Na kilka uderzeń serca cały świat dosłownie zamarł. Patrząc mu prosto w oczy, Falen skinął głową.
     Tak. Przepraszam.
    Nie masz, za co, głupku.
    Uśmiechnęli się do siebie ponad głową mężczyzny.
    - Hej! Puszczajcie mnie! Zabiję was, dranie! Cholerni...
   Arwel w jednej chwili spoważniał i uderzył mężczyznę kantem w szyję. Na moment przestał wrzeszczeć i stracił przytomność. Pazury i futro zniknęły i całkowicie wrócił do ludzkiej postaci.
     - Zabij go – rzucił oschle Falen.
    - Poczekaj – wojownik odwrócił mężczyznę twarzą do siebie i potrząsnął nim gwałtownie, aż ten uchylił powieki. – Dlaczego nas zaatakowaliście? Jaki mieliście powód?
     Mężczyzna wybełkotał coś niezrozumiale, więc trzymając go za skraj tuniki, Arwel uderzył go w twarz. Potem podsunął dłoń do jego oczu, w której pojawiła się fioletowa kula energii z miniaturowymi wyładowaniami w środku.
    - Mów, jeśli nie chcesz, abym wepchnął ci to do gardła.
    Mężczyzna oblizał zaschnięte wargi. Pobladł, a w jego oczach pojawił się lęk.
    - Mieliśmy was zabić – mruknął w końcu gardłowo.
    Arwel zerknął na przyjaciela i obaj zmarszczyli brwi.
    - Dlaczego? Zrobiliśmy wam coś w przeszłości?
    Zwierzołak przymknął na chwilę powieki i przełknął ślinę.
    - To...to był rozkaz.
    - Od kogo? Kto wam kazał?! – Arwel ze złością zaczął nim brutalnie potrząsać. Kula w jego dłoni zapulsowała – Mów!
    - Nie mogę... – jęknął mężczyzna. Wyglądał zupełnie niegroźnie i był nawet przystojny. Wydawał się zdezorientowany – Ja...
     Nagle otworzył szeroko oczy, a jego ręce i twarz zrobiły się czerwone. Arwel puścił go, doskoczył do przyjaciela i razem rzucili się na ziemię w momencie, gdy ciało tamtego eksplodowało, rozgrywając go na kawałki.
     Hałas spłoszył kilka ptaków z pobliskiej gałęzi. Po wybuchu, który na krótką chwilę ich oszołomił, zapanowała dziwnie martwa cisza. Leżeli twarzami w trawie zdawało się całą wieczność i próbowali uspokoić oddechy. Arwel przyciskał przyjaciela swoim ciałem, kurczowo obejmując go ramieniem.
      - Co...co to było? – Wyszeptał w końcu.
    Falen zamrugał. Zaciskał kurczowo palce na sztylecie, którego rękojeść wbijała mu się w żebra. Spróbował odetchnąć.
      - Możesz z łaski swojej ze mnie zejść?
     - Och, przepraszam.
    Arwel zerwał się na nogi i pomógł mu wstać. Otrzepali ubrania i rozejrzeli się po pustej okolicy. Wokół nich leżały martwe ciała, teraz już całkowicie ludzkie. Falen przeczesał brudnymi palcami włosy, próbując ukryć zdenerwowanie. Piekący ból pleców znów dał o sobie znać. Zakrzepła krew przykleiła mu się do tuniki. Nagle zatrzęsły mu się kolana, nie wytrzymał i osunął się na ziemię. Arwel w jednej chwili znalazł się przy nim, opiekuńczo obejmując ramieniem.
      - Jesteś ranny – stwierdził z troską.
      Zdobył się na blady uśmiech.
     - Muszę...muszę tylko odpocząć. To nic.
     - Jak to nic? Przecież widzę, że cały się trzęsiesz
     - Mówię przecież...
    Ale Arwel nie dał mu dokończyć. Dotknął palcami strzępków tuniki na jego plecach, a potem podwinął ją i na widok ran wciągnął głęboko powietrze.
     - Cholera – wyrwało mu się głośno.
    Falen odsunął się i spróbował roześmiać, chociaż dźwięk jaki wyszedł z jego gardła z pewnością nie miał nic wspólnego z wesołością.
     - To nic takiego. Do wesela się zagoi.
   Wojownik przyglądał mu się bardzo długo i wyglądał, jakby miał ochotę na na niego nawrzeszczeć.     W końcu wypuścił głośno powietrze.
    - Przepraszam.
   - Powinieneś powiedzieć „dziękuję”, ale może być. Pomogłeś mi się opanować, więc jesteśmy kwita.
    - Od tego jestem. Za często do tego wracasz.
     Falen zacisnął pięści i zapatrzył się na ziemię.
     - On mnie dotknął i...sam wiesz.
     Przyjaciel westchnął przeciągle i poklepał go po ramieniu.
    - Wiem, wiem, to było silniejsze. Ale przecież teraz jesteś bezpieczny. Tamto już się nie powtórzy.
     Ale wciąż się boję.
     Arwel oparł czubek głowy o jego głowę.
     Niemądry. Jesteś lepszym wojownikiem niż ja. To ciebie mają się bać.
    Falen zerknął na niego w zamyśleniu. Czy musiał przed nim tak się rozczulać jak dziecko? Przecież był Noszącym Znak Kruka. Już dawno powinien skończyć z tą głupią fobią.
      Uśmiechnął się nagle, po czym zerwał się na nogi i podszedł do jednego z ciał.
     - Ciekawe, kto kazał im to zrobić. Wyglądali jakby zaatakowali nas wbrew własnej woli.
     Arwel przyglądał mu się przez chwilę w zamyśleniu, po czym dołączył do niego i pochylił się nad zwierzołakiem z raną w brzuchu.
      - Sprawdzałeś ich umysły?
     - Nie.
     - Szkoda. Wtedy byśmy wszystko wiedzieli.
