środa, 24 lutego 2016

rozdział 3

    Za oknami królował blado różowy zmierzch i w pokoju robiło się coraz ciemniej. Ariel jednak zupełnie to nie przeszkadzało. Prawie całą ostatnią godzinę spędziła w kąpieli, szorując się skrupulatnie, a potem po prostu leżąc w wodzie i delektując się ciepłem, ciszą i wolnością. Wcześniej Arwel pobiegł na targ i kupił dla niej nowe ubranie. Kiedy przyniósł seledynową sukienkę w kwiatowe wzory i jakieś różowe buty na obcasie, Ariel od razu go odprawiła i kazała przynieść coś bardziej praktycznego.
    Argon, który wciąż był na nią zły, rzucił oschle:
    - Tutaj kobiety nie noszą spodni.
   - W takim razie będę pierwszą, która to zrobi. Jak jesteś taki mądry, to sam załóż tę sukienkę i spróbuj w niej biec przez kilka godzin. Ciekawe jak by ci się w niej latało.
Arwel parsknął śmiechem, nawet Nox stłumił uśmiech i na tym dyskusja się urwała. Za drugim razem wojownik bardziej się postarał i kupił jej prosty, męski zestaw. Zieloną tunikę, ciepły kaftan, czarne spodnie i miękkie, skórzane buty. Do tego mogła spiąć wszystko wąskim, czarnym pasem. Spodnie miały za długie nogawki, ale po prostu podwinęła je do wysokości butów. Włosy – nareszcie czyste i lśniące, zaplotła w luźny warkocz, który podskakiwał wesoło przy każdym kroku.
    Ponieważ w karczmie panował za duży tłok i hałas, zebrali się na piętrze, w jednym z trzech wynajętych pokoi. Były to proste, skromne izby z twardymi pryczami i chociaż Ariel marzyła o trochę większych wygodach, skoro reszcie odpowiadały takie warunki, uznała, że nie ma, co narzekać.
    Kiedy weszła do pokoju, wszystkie głowy natychmiast zwróciły się w jej stronę. Ich reakcja na jej nowy wygląd była różna. Argon zmrużył zielone oczy, bez słowa lustrując ją z góry na dół, Arwel uśmiechnął się szeroko, zaś Nox tylko patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
    Oran odchrząknął znacząco.
    - Wyglądasz...całkiem nieźle.
Ariel obróciła się dookoła własnej osi, po czym pogładziła materiał tuniki i kamizelki.
  - Przynajmniej jest ciepłe i wygodne – wyszczerzyła do nich zęby – Sukienki są bardzo niepraktycznie, a w tym przynajmniej będę mogła biegać i walczyć.
Oran rozłożył się wygodnie na sienniku, obok Arwela i ziewnął. Wszyscy zdjęli swoje płaszcze i powiesili gdzie popadło. Pod sufitem unosiła się magiczna kula, zalewając niewielki pokoik ciepłym, złotym blaskiem.
- Nasze kobiety lubią ubierać się niewygodnie i elegancko. Ale może faktycznie dla wojowniczki spodnie są bardziej odpowiednie – mruknął Oran, przymykając oczy i krzyżując ręce na wydatnym brzuchu.
Ariel machnęła w odpowiedzi ręką i podeszła do stołu. Argon i Nox siedzieli obok siebie, popijając z pucharów, zaś Koll przysiadł na parapecie i z pochmurną miną patrzył za okno. Był wysoki, miał potężną posturę i kwadratową szczękę. Wyglądał na człowieka, który nigdy się nie uśmiecha. Jego ciemne oczy patrzyły na wszystko z dystansem i wrogością. Co do reszty wojowników miała po prostu uczucie, jakby spotkała dawno niewidzianych przyjaciół.
Czując jak żołądek skręca jej się z głodu, zatarła ręce i zajęła wolne krzesło.
- Umieram z głosu. Zostało coś dla mnie?
Nox przysunął w jej stronę naczynia.
- Zupa jest już letnia, ale i tak powinna smakować. Jeśli nie chcesz wina, mamy tu trochę ziołowej herbaty.
Jedzenie w karczmie było kiepskiej jakości, ale w tej chwili miała wrażenie, że nigdy wcześniej nie jadła nic lepszego. Zupa była dobrze doprawiona i miała duże kawałki mięsa, chleb i ser były twarde, ale była zbyt głodna, by marudzić.
Jadła szybko, wpychając sobie wszystko do ust, jakby za chwilę ktoś miał jej to wszystko zabrać. W końcu zdała sobie sprawę, że w pokoju panuje dziwna cisza. Przerwała i uniosła oczy, powoli przeżuwając zawartość wypchanych policzków. Z zaciśniętych ust wystawała skórka od chleba.
Wszyscy wpatrywali się w nią z konsternacją lub rozbawieniem. Argon miał groźnie zmarszczone brwi i dziwną minę. Odchrząknęła, i spróbowała przełknąć to, co miała w ustach. Coś dużego utknęło jej w gardle i aż poczerwieniała z wysiłku, zanosząc się gwałtownym kaszlem. Kilka razy uderzyła się pięścią w pierś i jednym haustem wypiła herbatę, która swoją drogą miała ciekawy cierpko – słodkawy smak.
Arwel zerwał się z pryczy, żeby jej pomóc, ale machnięciem ręki usadziła go z powrotem na miejsce. W końcu udało jej się przełknąć resztki jedzenia i posłała wszystkim nieco krzywy uśmiech.
- Skończę jeść i idę spać. Jestem padnięta.
W tej chwili Oran ziewnął szeroko, a Arwel przeciągnął się po swojej stronie pryczy.
- To dobry pomysł. Ta walka mnie zmęczyła i też o niczym innym nie marzę.
- Powinniśmy jak najszybciej połączyć się z resztą Zakonu i odnaleźć króla. – Koll po raz pierwszy odezwał się ze swojego miejsca przy oknie, ciągle zapatrzony gdzieś w dal.
- Zgadzam się – mruknął Argon, w zamyśleniu pocierając podbródek. W sztucznym świetle jego oczy pociemniały – Nie podoba mi się to, że Balar może nasyłać na nas kogo chce i kiedy.
- To znaczy, że teraz każdy może nas zaatakować?
- Oczywiście, matole – Arwel uszczypnął Orana w ramię – Na tym polega cały szkopuł. Balar potrafi tworzyć zaklęcie Posłuszeństwa i teraz będzie wykorzystywał go przeciwko nam.
- Na czym to właściwie polega?
- Sam widziałeś – wyjaśnił spokojnie Nox, najmniej tym wszystkim poruszony – Zaklęcie Posłuszeństwa pozwala rzucającemu uzyskać kontrolę nad daną osobą, lub całą grupą, z czym właśnie się spotkaliśmy. Tworzy się szczególna więź, która pozwala na wydawanie i odbieranie rozkazów. Osoba z piętnem Posłuszeństwa jeśli sprzeciwi się rozkazom, zginie okrutną, powolną śmiercią. Dlatego ludzie przeważnie wolą zrobić coś wbrew sobie i mieć nadzieję, że kiedyś ktoś ich od tego uwolni?
- A można w ogóle cofnąć zaklęcie?
- Może to zrobić tylko ten, kto go rzucił, albo ktoś z równie potężną Mocą.
To zaklęcie, które więzi Sato.
W pokoju zapanowała ponura atmosfera. Ariel przełknęła zupę, która nagle stała się zbyt gęsta i niepostrzeżenie musnęła lewe ramię. Tam, gdzie wciąż widniał niewyraźny ślad pióra. Pamiątka po niedokończonym zaklęciu Posłuszeństwa. Zimna gula utknęła gdzieś w jej piersi.
Nie mogę im powiedzieć. Jeszcze nie.
- W każdym razie musimy być bardziej czujni – skwitował Biały Kruk, zerkając na Ariel – A ty szczególnie masz się pilnować. Nie możesz oddalać się sama bez naszej wiedzy i najlepiej, jak po prostu będziesz się trzymała grupy.
- Wiem – warknęła, posyłając mu zniecierpliwione spojrzenie – Nie jestem dzieckiem.
Argon popatrzył na nią groźnie jakby chciał dodać coś jeszcze, jednak w końcu odwrócił głowę i upił łyk wina ze swojego pucharu.
    - Kontaktowałeś się z Falenem? – zapytał młodego wojownika.
    Arwel w jednej chwili spoważniał, a jego oczy przygasły.
    - Tak. W zamku wszystko w porządku.
   Ariel pochyliła się w stronę Noxa i wyszeptała.
   - Kim jest Falem?
   - To jeden z Noszących Znak Kruka i przyjaciel Arwela. Są praktycznie nierozłączni. Podczas naszej nieobecności zajmuje się sprawami zamku i pilnuje stolicy.
   - Skoro jest w Malgarii, to jak rozmawiali?
   Granatowe oczy elfa spojrzały na nią jakby to było oczywiste. Uśmiechnął się nieznacznie jednym kącikiem ust.
   - Telepatycznie, oczywiście. A jak inaczej?
   Ariel skinęła głową i wyprostowała się w zadumie.
   Tak jak ja i Balar.
   Nieprzyjemny skurcz zaatakował jej żołądek i z pewnością nie miało to nic wspólnego z jedzeniem. To była kolejna sprawa którą nie chciała się z nikim dzielić. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
   Argon tymczasem zwrócił się do Orana.
   - Skontaktuj się z Ylonem i spytaj jak im idzie. Przekaż też, że spotkamy się w Gildrarze. Niech informują nas na bieżąco.
  Oran skinął głową i przymknął powieki. Ariel domyśliła się, że właśnie odbywa się kolejna rozmowa na odległość. Zerknęła jednak na Noxa, a ten tylko szepnął bezgłośnie.
   - Ylon to kuzyn Orana. Jest w grupie poszukującej króla.
     Ariel przyjrzała się pulchnemu wojownikowi. Kiedy trwał tak w nieruchomej pozycji i rozmawiał mentalnie ze swoim kuzynem, w pokoju zapanowała wyczekująca cisza. Na okrągłej twarzy wojownika kilka razy pojawił się uśmiech. Ariel podparła się łokciem na stole i położyła policzek na dłoni, leniwie przymykając powieki. Kiedy ona rozmawiała z Balarem było zupełnie inaczej. Nie wiedziała, jaki ma wtedy wyraz twarzy, ale z pewnością nie tak odprężony. Sato wspominał coś wcześniej, że nie każdy może porozumiewać się w ten sposób. Wyglądało jednak na to, że się mylił.
   - Grupa Ylona jest niedaleko, na wschód od Gildraru – na głos wojownika, Ariel podskoczyła na swoim miejscu - Mają zamiar przeszukać Las Zaginionych. Znaleźli martwego hrabiego Cerona i liczne ślady, które prowadzą właśnie tam. Podejrzewają, że król i hrabia próbowali uciekać, ale potem wpadli na jakąś grupę, która porwała króla. Będzie mnie informował na bieżąco w postępach. Zrobią wszystko, by wpaść na jakiś ślad, ale potrzebują trochę czasu.
    Argon skinął ponuro głową.
   - A więc Ceron nie żyje – mruknął do siebie, po czym dodał głośniej – Jutro z samego rana wyruszamy. Jeśli chcemy wymknąć się Balarowi i jego ludziom, musimy się spieszyć. W mieście powinniśmy być bezpieczni. Tam trochę odpoczniemy i mam nadzieję spotkamy się z królem.
    Koll w końcu zsunął się z parapetu i stanął przy pryczy, z rękami skrzyżowanymi na piersi i ściągniętymi brwiami.
   - Ariel będzie bezpieczna dopiero w Malgarii – stwierdził poważnie - Poza tym powinniśmy jak najszybciej rozpocząć przesłuchanie Arwela. Do tego czasu radzę go związać i zamknąć, albo przynajmniej otoczyć barierami.
    Wszyscy spoważnieli, a najbardziej Arwel. Spojrzał na Argona udręczonym wzrokiem i pobladł lekko.
   - Ja nie... – Zaczął niepewnie, ale kapitan przerwał mu gwałtownie, posyłając Kollowi ostre   spojrzenie.
    - Już to omawialiśmy. Arwel jest podejrzany, ale nikt jeszcze nie udowodnił mu winy. Do czasu aż nie wrócimy do Malgarii, masz go obserwować, ale nic poza tym. Bardziej nam się przyda, jeśli nie będzie związany. A ty nawet nie myśl o niczym głupim – zwrócił się do Ariel, która nie zdążyła nawet zapytać o co chodzi z wojownikiem - Do czasu, aż znajdziemy się w stolicy, masz być...
    - Posłuszna? – Ariel pospiesznie wpadła mu w słowo, ukradkowo zaciskając pięści i najzwyczajniej ignorując ostrzegawczą nutę w jego głosie – Może lepiej „przydatna”? Sam widziałeś, że potrafię walczyć.
   Argon zgromił ją takim wzrokiem, jakby chciał powiedzieć: „To ja tu decyduję co możesz, a co nie”. Zacisnęła wargi i obdarzyła go podobnym spojrzeniem. Arwel chyba ponownie chciał rozładować napięcie, gdyż zerwał się z pryczy i mimo, że Koll jeszcze przed chwilą chciał go potraktować jak przestępcę, objął potężnego wojownika za kark i wyszczerzył do wszystkich zęby.
- Nasz kochany Kollcio – zanucił wesoło – Zawsze dba o bezpieczeństwo innych. Co byśmy poczęli bez jego pochmurnej minki i tych zabójczych ocząt?
    Oran poszedł za jego przykładem i zaatakował Kolla z drugiej strony, macając jego ramię, aż do karku.
   - Nie zapominajmy o tych imponujących mięsiątkach – posłał w stronę Ariel szeroki uśmiech i mrugnął do niej okiem. - Która kobieta nie chciałaby schować się w tych silnych ramionach? Ach, przy naszym Kollciu nawet piękny Nox nie ma szans.
    Ariel śmiała się tak głośno, że prawdopodobnie słyszano ją na dole w głównej sali. Chwyciła się za brzuch, przechodząc do niekontrolowanego chichotu, aż po policzkach pociekły jej łzy. Arwel i Oran wciąż się szczerzyli, uciekając przed pięściami rozwścieczonego Kolla. Nox niespiesznie wychylił zawartość pucharu, obserwując całą scenę z niewzruszonym spokojem. Wśród ogólnej wesołości wstał nagle i ruszył do drzwi.
    - To ja idę spać – oznajmił i wyszedł z pokoju, jak gdyby nigdy nic.
   Ariel otarła kąciki oczu, starając się nie patrzeć za półelfem. Przeciągnęła się demonstracyjnie i   również podniosła z krzesła.
    - Ja też już pójdę. Dobranoc wszystkim – rzuciła od niechcenia i wymknęła się z pokoju.
Wiedziała, że Nox dzielił pokój z Argonem, i że ma zaledwie kilka minut, zanim tamten postanowi również iść spać. Miała już plan i nie mogła pozwolić, by ten apodyktyczny gbur go pokrzyżował.
Dogoniła Noxa w momencie, gdy był już na końcu korytarza. Chwyciła go za łokieć i zanim wydał z siebie jakikolwiek dźwięk, siłą wepchnęła go do swojej sypialni obok. Zamknęła za sobą drzwi i dopiero wtedy odetchnęła. W środku, podobnie jak za oknem, panował już gęsty mrok. Nox stworzył niewielką kulę światła, która poszybowała pod sufit. Stanął pośrodku pomieszczenia, podczas gdy Ariel oparła się plecami o drzwi i przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu.
    - Czy Argon zawsze taki jest? – Zapytała ściszonym głosem. Wciąż uważnie nasłuchiwała kroków na korytarzu.
   - Ponury i nieprzyjemny? Przeważnie. Poza królem, nie potrafi raczej rozmawiać z ludźmi. Jest przyzwyczajony do wydawania rozkazów i walk, ale poza tym ma dobre serce.
- Hmm, ciężko będzie się z nim dogadać. Jak ty go wytrzymujesz?
Na jego wargach osiadł cień uśmiechu.
- Lata praktyki. Ty też się przyzwyczaisz. Ale chyba nie po to zaciągnęłaś mnie do swojego pokoju?
- Nie. Szczerze mówiąc mam do ciebie prośbę.
    Uniósł brwi. Granat jego oczu był tak głęboki jak niebo za oknem. Równie chłodny i odległy.
   - Rozumiem, że to jakaś tajemnica.
   - Tak, szczególnie Argon nie powinien o tym wiedzieć.
   - Tak myślałem. W takim razie, o co chodzi?
   Ariel okrążyła pokój i przysiadła na brzegu pryczy. Kiedy Nox odwrócił się w jej stronę, zrobiła niewinną minę i spojrzała mu prosto w oczy. Zaczerpnęła tchu i wyrzuciła:
   - Pomóż mi odzyskać mój wisiorek.
   - Więc jednak chcesz tam wrócić.
   - Tak.
    Przez długą chwilę panowała cisza. Nox popatrzył przez okno, a potem znów na nią. Nawet, jeśli ta prośba go zaskoczyła, nie dał tego po sobie poznać.
   - Dlaczego akurat ja? – Zapytał w końcu.
  - Ponieważ – odparła bez wahania – potrafisz te sztuczki z niewidzialnością, co bardzo by mi pomogło. To znaczy, wiesz, że i tak tam pójdę, ale naprawdę liczę na twoją pomoc.