     - Wiesz, że nie lubię tego robić – wytłumaczył się pospiesznie.
     Arwel zerknął na niego przelotnie.
    - Nie szkodzi. Uważasz, że tak naprawdę nie chcieli nas atakować?
    - A jaki człowiek przy zdrowych zmysłach rzuciłby się na Zakon Kruka?
    - Też prawda.
    Falen kucnął przy ciele i ze zmarszczonym czołem przyjrzał się uważnie jego twarzy, a potem całej reszcie. Chociaż nie dotknął jego umysłu wiedział, że coś tam jest. Szukał jakiegoś szczegółu, czegokolwiek, co...
     - Mam!
   Arwel podwinął rękaw mężczyzny, gdzie na ramieniu widniał tatuaż w kształcie pióra. Bardzo podobny do tego, jaki posiadali Noszący Znak Kruka. Tyle, że ten był nieco większy, bardziej poszarpany, jakby nieudolna podróbka oryginału.
     - To...
     Wojownicy popatrzyli na siebie ponuro.
    - Balar? – Zapytał ostrożnie Arwel, chociaż co do tego nie było raczej wątpliwości.
     Na dźwięk tego imienia, Falen wyprostował się gwałtownie i z zaciśniętymi pięściami popatrzył na pozostałe ciała.
      Więc jednak. To nie było normalne. Ci ludzie zostali zmuszeni. Zginęli niepotrzebnie.
     - Ten drań posunął się za daleko – warknął ze złością – Jak tylko go dorwę...
    - Hej, nie rozpędzaj się tak – Arwel podszedł do niego i położył dłoń na jego ramieniu – To prawda, że przegiął, używając swoich brudnych sztuczek, by nam zaszkodzić, ale bardzo cię proszę, nawet nie myśl o głupotach. Po pierwsze musimy zawiadomić resztę, co tu się stało, a po drugie upewnić się, że to jego sprawka.
       Falen zacisnął szczeki i spojrzał na niego z gniewem w niebieskich oczach.
      - Nie mam wątpliwości, że to on. Widziałem już takie znamiona. Wtedy...
      - Dobrze, rozumiem. – Arwel przerwał mu pospiesznie i potarmosił jego złote włosy, uśmiechając się przy tym trochę z przymusem – Zajmiemy się tym w swoim czasie. Teraz sprzątnijmy ten bałagan i lecimy do domu. Pamiętasz? Dzisiaj mamy dzień wolnego.
     Od razu zabrał się do pracy, z energią znosząc ciała na jeden stos. W pewnym momencie zatrzymał się i popatrzył na Falena, który przyglądał mu się bez ruchu.
        - Nie pomożesz mi? Wasza Wysokość boi się pobrudzić sobie rączki?
      Wojownik westchnął, ale w końcu również wziął się do pracy. A od rana dzień zapowiadał się tak przyjemnie i beztrosko. Jednak chyba nigdy nie uwolni się od Balara. Czy to w przeszłości, czy koszmarach, czy teraz...Nie zazna spokoju, dopóki nie zobaczy jego martwego ciała.
      Arwel podpalił ciała serią fioletowych kul energii. Upewnili się, że wszystko spłonęło, po czym rozpostarli krucze skrzydła i wzbili się w niebo, gdzie wysoko zawieszone słońce zakryła szara chmura.
      - To teraz do domu.
      Falen przejechał dłonią po włosach, drugą wycierając o tunikę.
     - W takim stanie?
    Wojownik parsknął śmiechem i otarł mokre czoło. Ręce miał całe w ziemi, a ubranie jeszcze brudniejsze.
     - Faktycznie nie wyglądamy najlepiej. Umyjemy się na miejscu. W domu opatrzę twoje rany.
     - Arwelu...
     - Słucham? Chcesz coś powiedzieć, czego nie chcę usłyszeć?
     - Hm, nie, chyba nie.
    Arwel uśmiechnął się, a końcówka jego czarnego skrzydła wygięła się w stronę skrzydła przyjaciela i otarła się o nie, jakby przyciągała je magnetyczna siła. Gdzieś w środku Falena coś drgnęło.
      Polecieli nad zieloną doliną, w milczeniu rozkoszując się wiatrem, wolnością i obecnością bratniej świadomości. Falen w końcu się uspokoił i odprężył, postanawiając odłożyć ponure myśli na później. Nawet sztywne, obolałe plecy były jedynie drobną niedogodnością. Gdy napotkał spojrzenie Arwela, uśmiechnął się lekko. Wiatr rozwiewał im włosy i szarpał lotki skrzydeł, sprawiając, że każde ich potężne uderzanie, bez wysiłku mogłoby zanieść ich na koniec świata. Latanie było najcudowniejszą rzeczą w jego życiu i sprawiało, że choć na moment zapominał o wszystkich troskach.
      W końcu wylądowali miękko na trawiastym wzniesieniu. Schowali skrzydła i spojrzeli na leżącą w dole kotlinkę. Przyjrzeli się prostej chatce z ogrodzeniem, oraz otaczającym ją zabudowaniom. Nawet z tej odległości ich uszu dochodziły odgłosy zwierząt, przemieszanie z dziecięcym krzykiem i śmiechem.
       Arwel uśmiechnął się szeroko do towarzysza, a jego oczy lśniły radością i wzruszeniem.

     - Jesteśmy na miejscu. Witaj w moim domu.

środa, 20 kwietnia 2016

rozdział 10

Lunna zaledwie opuściła granicę prowincji Elahti, kiedy postanowiła zrobić sobie dłuższy postój. Rozbiła obóz nad rzeką, gdzie miała dostęp do wody i ryb. Otaczały ją młode drzewa i krzewy dzikich malin, więc była dobrze osłonięta i zaopatrzona w prowiant. Czuła się zmęczona i zrezygnowana, dlatego została tu dłużej niż powinna. Mijały kolejne dni i noce, a ona nie potrafiła zdobyć się na ruszenie w dalszą drogę. Poza swoim medalionem, nie miała już nic.