Przekrzywił lekko głowę.
- Zdajesz sobie sprawę, że Argon cię zabije? A jeśli się zgodzę, mnie również.
   - Nie martw się o to. Całą winę wezmę na siebie.
   Nox uniósł głowę i zapatrzył się na żółtą kulę światła. Odetchnął głęboko.
  - Kiedy zamierzasz wyruszyć?
  - Dzisiaj – uśmiechnęła się szeroko - Jak wszyscy zasną. Czyli się zgadzasz?
  Westchnął z rezygnacją.
  - Nie mam wyjścia. Argon i tak by mnie zabił, gdyby się dowiedział, że puściłem cię samą. Jeśli to przeżyjemy, mam nadzieję, że będziesz miała dla niego naprawdę mocne wytłumaczenie.
Ariel rzuciła mu się na szyję, ale zaraz odsunęła i poklepała po ramieniu. Uśmiechnął się do niej lekko.
- W takim razie spotkamy się przed karczmą gdzieś za trzy godziny – odwrócił się i ruszył do drzwi. – Mam nadzieję, że nie będę tego żałował – mruknął w progu i wyszedł.
Magiczna kula światła wciąż wisiała pod sufitem. Ariel uśmiechała się do niej głupio, po czym padła na pryczę. Zmęczenie i senność zupełnie odeszły. Była tak podekscytowana, że chciało jej się śmiać. Wróci tam! Odzyska piórko i zobaczy Sato!
Sato. Tak bardzo się za nim stęskniła. Miała nadzieję, że w tym czasie nie wydarzyło się nic złego.
Wytrzymaj jeszcze trochę Sato. Jakoś cię stamtąd wyciągnę.
Teraz, gdy potrafiła korzystać z Mocy kamienia czuła się silniejsza. Z początku, gdy zobaczyła te złote drobinki, nieco się przestraszyła, ale kiedy zrozumiała, że może je kontrolować, ogarnęła ją ekscytacja oraz duma z własnych możliwości. To było teraz najważniejsze. Z czasem jej pamięć wróci i wszystko będzie w porządku. Przynajmniej chciała w to wierzyć.
Przez te trzy godziny Ariel nie była w stanie nawet zmrużyć oka, więc kręciła się po komnacie, albo siedziała na parapecie i wyglądała przez okno. W końcu dostrzegła, jak Nox wychodzi z karczmy, więc starając się nie hałasować, zbiegła do głównej izby i dołączyła do niego przed budynkiem. Mroźne powietrze zaszczypało ją w policzki, ale na szczęście tym razem była porządnie ubrana. Owinęła się szczelniej ciepłym kaftanem i potarła energicznie dłońmi. Nox miał na sobie czarny płaszcz, zapięty pod szyją ozdobną klamrą.
- To, co robimy? – Szepnęła – Idziemy piechotą, czy pożyczamy konie?
Elf zadarł głowę z rozbawieniem w kącikach ust.
- Polecimy – odparł.
   - Aha. – Ariel pociągnęła nosem i odchrząknęła – No tak. Tylko nie wiem – Nox stanął na środku piaszczystej drogi i odwrócił się w jej stronę. Z jego pleców wysunęły się ogromne, czarne skrzydła – czy nie – z cichym szumem przecięły powietrze, kiedy je złożył i wyprostował na całą, imponującą długość. Ariel zagapiła się na niego i minęła dłuższa chwila, nim odzyskała głos – będę dla ciebie za ciężka. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję – mruknęła.
   Podszedł do niej i objął w pasie. Lekki uśmiech nadał jego twarzy beztroskiego, chłopięcego uroku, choć nie dosięgał tych dziwnych, dużych oczu.
   - Uwierz mi, że z czasem przywykniesz. A teraz trzymaj się mocno i podziwiaj widoki.
Machnął bez wysiłku skrzydłami, i już unosili się w górę, ponad wioskę. Nox trzymał ją tak, jakby nic nie ważyła, więc w końcu rozluźniła się w jego ramionach. Szybko zostawili za sobą Tansin i śpiących towarzyszy, kierując się w stronę kryjówki Balara. Ariel słuchała wycia wiatru i patrzyła jak aksamitne, stapiające się z nocą skrzydła z imponującą gracją i lekkością dźwigają ich ciężar, jakby nie znały pojęcia grawitacji. Zupełnie nie myślała o tym, co będzie, jak znajdą się u celu, poza tym, że znów zobaczy złote tęczówki Sato.

***

    Ylon leciał w pewnej odległości za Darelem, przeszukując wzrokiem mijane okolice. Zachodzące za wzgórzami słońce oświetlało pola i osady ostatnim pomarańczowym blaskiem. Po całym dniu lotu bolał go każdy mięsień. Nie dość, że nie wpadli jeszcze na żaden trop, to wciąż musiał znosić Darela i jego ciągłe wywyższanie się.
   Szkoda, że nie jestem w grupie Argona.
Przez ostatnie dni miał wiele powodów by wzdychać. Był nie tylko zmęczony, ale również sfrustrowany. Oczywiście nie zamierzał głośno narzekać i po prostu robił swoje. Śmierć Cerona wszystkich mocno zmartwiła, ale przynajmniej była jakąś wskazówką. Kiedy znaleźli jego ciało przeszyte strzałami przy drodze, część zagadki została rozwiązana. Po tym jak Reeth wyczuł w tym miejscu słabą obecność króla, domyślili się dalszej części wydarzeń.
    - Mam!
Ylon oderwał się od swoich myśli i spojrzał za siebie.
Reeth podleciał do niego na tyle blisko, na ile pozwalały im szerokie skrzydła. Płaszcz Zakonu łopotał za nim gwałtownie, kiedy krzyknął:
- Namierzyłem króla Rivę!
Serce młodego wojownika zabiło żywiej.
Nareszcie.
- Gdzie?!
Reeth wskazał palcem na rozciągający się w dole ciemny las. Ylon zmarszczył brwi i spojrzał na starszego kolegę.
- W Lesie Zapomnianych?
Mężczyzna potaknął.
- Zawiadomię Darela!
Odleciał i zaraz potem przy boku Ylona pojawił się Garet.
- O co chodzi?!
- Reeth namierzył króla! Jest w Lesie Zapomnianych!
- Co!? – Wojownik zatrzymał się gwałtownie w miejscu i pobladł.
- To źle? – Zapytał z nutą niepokoju.
Garet przejechał dłonią po pozbawionej włosów czaszce i zacisnął szczęki.
- Nie wiesz o Lesie Zapomnianych?
Ylon pokręcił głową. Widząc napięcie malujące się na okrągłej twarzy wojownika, wiedział już, że wolałby tego nie słyszeć. Przełknął jednak ślinę i zapytał ostrożnie:
- Czy król może być w niebezpieczeństwie?
Garet spojrzał na niego ponuro, potem zerknął na odległe wierzchołki drzew i odpowiedział głucho.
- Nie wiem, mam nadzieję, że bogowie nad nim czuwają. Podobno właśnie w tym lesie ukrywają się Vethoyni.
Ylon osłupiał.
- Żartujesz, prawda?
- Chciałbym, żeby to był żart, przyjacielu.
- Ale jeśli król Riva tam jest, to...
- To wszyscy możemy mieć kłopoty – dokończył za niego cicho. - Chyba, że jednak plotki okażą się kłamstwem.
Ich rozmowę przerwał Darel, który zatrzymał się na chwilę w powietrzu, obejrzał na nich i wskazał na las.
- Tutaj przenocujemy! – zarządził, po czym złożył skrzydła i zapikował w dół.
Mężczyźni popatrzyli po sobie ponuro i bez słowa dołączyli do towarzyszy. Razem obniżyli lot i skierowali się na skraj lasu, przed którym rozciągały się połacie górzystej łąki. Wylądowali miękko na soczystej, wysokiej trawie kilka metrów przed ścianą drzew. Niebo zaczynało ciemnieć i wokół zapanowała złowróżbna cisza przerywana odległymi dźwiękami lasu. Czterej wojownicy w czarnych płaszczach stanęli obok siebie i ze skrzyżowanymi ramionami wpatrzyli się w ścianę wysokich drzew. Chłodny wietrzyk poruszał trawą pod ich stopami i szumiał w rozległych konarach.
- Wolałbym się nie natknąć na Vethoynów. Nie wiem czy są naszymi wrogami, czy nie, dlatego nie zaryzykuję zaatakowania ani zabicia żadnego z nich – odezwał się Garet. Z sarkastycznym uśmieszkiem zerknął na brodatego wojownika. – Co dalej, Darelu? Masz jakiś wspaniały plan?
Ylon stłumił chichot, przybierając na twarz kamienny wyraz. Darel zignorował tą uwaglę, z nachmurzoną miną pocierając palcami ciemną brodę.
- Jesteś pewny, że król tam jest? – Zapytał stojącego po jego lewej Reetha.
- Nie mam wątpliwości. Teraz wyraźnie wyczuwam jego obecność, choć odnalazłbym go wcześniej, gdyby jego Moc była silniejsza. Nie potrafię się z nim skontaktować, ale jestem pewny, że żyje. Może być ranny.
- Dobrze. – Darel wystąpił dwa kroki naprzód i odwrócił się plecami do lasu. Zmierzył każdego z osobna surowym, władczym spojrzeniem – Rozbijemy tu obóz i poczekamy do rana – zarządził – Jutro podzielimy się na dwie grupy i przelecimy nad lasem. Kiedy namierzymy w którym miejscu znajduje się obóz Vethoynów i upewnimy się, że przetrzymują króla, pomyślimy co dalej – gdy skończył mówić, nikt się nie odezwał, więc dodał jeszcze po chwili ciszy – Reeth nazbiera gałęzi i rozpali ogień, Ylon upoluje dla nas kolację, a Garet zajmie się barierą ochronną. Wartę będziemy trzymać na zmianę. Nie wiadomo, jakie jeszcze paskudztwo zamieszkuje te lasy, dlatego lepiej być czujnym.
    Mężczyźni skinęli krótko głowami i rozeszli się, by wykonać swoją część pracy. Wchodząc w cień pierwszych drzew lasu, Ylon pochylił się nad Garetem i syknął:
    - Czuję się jak jakiś cholerny niewolnik – zerknął kątem oka na Darela, który tymczasem usiadł na trawie i zajął się czyszczeniem swojego miecza – Ten drań myśli, że jest jakimś panem i władcą, czy co? Gdyby Argon zobaczył jak się rządzi, raz na zawsze wybiłby mu z głowy znęcanie się nad ludźmi.
Garet uspokajająco poklepał go po ramieniu.
- Nie mówię, że nie masz racji, ale wszyscy należymy do Zakonu Kruka i mamy te same cele. Trzeba wybaczyć mu jego wady.
Ylon wydął wargi, obdarzając łysego wojownika urażonym spojrzeniem.
- Czy ty w ogóle stoisz po jakiejkolwiek stronie?
Garet uśmiechnął się i zwrócił oczy na wierzchołki drzew.
- Stoję po stronie króla. Jak my wszyscy, przyjacielu.
Oddalił się niespiesznym krokiem, by zająć się tarczą. Ylon westchnął z rezygnacją, poskrobał się w szyję i rozejrzał za dogodnym miejscem na polowanie. Nie miał ochoty zagłębiać się dalej w las, a tutaj, na otwartym terenie nie miał, co liczyć na obfite łowy. Jego wyostrzony wzrok wypatrzył w miękkim poszyciu przemykające ukradkiem króliki. Uśmiechnął się do siebie, i ułożył dłonie, jakby trzymał w nich łuk. Czarne znamię rozjarzyło się w zmierzchu, a wokół niego zapulsowała energia. W powietrzu przed nim pojawiła się błękitna, magiczna strzała, którą nieznacznym ruchem ręki posłał nisko między drzewa. Zaraz po niej poszybowały trzy kolejne.
Niebieskie błyski rozdarły bezgłośnie mrok lasu, kiedy strzały dosięgły czterech celów. Dzięki świetlistym punkcikom, bez problemu odnalazł swoje zdobycze i czym prędzej opuścił las. W Zakonie był niekwestionowanym mistrzem łucznictwa. Celne oko i opanowanie nie rozwiązywały wszystkich problemów, ale z pewnością bywały przydatne.
Siedzieli w blasku ogniska i czekając, aż mięso się upiecze, ustalali szczegóły jutrzejszych poszukiwań. Gdy zapanowała w końcu cisza, Ylon zaczynał przysypiać, jednak szybko otworzył szerzej oczy i uśmiechnął się pod nosem.
Wszystko u was w porządku? Zapytał Oran, pojawiając się znienacka w jego umyśle.
Tak. Właśnie siedzimy przy ognisku i czekamy na kolację.
Gdzie jesteście?
Na skraju Lasu Zapomnianych?
Mogliście chociaż zatrzymać się w pewnej odległości. To niebezpieczne miejsce. Podobno tam...
Ukrywają się Vethoyni. Ylon zaśmiał się cicho, wyczuwając u kuzyna zaskoczenie i dezorientację. Nie chciał go dręczyć, więc od razu wyjaśnił: Reeth wyczuł tu obecność króla Rivy.
W lesie? Jest pewny?
Tak. Jutro przeszukamy dokładnie teren. Jeśli jego przeczucie się potwierdzi, zastanowimy się, co dalej.
Uważajcie. Ten klan jest nieobliczalny. I lepiej nie atakujcie żadnego wilka.
Wiem, wiem.
Jak tylko znajdziecie króla, dajcie mi znać. Przekaże wszystko Argonowi i niech on zdecyduje.
Wiem, kuzynie. Nie musisz mnie pouczać tylko dlatego, że jesteś dwa lata starzy.
Oran zachichotał złośliwie.
Lubię ci to przypominać. Nie mam brata, więc moim życiowym celem jest drażnienie mojego ukochanego i jedynego kuzyna.
Ylon westchnął, ale uśmiechnął się w duchu. Mimo wszystko dobrze było wiedzieć, że ma się jakąś rodzinę. Nawet, jeśli tą rodziną był irytujący żarłok.
A co u was? Jakieś postępy?
Owszem. Oran wyraźnie poweselał. Przesłał mu w myślach obraz małego, jasnego pokoju w karczmie. Jak widzisz siedzimy sobie w cieplutkiej tawernie, a picia i jedzenia mamy pod dostatkiem.
Ylon zignorował nutkę złośliwości w jego tonie i darował sobie kąśliwą odpowiedź. Jest z wami Ariel?
Cała i zdrowa. Argon i Nox bez problemu uwolnili ją z łap tego drania. Była brudna i zagłodzona, ale żywa. Czy opowiedzieć ci, jak jednym machnięciem ręki odesłała w powietrze pięćdziesięciu Zielonych Ludzi?
Może innym razem, choć niewątpliwie to pasjonująca opowieść. Ostatnim razem widziałem ją jak nie umiała jeszcze chodzić, więc z chęcią poznam ją osobiście.
Oran roześmiał się krótko.
W takim razie mam nadzieję, że nastąpi to już niedługo.
Jak znajdziemy króla, skontaktuję się z tobą. Czy w razie problemów, możemy liczyć na waszą pomoc?
Jak najbardziej, drogi kuzynie. A jeśli wszystko pójdzie kładko, spotkamy się w Gildrarze. Oby bogowie wam sprzyjali. Nie zrób niczego głupiego, żebym nie musiał się wstydzić.

Ylon prychnął w odpowiedzi. Świadomość Orana odpłynęła i wojownik otworzył oczy. Zjedli kolację i Reeth jako pierwszy objął wartę. Ognisko wciąż trzaskało wesoło, gdy wojownicy ułożyli się na trawie i zapadli w płytki, czujny sen.  

piątek, 19 lutego 2016

rozdział 2

Jeśli ktoś czyta, to komentujcie, żebym wiedziała, to mogę dodawać rozdziały częściej, a na razie będą co kilka dni. W tym dochodzi nowa bohaterka, która może teraz nie wydaje się wnosić za wiele do fabuły ale później uratuje nie jedno życie.




Lunna bębniła palcami o kolano i niecierpliwie zerkała przez okno odliczając przedłużające się niemiłosiernie minuty. Na pobliskiej gałęzi usiadł słowik i rozpoczął swój koncert, lekki wiatr poruszał liśćmi, tworząc zgrany akompaniament do wybranej przez niego melodii.
Pełna uznania dla jego talentu, dała się ponieść muzyce. Spojrzała na ciągnący się w dole las i westchnęła cichutko. Myślami była już w jego zielonym królestwie i boso dotykała soczystej trawy, swobodnie biegnąc między drzewami.
- Pani, czy słyszałaś, co mówiłem?
Wyrwana z zadumy, drgnęła i w końcu odwróciła wzrok. Spojrzała na swojego nauczyciela i uśmiechnęła się nieznacznie.
- Tak Errendilu. Możesz kontynuować – skinęła na niego ręką i oparła policzek o dłoń, błądząc wzrokiem po otwartych księgach na stole.
Sędziwy elf zatrzasnął z hukiem trzymaną w ręku księgę i zrezygnowany potarł czoło, na którym mimo wieku, nie było ani jednej zmarszczki. Zmrużył oczy koloru ziemi i zacisnął szczęki na idealnie gładkiej twarzy. Lunna zerknęła na niego, nie przejmując się jego rosnącym gniewem. Tak jak przemijające pory dnia i nocy, tak Errendil zmieniał swoje nastroje. Szanowała go za mądrość i wiedzę, ale nie mogła nic na to poradzić, że był okropnie nudny.