Czy ktoś w Zielonym Lesie w ogóle jeszcze o niej pamiętał? Rodzice zawsze byli nią zawiedzeni i z pewnością ulżyło im, że pozbyli się tak niepokornej córki. Inne nowicjuszki ledwo ją znały, bo zawsze trzymała się na dystans. Raliel. Tylko on jeden z pewnością jeszcze o niej myślał. I to za nim tęskniła najbardziej. Ten głupek od lat skrycie ją kochał i nie miał odwagi przyznać się do własnych uczuć. Wiedział, że by go nie zaakceptowała. Dla niej był jedynie dobrym przyjacielem. Kimś, z kim mogła się pośmiać i potrenować. A teraz tak bardzo, bardzo za nim tęskniła. Czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy?
Nadszedł kolejny wieczór, a ona wciąż nie potrafiła zdecydować, w którą stronę iść. Wykąpała się w rzece i rozpaliła ognisko, a ponieważ była naprawdę głodna, postanowiła zapolować na królika i po raz pierwszy skosztować mięsa.
Przełykając odrazę, zabiła królika i oporządziła go według wskazówek, które kiedyś przeczytała. Siedząc wygodnie w cieple trzaskających wesoło płomieni i czekając aż mięso będzie dobre, bezwiednie powróciła myślami do życia w lesie. Co na to wszystko powiedzieliby jej rodzice, czy inne elfy? To jasne, że byliby oburzeni. A Raliel? Uśmiechnęła się pod nosem. Nie, on z pewnością przyłączyłby się do dzisiejszej uczty.
Przyłapała się na tym, że jej myśli znów wędrują tam gdzie nie trzeba, więc pospiesznie pokręciła głową i zdecydowanie wgryzła się w gorące mięso.
Koniec. Od dzisiaj zaczynam od początku. Skoro potrafili tak szybko mnie wygnać to proszę bardzo. Ja również potrafię o nich zapomnieć.
Była tak głodna, a mięso tak bardzo smakowite, że od razu zjadła całego królika, chociaż planowała zostawić jeszcze na następny dzień. Po raz pierwszy mogła jeść prosto z ręki, łapczywie i bez jakichkolwiek zahamowań, pomijając wszelkie zasady dobrego wychowania. I to również jej się spodobało.
Najedzona jak nigdy dotąd i senna, właśnie miała się położyć, gdy po raz pierwszy dotarł do niej odległy, dudniący dźwięk. Zamarła całkiem nieruchomo i nadstawiła uszu. Już po chwili nie miała wątpliwości.
Coś się zbliżało. Jakaś duża grupa... I to prosto w jej stronę.
Lunna skoczyła na równe nogi i pospiesznie zaczęła usuwać ślady swojej obecności. Zgasiła ognisko, zaczerpnęła do bukłaka wody i polała nim trawę, na koniec zbierając wszystkie swoje rzeczy. Potem zanurkowała w pobliskie zarośla, prawie w ostatniej chwili. Sekundę wcześniej wciągnęła w nozdrza powietrze i już wiedziała, kim są wędrowcy, zanim jeszcze ich zobaczyła.
Centaury. Naturalni wrogowie wszystkich elfów.
Zbliżały się szybciej niż przypuszczała. Ziemia drżała od tętna ich kopyt, a ptaki w popłochu zerwały się z pobliskich gałęzi Wiedziała już, że wpadła po uszy, bo musiało ich być przynajmniej kilka setek.
A razem z nimi zbliżało się coś jeszcze. Jakaś inna, potężna siła.
Najstarszy.
Czekała i nasłuchiwała w napięciu, aż w końcu ich zobaczyła.
Pół – ludzie, pół - konie wkroczyli na polanę całą armią. W mroku ich brązowa sierść i potężne torsy połyskiwały od potu. Każdy miał dzikie, zwierzęce spojrzenie. Byli też dobrze uzbrojeni, od łuków do krótkich sztyletów.
Lunna z zatrważającym zachwytem obserwowała centaury ze swojego ukrycia. Tak jak przypuszczała, było ich zbyt wiele, by mogła ich policzyć. Zimno wyciskało jej z oczu łzy i chciało jej się pić, jednak nie mogła opuścić swojej kryjówki. Przy każdym oddechu z jej ust wydobywała się srebrna mgiełka, a jej serce biło tak głośno, że z pewnością ktoś w końcu ją usłyszy. Nie wiedziała ile czasu trwała w jednej pozycji. Ścierpły jej nogi, ale bała się poruszyć by nie zdradzić swojej kryjówki. Centaury miały równie wyczulone zmysły, co elfy, więc i tak spodziewała się, że prędzej czy później zostanie nakryta.
Stworzenia, były zaskakująco zorganizowane. Kilku kręciło się po polanie i wydawało głośno rozkazy. Centaury podzieliły się na grupy i każda w pośpiechu i w milczeniu wykonywała swoje zadanie. Szybko rozpalili duże ogniska i przygotowali mięso na kolacje. W tej chwili wiatr zawiewał od północy, więc nie powinni wyczuć jej zapachu, a w obozie panował za duży ruch i zamieszanie by została zauważona. Jeśli wyznaczą wartę, co było bardzo prawdopodobne, do rana przyjdzie jej tu zamarznąć.
W dodatku w pobliżu kręcił się jakiś Najstarszy, więc musiała być podwójnie ostrożna. I ten ktoś widocznie przewodził tymi centaurami. A takie połączenie, które nie mieściło jej się w głowie, nie wróżyło nic dobrego.
Lunna zachodziła w głowę, dlaczego istota czystej, szlachetnej krwi Nieśmiertelnych miałaby stać na czele tych prymitywnych stworzeń. To już samo w sobie stanowiło hańbę i obrazę całej jej rasy. Bo czyż elfy nie dążyły zawsze do pokoju i nie stroniły od wszelkich objawów agresji?