- Pani, powinnaś bardziej przykładać się do nauki – kiedy nie odpowiedziała, nabrał powietrza i kontynuował ostrzejszym tonem - Na twoich barkach spoczywa los naszej rasy, więc wskazane by było, gdybyś skupiła się na swoich obowiązkach.
- Nie mam na to ochoty – odburknęła. Wstała i podeszła do okna, krzyżując ręce na piersi, jakby zasłaniała się tarczą. Jasnozielona, bogato zdobiona suknia, doskonale podkreślała kolor jej dużych oczu i gibką talię. Czuła się w niej jak w klatce, zaś przy każdym ruchu obawiała się, że tak delikatny, cienki materiał rozsypie się na niej niczym krucha, misternie utkana pajęczyna. – Wcale nie chciałam urodzić się jako następczyni.
- Ale nią jesteś i powinnaś to zaakceptować. Nikt nie może uciec od przeznaczenia. – Zmarszczył brwi, hamując swoje niezadowolenie. Prawie codziennie przechodzili przez tą samą rozmowę. I prawie zawsze kończyła się ona tak samo. Errendil czuł po prostu, że zaczyna brakować mu cierpliwości. – Jako Kapłanka Luny masz obowiązki wobec ludu i swoich sióstr. Za kilkanaście lat osiągniesz odpowiedni wiek by przy pełni złożyć ostateczne śluby Kapłanki.
Lunna obserwowała krążące ponad konarami ptaki, zazdroszcząc im wolności i bardzo starając się pozostać myślami w komnacie.
- Dlaczego mi to mówisz? Dobrze wiem, jaka czeka mnie przyszłość.
- Przypominam jedynie, że powinnaś, pani, porzucić dziecięce marzenia i przyłożyć się do nauki. Musisz być gotowa i moim obowiązkiem jest dopilnować tego. Poza tym doszły mnie słuchy o twoim niestosownym zachowaniu.
Elfka uśmiechnęła się lekko, zerkając na swojego nauczyciela i robiąc przy tym niewinną minę.
- Co masz na myśli, mówiąc „niestosowne zachowanie”.
Errendil odchrząknął nieznacznie i westchnął lekko skrępowany. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Uwielbiała wprawiać Najstarszego w zakłopotanie.
- No cóż... – Zaczął niepewnie – Podobno biegasz sama po lesie z łukiem.
- To chyba nie jest zabronione – przekrzywiła głowę wpatrując się w niego swoimi jasnozielonymi oczami – Skoro mam zostać królową, powinnam poznać faunę i florę Zielonego Lasu.
- Owszem, to nawet twój obowiązek. Wiesz jednak dobrze, że nie wolno ci nigdzie wychodzić bez straży. Powinnaś, pani, bardziej troszczyć się o swoje bezpieczeństwo.
- Daj spokój Errednilu – prychnęła znudzona już tą rozmową – W lesie nic mi się nie stanie. Zresztą jako Kapłanka potrafię się bronić. – Dotknęła amuletu na szyi przedstawiającego doskonałe, miniaturowe odzwierciedlenie księżyca w pełni z wszystkimi jego wgłębieniami, liniami i kraterami.
Elf splótł przed sobą dłonie i przez chwilę patrzył na nie ze ściągniętymi brwiami. Podnoszenie głosu w obecności rodziny królewskiej było zabronione, więc jak zawsze w takich chwilach musiał użyć bardzo dużo silnej woli by się opanować. W końcu uniósł wzrok na księżniczkę, a w jego oczach malował się spokój.
- Doszły mnie również słuchy, że dużo czasu spędzasz z chłopcami, głównie wojownikami.
Lunna podeszła do toaletki i usiadła przed lustrem. Powolnymi ruchami zaczęła rozczesywać grzebieniem jasnobrązowe włosy, w zamyśleniu wpatrując się w odbicie swojej idealnie skrojonej, porcelanowej twarzy. W końcu ku niezadowoleniu Najstarszego, na jej ustach zaigrał tajemniczy uśmieszek.
- Cóż w tym złego? Mam licznych przyjaciół.
- Rodzina królewska i kapłanki nie przyjaźnią się z wojownikami, pani. Ze służbą i prostym ludem również. - Jego melodyjny głos podniósł się o oktawę. – Możesz mieć przyjaciół, ale z twoją pozycją, musisz ich uważniej dobierać. I dobrze wiesz, że nie wolno ci utrzymywać jakichkolwiek kontaktów z mężczyznami. Niedługo złożysz śluby czystości i resztę swojego życia poświęcisz Lunie.
Lunna przerwała szczotkowanie, odłożyła grzebień i przymknąwszy powieki, westchnęła przeciągle.
- Możesz odejść – odezwała się po chwili rozkazującym tonem.
- Nie skończyliśmy lekcji.
- Wyjdź – powtórzyła ostrzej, nie otwierając oczu.
Errendil wstał posłusznie, skłonił się i opuścił komnatę. Lunna ponownie westchnęła. Prawie każdego dnia dochodziło do podobnej rozmowy i zawsze na koniec była tak rozdrażniona, że przez cały dzień chodziła na wszystkich obrażona.
Dzisiaj jednak złość szybko ustąpiła miejsca smutkowi. Dochodziło południe i niedługo rozpoczynały się lekcje z resztą kapłanek. Choć czasami były nudne, przez większość czasu poznawały tajniki swojej sztuki i uczyły się nowych zaklęć, a to zawsze fascynowało ją na tyle, że potrafiła znieść wszystko inne. Teraz jednak nie miała ochoty tam iść i oglądać tych samych twarzy. Z pogardą pomyślała o tych, które z taką radością i entuzjazmem przyjmowały swój los kapłanki. Albo raczej więzienie, które dla niej było po prostu nie do zniesienia. Czy potrafiła wyrzec się wszystkiego dla służby w imię wyższej siły? Do końca swych dni kochać tylko zimny blask księżyca?
Ciche pukanie do drzwi przerwało jej ponure rozmyślanie.
- Wejść.
Nie zmieniła pozycji wiedząc, że o tej porze w jej komnacie może zjawić się tylko jedna osoba. Usłyszała ciche kroki i już po chwili czyjeś delikatne palce zajęły się jej włosami.
W końcu otworzyła oczy i popatrzyła w lustro. Uniosła nieco wzrok uśmiechając się do drugiego odbicia młodej dziewczyny, której oczy nieodmiennie przypominały jej księżycową noc. Jej osobista służąca, Nammi nie była tak piękna, jak ona, ale i tak wystarczająco urocza.
- Niedługo zaczynają się lekcje, pani – przypomniała jej swoim śpiewnym, cichym głosem.
- Wiem Nammi – zamilkła, aby po chwili zapytać: – Jak sądzisz, dlaczego kapłanka nie może pokochać mężczyzny?
Nie od razu doczekała się odpowiedzi. Zerknęła na odbicie służącej, obserwując malujące się na jej twarzy zakłopotanie i niepewność.
Biedna Nammi - przemknęło jej przez myśl. Choć traktowała ją jak przyjaciółkę, była przecież jedynie służącą, której celem życia było spełnianie jej zachcianek. Rodzice i Najstarsi zapewne nie pochwaliliby tego, że prawie we wszystkim radzi się służki i rozmawia z nią jak równy z równym.
- Chcę znać tylko twoje zdanie, Nammi – zachęciła ją łagodnie.
Dziewczyna zręcznymi palcami zaczęła układać z jej włosów warkocze, które następnie upinała na środku głowy tak, żeby nie przeszkadzały w ćwiczeniach. Nie przerywając swojej pracy, wyrecytowała znaną formułkę takim tonem, jakby ustalone prawo było świętością.
- Kapłanka Luny nie może związać się z mężczyzną, ponieważ jej dusza, ciało i myśli muszą pozostać czyste i nieskażone. Kapłanka w dniu składania ślubów, wyrzeka się swojej kobiecości i łączy się z Luną, który od tej pory prowadzi ją i strzeże. Tylko dzięki temu, ma prawo posiąść Moc księżyca i posługiwać się nią dla dobra swojego ludu.
Lunna w milczeniu patrzyła w swoje odbicie, po czym skrzywiła się słysząc tak dobrze znane jej słowa.
- A jakie jest twoje zdanie? – ponowiła pytanie spokojnym tonem.
Dziewczyna na chwilę przerwała czesanie i spuściła wzrok. Lunna odwróciła się do niej i przyjrzała z lekko przekrzywioną głową.
- Jesteśmy same Nammi. Więc?