Do głowy przychodziła jej tylko jedna, bardzo niepokojąca myśl.
Wojna?!
Poczuła, że wypowiedziała tą myśl zbyt mocno, niemal na głos i natychmiast tego pożałowała.
Przez jedną krótką sekundę coś dotknęło jej umysłu. Coś czerwonego i ulotnego niczym muśnięcie skrzydła motyla. A zaraz potem usłyszała głos, który wyraźnie i głośno rozległ się w jej głowie:
Wyjdź księżniczko, Lunno. Niedoszła Kapłanko Luny i morderczyni. Już nie musisz się ukrywać.
Lunna wzdrygnęła się, uniosła wzrok i od razu ją dostrzegła. Najstarsza pojawiła się jakby znikąd. Stała pośrodku obozu, całkowicie ignorowana przez centaury. Elfka miała ciemne, niemal czarne włosy, czekoladowe oczy i niezwykle piękną urodę. Jej złota, dopasowana do szczupłej sylwetki suknia, zdawała się płonąć żywym ogniem. Po rękawach i brzegach sukni wspinały się czerwone płomienie, oplatając ją w talii i sprawiając wrażenie, jakby były w ciągłym ruchu. Zamiast emanować łagodną, eteryczną energią, było w niej coś niepokojącego. Jakaś ciężka, mroczna aura.
Jej oczy nie należały do człowieka, ani żadnej znanej jej istoty. Miały w sobie chłód, nienawiść i jakieś pierwotne okrucieństwo.
I te przerażające, wszechwładne oczy patrzyły prosto na nią. Lunna wiedziała, że dłuższe ukrywanie się nie ma już sensu. Zacisnęła palce na swoim miniaturowym księżycu i wyprostowała się. Kiedy wyszła spomiędzy zarośli, kilka centaurów obejrzało się na nią z pustką w oczach i zaraz powróciło do swoich zajęć. Wiedziała już, że w jakiś sposób Najstarsza kontroluje te stworzenia. Przypomniała sobie o sztylecie schowanym pod tuniką i miała nadzieję, że jeśli przyjdzie jej walczyć, zdoła przynajmniej się przebić i uciec.
Znała tylko jedną osobę, która dysponowała taką Mocą.
Powoli zbliżyła się do elfki, czujna i spięta jak nigdy. Na wszelki wypadek nie patrzyła jej w oczy.
- Rairi – wypowiedziała głośno jej imię z wrogim warknięciem.
Elfka oparła dłonie na biodrach i uśmiechnęła się cierpko.
- Ach, kogóż widzą moje oczy? Pamiętam cię Lunno, jako niemowlę. Od tego czasu rodzice nie nauczyli cię dobrych manier, księżniczko? Powinnaś zwracać się do mnie „ciociu”.
Lunna prychnęła. Mimo, że spotkała ją po raz pierwszy, dość się o niej nasłuchała.
- Daruj sobie. Dla mojej matki przestałaś istnieć dawno temu. Nie mam żadnej ciotki – zacisnęła pięści, kątem oka obserwując najbliższych centaurów. Sama świadomość, że znajduje się w samym środku ich obozu, była dla niej wystarczająco mocnym przeżyciem. Z trudem przeniosła wzrok na Najstarszą i przez chwilkę odważyła się nawet spojrzeć jej prosto w oczy – Wszyscy sądziliśmy, że naprawdę nie żyjesz.
Elfka roześmiała się dźwięcznym, zmysłowym sopranem.
- To prawda, że moja siostra zapomniała o moim imieniu. Jednak ja nie zapomniałam o was. Nawet przez sekundę. Cieszę się, że wiesz, chociaż kim jestem – przekrzywiła głowę i popatrzyła na nią z zainteresowaniem – A ty, Lunno? Co tu robisz, tak daleko od domu?
- To moja sprawa – warknęła wyzywająco.
- Niewątpliwe – nagle Rairi zmrużyła oczy, a na jej wargi wypłynął tajemniczy uśmieszek – Och. Czyżbyś i ty została wygnana?
Lunna zacisnęła pięści i odwróciła pospiesznie wzrok. Chociaż otaczające ich centaury zajęte były swoimi sprawami, już sama ich obecność sprawiała, że jej mięśnie były napięte do granic możliwości.
- Nie mam zamiaru z tobą o tym rozmawiać – rzuciła oschle.
     - Oczywiście, moja droga – głos elfki był słodki i lekko rozbawiony – Jednak chyba nie odmówisz wspólnego posiłku z dawno niewidzianą krewną?
     - Jadłam już kolację.
     - Widzę jednak, że jesteś głodna. Moje centaury upolowały dzika.
     - Elfy nie jedzą mięsa.
     - Och, ale wiem, że niedawno zjadłaś królika.
     Lunna zacisnęła usta i przełknęła ślinę. Ostrożnie zerknęła na Najstarszą.
    Skąd ona to wie? Ma tak wyczulony węch? Przecież zatarłam wszystkie ślady.
    Czytam z ciebie jak z otwartej księgi, moje dziecko.
   Świadomość elfki wtargnęła do jej umysłu i wypełniła go niemal po same brzegi. Każde słowo podszyte było potężną Mocą i czerwoną aurą. Głos był śpiewny, pełen nonszalancji.
    Lunna zachwiała się i pobladła.
   - Jak...
  - Jestem Najstarszą – odparła z uśmiechem, jakby to wszystko wyjaśniało, po czym podeszła do niej, jednocześnie zapraszająco wskazując dłonią na jedno z rozpalonych już ognisk – Nie krępuj się, moja droga. Zjesz, odpoczniesz, a potem spokojnie porozmawiamy.