- No cóż... – Wzięła głęboki wdech i kiedy spojrzała w łagodne oczy elfki, nabrała więcej odwagi – Myślę, że naprawdę dzięki temu kapłanki mogą korzystać z danej im Mocy. – Lunna zmarszczyła brwi, więc dziewczyna uśmiechnęła się słabo wiedząc, że dalsze opory nie mają sensu – Najwyższe kapłanki chcą mieć wszystko pod kontrolą. Uważają miłość za zbędną przeszkodę. Jeśli młode dziewczyny zakochają się i wyjdą za mąż, będą wolały siedzieć w domu i zajmować się dziećmi, niż uczyć się obrony i służyć całemu ludowi.
- Otóż to. – Lunna uśmiechnęła się z zadowoleniem. Usiadła na łóżku, podczas gdy Nammi otworzyła dużą szafę i zaczęła przeglądać jej suknie – Wiesz, jaka przyszłość mnie czeka?
- Oczywiście, pani. Zostaniesz królową i Kapłanką Luny.
- Nie.
Dziewczyna odwróciła się z zaskoczeniem. Lunna podeszła do niej i zabrała z jej rąk białą sukienkę, obszywaną złotą nitką, którą musiała nosić każda nowicjuszka.
- Do końca życia będę samotna niczym ostatni jesienny liść. A kiedy umrę, nie pozostawię po sobie żadnego śladu – nagle pocałowała dziewczynę w policzek i popchnęła w stronę drzwi – Możesz odejść.
- Ale... – Nammi chciała zaprotestować, jednak elfka wypchnęła ją za próg i zatrzasnęła drzwi.
Przebrała się pospiesznie sama, jak to często czyniła, i stanęła przed lustrem by dokonać ostatnich poprawek. Skrzywiła się na widok dość śmiesznej fryzury, ale postanowiła jakoś znieść ją do końca lekcji. Biała, prosta sukienka sięgała jej za kolana, i była idealnie dopasowana do jej smukłej sylwetki, jakby nosiła drugą skórę. W porównaniu do poprzedniej, ta była niezwykle lekka i elastyczna, dzięki czemu mogła się w niej czuć swobodnie. Delikatna, złota nitka pięła się po rękawach i przy talii, tworząc wzory, których nigdy nie rozumiała, a które mimo to wzbudzały w niej zawsze jakiś głęboki szacunek.
Dotknęła palcami miniaturowego księżyca, przymknęła oczy i zamarła w bezruchu na parę chwil. Zaczęła szeptać zawiłe słowa modlitwy w prastarym języku, które brzmiały jakby nuciła zwykłą piosenkę. Dzisiaj modliła się nie o szczęście innych, ale by i ją w końcu los obdarzył swoim błogosławieństwem.
Wyszła z komnaty i udała się prosto do sali położonej po wschodniej stronie pałacu, na piętrze. Choć zawsze lubiła ćwiczenia zaklęć, dzisiaj nie potrafiła się na niczym skupić. Razem z dwunastoma innymi nowicjuszkami, przez godzinę musiały wysłuchiwać wykładu wygłoszonego przez Starszą Kapłankę na temat faz księżyca i jego aktywności w poszczególne dni. Było to niezwykle ważne, toteż zmusiła się do słuchania. Naprawdę starała się przyłożyć, ale poranna rozmowa z Najstarszym wytraciła ją z równowagi. Wciąż na nowo rozważała jego słowa i obserwując twarze swoich sióstr, zastanawiała się, dlaczego nie może być taka jak one i po prostu zaakceptować swojego losu.
Przez kolejną godzinę próbowała nauczyć się zaklęcia iluzji. Jej partnerką była dzisiaj Irija, najbardziej utalentowana z grupy i oddana swojej misji. W jej obecności Lunna zawsze czuła się niepewnie, przez co często się myliła i nie potrafiła w pełni się skoncentrować.
- Postaraj się bardziej, księżniczko Lunno i pamiętaj poprawnie wypowiadać zaklęcie. – Pouczyła ją Irija, gdy po raz kolejny nie udało jej się do końca stać się niewidzialną.
Poirytowana skinęła tylko głową, ponownie się skupiając. Wymamrotała pod nosem prastare słowa, czując jak amulet na szyi pulsuje uwalnianą Mocą. Niestety również tym razem coś poszło nie tak. Stała się niewidzialna, ale nie całkowicie.
- Widzę twoje włosy Lunno. – Zganiła ją elfka z kpiną w głosie – Musisz stać się naprawdę niewidzialna, wtedy atakując cię, nie będę wiedziała gdzie jesteś.
Westchnęła ciężko i unikając pogardliwego spojrzenia Iriji, rozejrzała się po sali. Prawie wszystkie nowicjuszki opanowały już zaklęcie i teraz ich partnerki próbowały je zaatakować. Spuściła głowę, wraz w wydechem pozbywając się resztek źle nałożonej Mocy i zaczęła od początku. Ćwiczyła tak długo, że gdy w końcu opanowała to zaklęcie była zbyt znużona na walkę i gdy Irija przystąpiła do ataku, jej iluzja po prostu się rozpłynęła.
Gdy w końcu zajęcia dobiegły końca, była nie tylko wyczerpana, ale również sfrustrowana i mocno poirytowana. Gdyby dali jej kogoś słabszego do pomocy, z pewnością szybko opanowałaby to proste zaklęcie. Dla kapłanki tworzenie iluzji powinno być równie naturalne jak oddychanie. Nauka odpowiedniej obrony była równie ważna jak sama walka.
Wychodząc, nowicjuszki kłaniały jej się z szacunkiem, na co starała się w ogóle nie reagować, a gdy odwróciła głowę, napotkała pełne dezaprobaty spojrzenie Starszej Kapłanki. Jeśli rodzice dowiedzą się o jej kiepskich wynikach, to już w ogole ten dzień może spisać na straty.
Wyszła z sali z ponurą miną. Tuż przy drzwiach natknęła się na swoją młodszą siostrę, Lisirrę.
- Czego chcesz? – Warknęła, nawet się nie zatrzymując. Zerknęła przelotnie na jej bogato zdobioną niebieską suknię i złote włosy spływające swobodnie na plecy.
Dziewczyna skłoniła się nieznacznie i ruszyła za nią szerokim korytarzem w stronę dziedzińca.
- Matka chce się z tobą widzieć.
- Teraz?
- Niezwłocznie. To pilne.
Lunna westchnęła z rezygnacją.
Coś czuję, że po tej wizycie całkiem stracę resztki dobrego humoru. W sumie ten dzień od początku zapowiadał się fatalnie.
- W takim razie chodźmy. Oczekuje mnie w swoich komnatach?
- Tak. – Lissira zrównała z nią krok i ze zmarszczonym nosem pociągnęła ją za warkoczyki. – Ale najpierw ubierz się odpowiednio i zmień tą okropną fryzurę.
Lunna wojowniczo objęła się ramionami.
- To strój nowicjuszki - burknęła.
- No właśnie. Dobry do treningów, ale nie na wizytę u królowej matki.
Elfka zacisnęła usta. Nie miała ochoty na kłótnie, więc odwróciła się na pięcie i pomaszerowała korytarzami z powrotem do swoich komnat. Wysokie ściany i smukłe kolumny zamku ozdobione były mieniącymi się klejnotami i niebieskimi szafirami. Elfy same tworzyły te piękne kamienie, tkając je pieśnią i Mocą. Były dość kruche i delikatne i choć dla nich samych nie były niczym więcej jak ładną ozdobą, stanowiły niezły towar na handel z ludźmi. Lunna nie miała talentu do takich rzeczy, nawet proste iluzje nie zawsze wychodziły jej jak trzeba. Nie. Ona urodziła się z pewną rzadką umiejętnością, cechującą raczej kastę wojowników. Nie to, co Lissira. Jej słodka, zawsze elegancka siostra w przyszłości miała zostać najlepszą tkaczką diamentów w Zielonym Lesie. Jeśli ktoś miał więcej uroku, wdzięku i talentu, to chyba tylko bogowie. Zaś Lunna czasem zastanawiała się czy nie powinna urodzić się elfem płci męskiej.
Po krużganku i wewnętrznej części korytarza przechadzały się szlachetnie urodzone elfy w długich, zwiewnych szatach. Nie reagowała na ich ciche pozdrowienia ani na ukłony. Jako przyszła królowa miała prawo ignorować innych i robiła to, gdy miała zły humor.
Wspinając się lekko na schody, zerknęła przez ramię na drepczącą za nią siostrę.
- A więc masz być moją strażniczką? – Rzuciła ze złością. – Dobrze wiem gdzie są komnaty królowej. Sama tam trafię.
- Wiesz, że matka jest na ciebie zła za te twoje włóczenie się po lesie i ignorowanie etykiety. Mam dopilnować, żebyś stanęła przed nią jako księżniczka, a nie jakaś prosta elfka.