  Lunna bardzo chciała odmówić, ale jakoś nie potrafiła. Gdy Rairi objęła ją ramieniem i poprowadziła do ogniska, nie protestowała. Nie miała jednak zamiaru się odprężyć, skoro otaczała ją armia centaurów. Jakiś głosił z tyłu głowy nakazywał jej ucieczkę, jednak był słaby i mało przekonujący. A Lunna nigdy nie jadła dzika. I chciała się dowiedzieć, co Rairi robi tu z centaurami, ich naturalnym wrogiem.
    Jak tylko otoczył ich blask i ciepło ognia, Lunna rozgrzała się szybko i jakby nieco odprężyła, chociaż wciąż pozostała czujna i nieufna. Przyjęła od Rairi jeszcze gorący, spieczony udziec, przyjrzała mu się dokładnie, a potem zachęcona uśmiechem elfki, bez dalszych obaw skosztowała mięsa.
    - Dobre? – Rairi obserwowała ją z rozbawieniem, sama skubiąc swoją porcję dwoma palcami i w drobnych kęsach wkładając do ust.
   O tak! Było znakomite i za nic nie mogło się równać z tym, co jadła do tej pory. Jednak by nie okazać się taką ignorantką, skinęła jedynie głową. Odgryzając zębami kolejne kęsy i przełykając soczyste mięso, przemknęło jej przez myśl, że do tej pory marnowała swoje życie, jedząc tylko warzywa i owoce z lasu.
     Od teraz to się zmieni, Lunno.
    Zamrugała i spojrzał na ciotkę ze zmarszczonym czołem.
   - Mogłabyś z łaski swojej nie wchodzić mi do głowy? Dobre wychowanie...
   - Hm, mówisz o dobrym wychowaniu jedząc mięso tłustymi palcami?
   Lunna zaczerwieniła się i szybko spuściła wzrok. Usłyszała perlisty śmiech, ale całkowicie skupiła się na jedzeniu.
    - Wyglądasz, jakbyś przez całe swoje życie głodowała. Jednak rozumiem cię moja droga, jak też nie cierpiałam tak ubogiego jadłospisu. Teraz twoje życie całkowicie się zmieni.
    Lunna wrzuciła kość do ogniska, wytarła ręce o fałdy sukienki i ostrożnie uniosła wzrok na elfkę. Przez chwilę przyglądała jej się w milczeniu. Wiedziała, że nie powinna rozmawiać z kimś, kto został wygnany, ale czyż sama właśnie nie znalazła się w identycznej sytuacji? Była teraz wolna i mogła robić, co tylko chciała.
    Odetchnęła głęboko i zerknęła na boki. Centaury wciąż były zajęte swoimi sprawami, całkowicie je ignorując. Sam ich widok wywoływał w niej gęsią skórkę.
    Uczono cię nienawiści do wszystkiego, co znajduje się poza Zielonym Lasem.
   Znów ten głos w głowie. Rairi uśmiechała się lekko, nie spuszczając z niej spojrzenia ciemnych oczu.
   - W książkach piszą różne rzeczy, niekoniecznie prawdziwe – stwierdziła już głośno.
   Lunna odsunęła się nieco od strzelającego iskrami ogniska i posłała elfce gniewne, wciąż nieufne spojrzenie.
   - Pobierałam nauki od samych Najstarszych, szanowanych elfów zasiadających w radzie. Ich wiedza to tysiące lat doświadczenia i obserwacji.
     Rairi od niechcenia poprawiła skraj sukni.
   - Być może. Jednak elfy to straszni ignoranci. Jeśli nie zauważyłaś, są też bardzo ograniczeni. Zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego elfy ukryły się w Zielonym Lesie i zrobiły tam twierdzę niedostępną innym rasom? – Lunna otworzyła usta, ale elfka chyba nie chciała słyszeć odpowiedzi, bo zaraz dodała: - Z mojego doświadczenia wiem, że to zwykli tchórze zasłaniający się bogiem i licznymi zasadami. Jeśli chcesz dowiedzieć się, dlaczego, może powinnaś spytać swojego ojca? To on w końcu wybudował to wasze królestwo.
     Lunna uniosła głowę i zapatrzyła się na złoty skrawek księżyca. W tej chwili miała wrażenie, że jej amulet jest nienaturalnie ciężki i zimny. Jakby nawet Luna ją opuścił. Przymknęła powieki i westchnęła ciężko.
    - Moi rodzice... już nigdy ich nie zobaczę. Zostałam wygnana – wyznała szczerze, świadoma, że  Rairi i tak już to wie.
     - To interesujące. Widzę, że jesteśmy do siebie bardzo podobne.
    Lunna zmarszczyła brwi i spojrzała na ciotkę, bardziej zaciekawiona, niż przestraszona.
    - Co masz na myśli?
   Najstarsza posłała jej zniewalająco słodki uśmiech i usiadła wygodniej na trawie, nieznacznie przysuwając się w jej stronę.
     - Chcesz wiedzieć, dlaczego zostałam wygnana z Zielonego Lasu?
     Lunna przełknęła ślinę i skinęła głową. Właśnie na to czekała. Na poznanie całej prawdy.