Choć młodsza, Lissira była nad wiek poważna i miała w sobie znacznie więcej dostojności i arystokratycznego wdzięku. Teraz jednak, z tą swoją poważną twarzą i grymasem pogardy, była po prostu jej młodszą siostrą, która nie ukrywała swojej niechęci do przyszłej królowej. Z pewnością wolałaby teraz znaleźć się gdziekolwiek indziej, byle tylko nie niańczyć niesfornej następczyni.
Lunna prychnęła tylko i już więcej się nie odezwała. Gdy doszły do części zamku, gdzie znajdowały się jej komnaty mieniące się błękitem rubinów, razem z Nammi, wystoiły ją w suknię, w której ledwie mogła oddychać.
- Gotowe, pani – oświadczyła zadowolona z siebie Nammi.
Lunna zamrugała, gdyż myślami była daleko stąd i ze zmarszczonym czołem przyjrzała się sobie w lustrze. Pokojówka jak zwykle spisała się doskonale. Lekki różany makijaż współgrał z jej bladą cerą i pasował do bladoróżowej sukni z dekoltem w malutkie diamenciki i szerokimi rękawami. Ciemne włosy zostały rozpuszczone i gładko rozczesane.
Wstała ostrożnie z szelestem długiej sukni i uśmiechnęła się słabo do pokojówki.
- Teraz wyglądasz przyzwoicie – stwierdziła Lissira.
Lunna wzruszyła sztywno ramionami.
- Może być. A teraz chodźmy.
W towarzystwie siostry wyszła z komnaty i ruszyły długim korytarzem do wschodniej części zamku.
Pokoje królowej Niadai znajdowały się na trzecim piętrze i zajmowały niemal całe skrzydło. Tutaj dominował róż i złoto. Najlepsze tkaczki tygodniami pracowały nad klejnotami, tworząc z nich motywy roślinne i zwierzęce, które teraz ozdabiały to miejsce, przyprawiając Lunnę o klaustrofobiczne bóle głowy. Nie cierpiała takiej ilości świecidełek, a już tym bardziej mdłych, jaskrawych kolorów. Dlatego wizyty u królowej matki traktowała jak przykry obowiązek i starała się by trwały możliwie najkrócej.
Strażnicy zapowiedzieli ich przybycie i wpuścili do gabinetu. Lissira jako pierwsza przecisnęła się w progu i bezceremonialnie rozsiadła się na beżowej sofie.
- Przyprowadziłam ją jak kazałaś, matko – pochwaliła się słodko, posyłając siostrze pełne jadu spojrzenie.
- Dziękuję ci moja droga. A ty Lunno siadaj.
Lunna skłoniła się zasiadającej za biurkiem królowej - jasnowłosej elfce o wiecznej, efemerycznej urodzie i pełnych mądrości fiołkowych oczach. Posłusznie zajęła miękkie krzesło naprzeciwko, z nerwowym biciem serca oczekując rozmowy. W gabinecie dominowały leśne ornamenty w przytłumionych kolorach.
- Jak minął poranny trening? – Zagadała matka, prostując się na krześle i splatając białe dłonie pod brodą. Uprzejmość z jej strony może i szła w parze ze szczerą troską i zainteresowaniem, ale prawda była taka, że przez te wszystkie lata królowa rządziła jej życiem, nie pytając o zdanie.
- Fascynująco – odparła zwięźle, przesuwając wzrok po papierach leżących na biurku. Wygładziła fałdy sukni, którą miała ochotę z siebie zedrzeć, tak bardzo ograniczała jej ruchy. Czuła na plecach pogardliwe spojrzenie siostry, ale postanowiła ją ignorować i jak najszybciej mieć to za sobą – Każdy dzień i każda lekcja przybliżają mnie do złożenia ślubów i stania się oblubienicą Luny – wyrecytowała sucho.
I do pożegnania się z wolnością.
- Wspaniale – na wargach Niadai pojawił się łagodny uśmiech – Jak wiesz, Kapłanki muszą pozostać w czystości i nie mogą wychodzić za mąż – Lunna skinęła niedbale głową, zastanawiając się, dokąd prowadzi ten wstęp. Czyżby matka chciała po prostu wyłożyć jej nudny wykład i wbić nuż w serce, przypominając o tym, co ją czeka? – Ty jednak, jako przyszła królowa, masz również inne obowiązki, dlatego na ostatnim spotkaniu Rady Starszych, zgodnie uznaliśmy, że czas wybrać dla ciebie przyszłego męża.
Lunna zamrugała i popatrzyła na matkę ze zmarszczonym czołem. Czy dobrze usłyszała?
- Co? – Wykrztusiła w końcu, nerwowo wiercąc się w ciasnej sukni – M...męża?
Królowa roześmiała się perliście.
- Właśnie, skarbie. Męża. Zaskoczona?
- No... – Lunna potarła skroń – Trochę. To znaczy...Przecież będę Kapłanką Luny i nie wolno mi...
Matka poruszyła dłonią, jakby chciała odpędzić muchę.
- Oczywiście pewne obowiązki małżeńskie nie będą cię obowiązywały. Nie zapominaj jednak, że królowa potrzebuje przy swoim boku króla. Znajdziemy ci odpowiednio wysoko urodzonego szlachcica i zajmiemy się całą resztą. Do koronacji nie będziecie musieli się nawet widywać. Każde z was będzie pobierało nauki oddzielnie. Oczywiście mogą minąć setki lat nim postaracie się o potomka.
- Matko! – Lunna czuła, że brakuje jej tchu. Zrobiło jej się niedobrze, a w głowie szumiało, jakby się upiła. Co? Mąż? Dziecko? To jakieś nieporozumienie! – Dlaczego tak nagle to mówisz? - Pokręciła gwałtownie głową, mając wrażenie, że śni – I kiedy to ustaliliście do cholery? Beze mnie?
- Lunno z Zielonego Lasu! – Fuknęła ostro Niadai, patrząc teraz na nią ostro i władczo – Zapominasz się. Jesteś przyszłą królową elfiego rodu Najstarszych, najszlachetniejszych z nieśmiertelnych. Czas byś skończyła z tym dziecinnym zachowaniem i z dumą zaczęła przygotowywać się do swojej roli.
Wszystko w niej zawrzało. Zacisnęła pięści, a jej policzki pokrył gwałtowny rumieniec.
- Dlaczego nic o tym nie wiedziałam?
- Właśnie ci mówię.
- Tak! – Krzyknęła, nie fatygując się nawet by ukryć złość – Oznajmiasz mi, że wyjdę za mąż za kogoś, kogo nawet nie widziałam na oczy. Dobrze jeszcze, że nie dzień przed faktem.
- Cóż... – Królowa odchrząknęła cicho i ułożyła stosik papierów przed sobą, nim obdarzyła córkę spokojnym spojrzeniem – Tak naprawdę jutro odbędzie się przyjęcie, na którym przedstawimy wszystkim przyszłego króla i twego małżonka.
Lunna zamarła jakby ktoś rzucił na nią urok, a potem zdzielił po twarzy. W następnej chwili zerwała się z krzesła, aż gdzieś w talii puściło kilka szwów.
- Co?! Jutro?!
Nie mogła w to uwierzyć. Miała poślubić obcego elfa? I to jutro?
To mi się śni. Przecież niemożliwe, żeby...
- O nic nie musisz się martwić – kolejne słowa matki były niczym brutalne, bezwzględne ciosy tępym, ale za to grubym kijem – Wystarczy, że zjawisz się punktualnie, założysz, co ci przygotuję i będziesz się uśmiechać. Jutro ogłosimy zaręczyny, ale ze ślubem poczekamy aż ukończysz odpowiedni wiek.
- Czy moje zdanie w ogóle się tutaj liczy? Czy kogokolwiek z was obchodzi, że może ja nie chcę jeszcze nawet myśleć o małżeństwie? Mam dopiero sześćdziesiąt lat i...
- Przykro mi, córko – przerwała jej stanowczo królowa. Wstała z wdziękiem i zmrużyła jasne oczy, przeszywając ją ostrzegawczym spojrzeniem – Jako przyszła królowa musisz robić to, co do ciebie należy. Wszystkie decyzje związane również z tobą podejmuję dla dobra całego naszego ludu. Lissira jest młodsza, ale rozumie, co znaczy należeć do rodziny królewskiej.
Lunna zerknęła na siostrę, która rozparta z gracją na sofie, uśmiechała się niewinnie.
- Wiedziałaś o tym? – Warknęła.
Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami. Lunna zacisnęła szczęki i przeniosła wzrok na matkę.
- Jutro, tak?
- Przyjęcie rozpocznie się po twoich popołudniowych lekcjach. Mam nadzieję, że się nie spóźnisz.
- To się jeszcze okaże – rzuciła ponuro i wybiegła z gabinetu.