    - W młodości byłam taka jak ty – zaczęła Rairi i na chwilę zapatrzyła się w ogień – Zawsze byłam tą gorszą siostrą, ale chociaż Niadai była sztywna i oddana etykiecie, jakoś się dogadywałyśmy. Lubiłam robić wszystkim na złość z czystej przekory. Przy każdej okazji wymykałam się z lasu. Zwiedzałam Elderol i po drodze łamałam te wszystkie głupie prawa elfów. Polowałam. Jadłam mięso, brałam udział w bójkach. Zaglądałam nawet do ludzkich tawern. Ciekawość gnała mnie do przodu i odkrywała przede mną kolejne aspekty życia. I wiesz, co się stało? – Tu na jej wargi powrócił uśmiech, tyle, że pełen goryczy i czegoś jeszcze, jakby żalu – Zakochałam się - Lunna otworzyła szeroko oczy w zdumieniu, ale nie przerywała. – Poznałam mężczyznę. Ludzkiego mężczyznę. Specjalnie dla mnie osiedlił się bliżej Zielonego Lasu, abyśmy mogli spotykać się potajemnie każdej nocy. To były piękne chwile, a miłość kompletnie mnie zaślepiła. Jednak on był tylko śmiertelnym człowiekiem i na chwilę zapomniałam, że ich życie jest kruche, tak bardzo skłonne do kłamstwa i oszustwa. Nikt nie wiedział o naszym związku, bo jak się domyślasz, był całkowicie zakazany. Byłam gotowa opuścić Zielony Las i zamieszkać z nim, pomimo, że zaczął się starzeć. Zaklinał się, że kocha tylko mnie. Wtedy jednak dowiedziałam się, że zdradził mnie z kobietą z jego rasy. Potem zebrał grupę ludzi i wtargnęli do Zielonego Lasu, w poszukiwaniu naszego miasta. Zanim zdążyłam ich zatrzymać, wojownicy zabili ich, co do jednego. W odwecie wymordowałam połowę elfów, za co jak się domyślasz od razu zostałam wygnana, bez możliwości wytłumaczenia się. – Rairi zmrużyła oczy i przyjrzała się Lunne z poważnym wyrazem twarzy - Mniemam, że ciebie również wygnano nie pytając o przyczynę?
     Lunna, wciąż oszołomiona tą historią, przytaknęła ruchem głowy. Najstarsza znów uśmiechnęła się lekko.
    - Jeśli zabiłaś elfa, jesteś taka sama jak ja. W końcu płynie w nas ta sama krew.
    Nie chciała przyznawać jej racji. To prawda, że również dopuściła się zbrodni przeciw swojej rasie, ale przecież zrobiła to niechcący. W obronie własnej. To było coś innego.
    - Masz rację, Rairi – odparła w końcu hardo, dumnie unosząc podbródek – Zabiłam elfa, w dodatku swojego przyszłego męża i króla. Jednak to, co zrobiłam w akcie desperacji nie porównuje się do twoich podłych zbrodni.
    - Podłych? Deron przysięgał mi miłość do śmierci, a potem zdradził z pierwszą lepszą kobietą. Udawał, żeby tylko odkryć nasze miasto i zyskać sławę. Ludzie to fałszywe, niestałe istoty, które dla nas są tylko ulotnym pyłem pod stopami. Zaś elfy to zwykli hipokryci i tchórze. Boją się nadepnąć na mrówkę, a przy pierwszej okazji nie wahają się zabijać. Udają niewiniątka i wyparli z pamięci czasy, kiedy stanęli w Wojnie Ras razem z krasnoludami i zabijali ludzi jednym skinieniem palca.
     - To było dawno.
     - Ale się wydarzyło. Chcesz powiedzieć, że pogodziłaś się z tym, że za jeden błąd twój lud wyparł się ciebie?
     Lunna zwiesiła ramiona, a żal i tęsknota ponownie ścisnęły jej serce. Nie chciała wracać do tego wszystkiego, bo przecież obiecała sobie, że przestanie się nad sobą użalać.
     - A ty? Dlaczego powiedziałaś mi to wszystko?
     - Ponieważ wierzę, że jesteś na tyle rozsądna, żeby mnie zrozumieć.
     - W takim razie, co tu robisz z armią tych stworów? Dalej chcesz się mścić za stare krzywdy?
     Najstarsza przechyliła lekko głowę, wyciągnęła rękę i dotknęła jej policzka. Lunnę przeszedł dreszcz, gdyż palce elfki były zimne. Jej ciało odmówiło posłuszeństwa by się odsunąć.
     - Powiem ci, jeśli do mnie dołączysz.
    - Co? – Nie spodziewała się takiej propozycji, a spojrzenie ciotki dosłownie ją paraliżowało.
    - Och, nie bądź taka zaskoczona, moja droga – Rairi gładziła jej policzek z drwiącym uśmieszkiem – Nie widzisz tego? Jesteś do mnie podobna. W dodatku jesteś córką mojej siostry. Najstarszą. Razem byśmy były niepokonane.
     Lunna zbladła i zagryzła wargi. Działo się z nią coś dziwnego. Miała rozbiegane myśli, a jej ciało robiło się ciężkie, jakby jej świadomość odpływała. Rairi wciąż gładziła ją po policzku i uśmiechała tak dziwnie, a Lunna robiła się coraz bardziej śpiąca.
    - Nie...rozumiem – wymruczała sennie – Do czego mogę ci się przydać? Nie jestem tak potężna jak ty...
    - Masz za to Moc Luny. Pomyśl, Lunno. Elfy cię zdradziły, a rodzice wyrzekli się ciebie, bo broniłaś się przed pijanym głupkiem. A mogłaś zostać królową i Kapłanką Luny. Mogłaś mieć wszystko. Nie pragniesz zemsty? Ludzie to jeszcze bardziej podłe istoty. Nie znajdziesz na tym świecie miejsca, jeśli nie przyłączysz się do mnie i sama nie zbudujesz sobie swojej przyszłości.
    - Przy...przyszłości? – Lunnie kręciło się w głowie. Jej oczy i umysł przesłoniła mgła, przez co coraz trudniej jej się myślało. Gdy potoczyła wzrokiem po obozie, zauważyła, że znienawidzone i wywołujące w niej przerażenie centaury, stały się jakby mniej groźne. Wręcz przyjazne i piękne.   Uśmiechnęła się z rozmarzeniem.
     Tymczasem jej uszy wciąż wypełniał słodki głos Rairi.
    - Odzyskasz dawne miejsce. Staniesz się potężna i to inni będą cię słuchać. Już nikt nie nazwie cię morderczynią. Wrócisz do domu.
     Znów zobaczę Raliela?
   - Tak. I jak dawniej będziesz trenowała z nim fechtunek. Tyle, że nie będziecie musieli dłużej się kryć. Będziesz mogła też sama wybrać sobie małżonka.
    Lunna spojrzała Najstarszej prosto w oczy i zobaczyła w nich obietnice, które się spełniają. Władzę. Wolność.
    Poddała się pieszczocie jej dłoni, a jej ciężkie powieki powoli się zamykały. Opadło z niej napięcie i ciężar winy. Lunna chciała tylko wrócić do domu, a Rairi właśnie oferowała jej pomoc. Dlaczego nie miałaby z niej skorzystać?
    - Jak... – Chciała zapytać jak zamierza to zrobić, ale miała zbyt ciężki język, by dokończyć zdanie. Na szczęście Rairi odczytała jej myśli.
    - Tym się nie kłopocz, księżniczko. Obie wiemy jak zabijać, a to jest najlepszy sposób na wszystkie problemy. Wrócisz do domu. Tego chcesz, prawda?
    - Tak. Chcę...
   Nagle coś do niej dotarło. Chociaż z jej umysłem działo się coś dziwnego, pojęła, że Rairi powiedziała właśnie „zabijać”. I wtedy usłyszała w głowie inny głos, odległy i znajomy.
     Nie jesteś taka, Lunno. Weź się w garść i uciekaj.
   Lunna zamrugała. Chociaż jej serce i dusza wyrywały się, aby poddać woli Najstarszej i przyjąć propozycję, zrozumiała, że przecież to nie oto chodzi. W tym wszystkim było coś złego, w czym nie chciała brać udziału.
    Mętnym wzrokiem spojrzała na Rairi, a potem zmusiła ciężkie usta do posłuszeństwa i wyszeptała:
    - Nie.
    - Co? – Najstarsza wydawała się zaskoczona tym, że udało jej się stawić opór.
    Lunna uśmiechnęła się słabo, z wysiłkiem i powtórzyła głośniej.
   - Nie.
     A potem szarpnęła się do tyłu, aż upadła na plecy. W momencie, gdy Rairi poderwała się na nogi z przekleństwem na ustach, Lunna dotknęła dłonią ziemi i wyszeptała wezwanie.
   Płomienie w ognisku zadrżały gwałtownie, gdy ziemia pomiędzy nimi poruszyła się, a potem zapadła i uniosła, jakby westchnęła. Następnie wśród eksplozji trawy i kawałków ziemi, wyrosło coś na podobieństwo człowieka, istota stworzona z gliniastej ziemi i kamieni. Stwór zagrodził drogę Najstarszej, podczas gdy Lunna podniosła się ciężko na nogi. Wciąż było jej słabo i czuła się zamroczona, ale wpływ dotyku elfki powoli mijał.
    - Co to jest? – Warknęła Rairi, przyglądając się kamiennemu stworowi. Jej twarz wykrzywił grymas wściekłości. Poruszyła ręką i otoczyło ich kilkunastu centaurów w pełnym uzbrojeniu.
    - Coś, czego nigdy nie dostaniesz, bo nie zamierzam się do ciebie przyłączać – Lunna uśmiechnęła się triumfalnie, nie zważając, że jej głos lekko drży.
    - Więc odmawiasz? Proponuję ci lepsze życie i władzę. Myślałam, że tego pragniesz.
    - Kuszące, ale nie skorzystam. Owszem, pragnę wrócić do domu, ale nie w taki sposób. Nie za cenę czyjegoś życia.
     Rairi zacisnęła usta, a potem zerknęła na bogi i na jej wargach osiadł ponury grymas.
     - Rozprawcie się z nimi – rozkazała krótko.
    Centaury rzuciły się na nią, jednak Ziemny Strażnik znakomicie spełnił swoją rolę. Zasłonił ją własnym ciałem, przyjmując na swoje twarde ciało wszystkie ataki. Potężnymi zbitymi rękami zadawał ciosy atakującym, posyłając ich do rzeki, lub parę metrów dalej. Grube nogi skutecznie powalały silne centaury, miażdżąc ich końskie boki.
    - Myślisz, że z tym śmiesznym ludzikiem wygrasz z moją armią? – Rairi stała z boku i spokojnie przyglądała się walce oraz śmierci kolejnych centaurów. W blasku ognisk jej suknia zdawała się jednym z płomieni.
     - Nie sądzę – przyznała Lunna.
    Gdyby miała więcej energii, mogłaby przywołać więcej Strażników i być może miałaby szansę zniweczyć plany Najstarszej, pozbywając się jej armii. Miała jednak za mało Mocy i wciąż była słaba. Musiała improwizować, a w tej sytuacji mogła zrobić tylko jedno. Uciec.
     Dostrzegła, że elfka nieznacznie poruszyła palcami. Pod Lunną ugięły się nogi i opadła ciężko na kolana. Cały świat zawirował, łącznie z Najstarszą i centaurami. Potrząsnęła gwałtownie głową, próbując odegnać czarne plamy sprzed oczu. Na krótką chwilę szum w uszach przytłumił wszelkie dźwięki, a potworny ucisk w skroniach niemal pozbawił ją przytomności. Z trudem uniosła głowę, koncentrując rozmazany wzrok na Rairi, która stała w bezpiecznej odległości od walczących, niewyraźna i rozmyta. Lunna próbowała złapać oddech. Atak nastąpił tak szybko, że nie miała szans na żadną obronę. Do tej pory nawet nie przyszło jej do głowy, że ich dar uzdrawiania można wykorzystać również w odwrotną stronę.
- Miałaś pecha księżniczko, że weszłaś mi w drogę – odezwała się Rairi, raniąc każdy jej nerw czerwonymi igiełkami lodu – Przez chwilę miałam nadzieję, że zyskam w tobie godną towarzyszkę, wygląda jednak na to, że jesteś uparta i głupia jak twoja matka. Rozczarowałaś mnie – Skinęła głową i jeszcze więcej centaurów przystąpiło do ataku, otaczając ich coraz ciaśniejszym kołem.
Klęcząc za swoim Ziemnym Strażnikiem, słyszała świst strzał i szczęk mieczy. Nawet potężny, silny stwór z ziemi i skał nie dawał rady tak licznemu przeciwnikowi. Zaczynał się wycofywać i kruszyć, plując na boki grudkami ziemi. Lunna zdawała sobie sprawę, że długo tak nie wytrzyma i przywołany przez nią Strażnik w końcu się rozpadnie. Miała tylko kilka sekund na podjęcie decyzji. Zamroczona i na wpół przytomna nie zamierzała tu umierać. Zamknęła oczy, zbierając w sobie całą determinację i resztki przechowywanej Mocy. Zacisnęła dłoń na amulecie i bezgłośnie wyszeptała krótkie słowo.
W następnej chwili całą polanę, lasek i rzekę zalało mlecznobiałe, oślepiające światło. W nocnej ciszy rozległy się pełne bólu i zaskoczenia okrzyki. Lunna nie traciła czasu. Zaciskając mocno powieki, zerwała się z ziemi i na oślep pognała przed siebie. Potrąciła kilka centaurów, może nawet samą Rairi. Ale nikt jej nie zatrzymał. Oddalała się od obozu, pozostawiając za sobą kopułę białego światła, które miało się utrzymać, dopóki jej Moc całkiem się nie wyczerpie. Dlatego miała mało czasu.
Z pewnym żalem pozostawiała za sobą ostatnią szansę powrotu do Zielonego Lasu. W głębi duszy wiedziała, że Rairi miała trochę racji. Obie zabiły i zostały podobnie potraktowane przez swoich współbraci. Przez Niadai. Wystarczyło powiedzieć „tak” i stałaby się taka, jak jej ciotka. Pełna nienawiści i chęci zemsty.
Biegła tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu. Zdawało jej się, że leci. Wiatr chłostał ją po twarzy, a przed oczami migał rozmyty krajobraz. Uciekała nie tyle przed Najstarszą, co przed własnym sumieniem, że przed chwilą była tak blisko zdradzenia swojego ludu. W dodatku była zmuszona uciec się do ostateczności i wyjawiła wrogowi swoją największą tajemnicę. Umiejętność nawet rzadką wśród elfów – przywoływanie Ziemnych Strażników.
W końcu jednak jej Moc całkiem się wypaliła, a ją samą opuściły siły. Zwolniła do szybkiego truchtu aż padła pod drzewem, wyczerpana i znużona. Chciała tylko chwilkę odpocząć i ruszać dalej, ale nie miała siły się podnieść. Nie wiedziała, czy Rairi ją goni czy nie. Wszystko nagle przestało mieć znaczenie. Wiedziała tylko, że ktoś musi powstrzymać Najstarszą, bo sama nie da rady. Szykowało się coś wielkiego. Czuła zbliżające się niebezpieczeństwo.
Blisko. Bardzo blisko.
A potem straciła przytomność.


***


     Oślepiające światło w końcu zgasło niczym zdmuchnięta świeca. Rairi spokojnie otworzyła powieki i rozejrzała się po obozie. Chaos i zamęt wśród centaurów przerwała jednym, szybkim rozkazem. Dziwny, ziemny stwór zmienił się w kupkę kamyków i ziemi. Nakazała uprzątnąć bałagan i ciała martwych centaurów. Te stworzenia były tak tępe i ograniczone, że nie musiała się zbytnio wysilać, żeby utrzymać je w ryzach. Kiedy w obozie zapanował porządek i wszyscy powrócili do swoich zajęć, przeszła między ogniskami i stanęła na brzegu rzeki. Spojrzała w jej ciemną toń, po czym uniosła wzrok na granatowe niebo. Po chwili podszedł do niej ciemnowłosy centaur. Jego inteligencja i spryt były na tyle rozwinięte, że musiała bardziej go kontrolować. Irytował ją, jak reszta tych głupich mieszańców, jednak teraz byli jej potrzebni żywi.
      Centaur stanął za jej plecami i skłonił się.
    - Czy mamy ją ścigać, pani? – Zapytał grubym, warczącym głosem – Jest szybka, ale bez problemu ją wytropimy.
      Rairi splotła dłonie za plecami i przymknęła powieki.
    - Nie. Szkoda, że się wywinęła, ale to już nie ma znaczenia. I tak bardzo mi pomogła – przerwała by wziąć długi, głęboki wdech – Możesz odejść.
    Centaur ponownie się skłonił i wrócił do towarzyszy. Rairi po raz drugi wciągnęła w nozdrza nocne, chłodne powietrze. Uśmiechnęła się do siebie delikatnie. Wydarła z pamięci tej dziewczyny lokalizację miasta elfów, co było zaskakująco łatwe. Spotkała ją na drodze w samą porę. Przez te wszystkie lata jej pamięć zdążyła się przetrzeć i musiałaby godzinami kluczyć po lesie, jeśli w ogóle odnalazłaby ukryte pod warstwą barier królestwo Najstarszych.
     Wszystko przebiegało według planu i wiedziała, że nikt jej nie przeszkodzi. Powietrze pachniało zwycięstwem i władzą.
    - A więc postanowiłaś zapomnieć o mnie, siostro? – Mruknęła do siebie z rozbawieniem – W takim razie moja wizyta bardzo cię zaskoczy. Jesteś żałosna, skoro wygnałaś nawet własną córkę. Dzięki niej wrócę do domu.

     Rairi po raz trzeci odetchnęła głęboko, otworzyła oczy i uśmiechnęła się szeroko do skrawka księżyca. Luna obojętnie spoglądał na Najstarszą i jej czerwoną niczym krew nienawiść.

Inne blogi

Spis opowiadań

Spis opowiadań
Blog ze spisem opowiadań blogowych