Była zbyt otępiała i wściekła, by zwracać na cokolwiek uwagę. Potykała się o skraj sukni i wpadała na mijane elfy, nie słysząc nic poza biciem swojego serca i szumem w głowie. Miała ochotę krzyczeć i drapać, a najlepiej kogoś zabić. W tym zamku naprawdę nikt nie liczył się z jej zdaniem.
Przeklinając w duchu swój los i cały świat, wparowała do sypialni, która na szczęście okazała się pusta. Zatrzasnęła z hukiem drzwi i zabrała się za uwalnianie się z obcisłej sukni, szarpiąc się z nią bez skrupułów i odrywając płaty materiału, które rozrzuciła po całym pokoju.
- Chcecie wybrać mi męża? – Mamrotała do siebie, pozbywając się ostatnich warstw materiału, uwalniając się ze spinek i rzucając w kąt różowe trzewiki na obcasie – No to jeszcze zobaczymy. Mam się nie spóźnić na własne zaręczyny? O ile w ogóle się tam zjawię.
Kapłanka Luny? Dobrze. Królowa? Może być. Nigdy jednak nie pozwoli by jakiś obcy elf związał się z nią na dobre i złe i bez pytania wtargnął w jej życie. Na samą myśl robiło jej się słabo.
Przebrała się w białą sukienkę nowicjuszki, która przynajmniej nie krępowała ruchów, zaplotła włosy w luźny warkocz i wybiegła z zamku. Bez problemu minęła kręcącą się po krużganku szlachtę i mrużąc oczy, niemal od razu dostrzegła tego, którego właśnie chciała szukać. W cieniu otwartej bramy stał częściowo skryty w cieniu wojownik. Na jego widok z Lunny jakby uszło powietrze i momentalnie powrócił jej dobry humor.
Z lekkim uśmiechem, który miał zatuszować, że jej życie właśnie zaczęło przypominać piekło, zbliżyła się do opartego o mur wojownika. Elf skinął jedynie głową i zmierzył ją uważnym spojrzeniem.
- Sadziłem, że moje towarzystwo przysparza ci samych kłopotów. Nie masz teraz żadnych obowiązków? – Zapytał Raliel.
Na podobieństwo reszty wojowników nosił długą zieloną tunikę, napierśnik i szeroki pas z przypiętym do niego mieczem. Długie, czarne włosy miał splecione z tyłu w ciasny warkocz. Był niezwykle smukły, choć niezbyt wysoki, miał podłużną, delikatną twarz, a swoją gracją ruchów mógłby zawstydzić niejedną damę.
Lunna skrzywiła się z irytacją, chociaż powoli mijała jej złość.
- Tylko ty mi nie mów, co mam robić, a co nie.
- Oho, czyżby kolejna kłótnia?
- Nawet nie chcę o tym mówić.
- No dobrze, może jednak...
Przewróciła oczami i z zaciętą miną pociągnęła go w stronę bramy.
- Dzisiaj musisz mnie solidnie zmęczyć. Jeśli nie wyżyję się na czymś, to chyba kogoś zabiję.
- To znaczy, że mam być twoim workiem treningowym?
- Dziękuję, że rozumiesz - uśmiechnęła się słodko, na co parsknął tylko krótko.
Miasto elfów znajdowało się w samym sercu Zielonego Lasu. Smukłe, wysokie budynki z wieżyczkami i tarasami znacznie przewyższały najwyższe konary drzew, jednak dzięki magii, były niewidoczne, a całe miasto trudne do znalezienia. Wszystko utrzymane było w bladych odcieniach różu lub bieli, a budowle równie majestatyczne i piękne jak ich budowniczowie, ozdabiały całe tony kolorowych diamentów, połyskujących w słońcu paletą barw.
Ruszyli piaszczystą ścieżką oddalając się od miasta i kierując się w stronę wysokich drzew. Raliel pozdrawiał mijanych elfów i strażników, którzy przyglądali im się podejrzliwie, zwłaszcza Lunnie i jej sukni nowicjuszki. Widząc to, księżniczka uwiesiła się ramienia przyjaciela, obdarzając każdego szerokim uśmiechem.
Raliel z westchnieniem spojrzał na jej figlarne płomyki w oczach.
- Robisz to specjalnie.
Zachichotała cicho.
- Owszem. Przynajmniej będą mieli, o czym plotkować przez resztę dnia.
- Twoi rodzice dowiedzą się o tym.
- Na pewno. – Posłała mu złośliwy uśmieszek – Będą mieli jeszcze jeden pretekst żeby zamknąć mnie w czterech ścianach. Ich kochana, dzika córeczka w objęciach wojownika! To dopiero skandal.
- Nie myśleliby tak o tobie, gdybyś zachowywała się poprawie i nie dawała im powodów do niepokoju.
- Nigdy nie będę ich kolejną marionetką. – Odparła ze złością. Nigdy też nie wyjdę za elfa, którego mi wybiorą – pomyślała wojowniczo. Zerknęła na niego wesoło – Chyba nie chciałbyś stracić tak pięknej towarzyszki?
Z udawaną rezygnacją wzniósł oczu ku niebu.
- To by mnie zabiło. – Odparł z pełną powagą, ledwo powstrzymując uśmiech.
Zaśmiała się dźwięcznie, po czym odsunęła się i rzuciła przez ramię.
- Zobaczmy, kto dziś wygra.
Puściła się biegiem przed siebie, jednak szybko ją dogonił. Stawiał długie kroki, ledwo dotykając stopami ziemi. Bez trudu się z nią zrównał, uśmiechnął szeroko, po czym przyspieszył bez większego wysiłku.
Lunna wydęła usta w udawanym gniewie. Przez chwilę biegli obok siebie w miarowym tempie i w zgodnym milczeniu. W pewnej chwili przysunęła się do niego nieznacznie, aż dotknęli się ramionami. Kiedy na nią zerknął, wyszczerzyła zęby w złośliwym uśmieszku. Błyskawicznym ruchem wysunęła mu miecz z pochwy i zanim zdążył zareagować, odepchnęła go na bok, aż omal nie zderzył się z drzewem. Odbiegając pomachała mu ostrzem na pożegnanie i roześmiała głośno.
Zatrzymała się dopiero na skraju lasu przed grubym, rozłożystym drzewem. Wbiła miecz w ziemię i bez wysiłku wdrapała się do domku, który wybudowała wiele lat temu jako dziewczynka. Znajdowało się tu wszystko, czego potrzebowała, poza przepychem i błyszczącymi klejnotami. Wolność, za którą śniła każdej nocy, a która miała być jej ostatecznie odebrana już jutro.
Lunna wygrzebała z szafy proste brązowe spodnie i niebieską, krótką tunikę, które służyły jej do treningów z wojownikiem. Uśmiechnęła się do swojego odbicia w dużym lustrze.
Wystarczy, że jutro nie przyjdę na to durne przyjęcie. Potem coś się wymyśli.
Nieco pokrzepiona na duchu, chwyciła skórzaną pochwę z łóżka i lekko zeskoczyła z drzewa.
Raliel czekał już na nią oparty niedbale o pień drzewa, ze swoim mieczem przy pasie. Bez słowa przyjrzał jej się od stóp do głów.
- Idziemy? – Rzuciła, zagłębiając się w las.
Posłusznie poszedł jej śladem i po paru minutach kluczenia między drzewami i gęstymi zaroślami, znaleźli się na małej polance.
Lunna stanęła pośrodku i dobyła prostego miecza, odrzucając pochwę na bok. Spojrzała wyzywająco na elfa.
- Jesteś gotowy?
Raliel westchnął, ale sięgnął po swój miecz, którego stal zalśniła w promieniach słońca.
- Jesteś pewna, że tego chcesz? – Zapytał – Nigdy ze mną nie wygrasz, choć zrobiłaś duże postępy.
- To się jeszcze okaże. – Stanęła w lekkim rozkroku zapierając się stopami w ziemię i unosząc przed siebie ostrze – Nie lekceważ mnie. Brałam lekcje od samego mistrza.
Zacisnął smukłe palce na rękojeści miecza i przybrał pozycję do ataku.
- Twoje pochlebstwa nic tu nie dadzą. Nie dam ci też forów również dlatego, że jesteś księżniczką.
- Doskonale.
Zaatakował pierwszy. W dwu skokach znalazł się przy niej i ciął mieczem z góry. Ostrze świsnęło w powietrzu i rozległ się zgrzyt stali, gdy natrafiła na drugą stal. Nagły hałas wypłoszył kilka ptaków z pobliskich drzew. Zastygli bez ruchu patrząc sobie uważnie w oczy. Lunna zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się z triumfem, widząc wyraz skupienia i wysiłku na twarzy wojownika.
- Jak już mówiłam, miałam dobrego nauczyciela.
Skrzywił się, po czym w tym samym momencie odskoczyli od siebie prawie na drugi koniec polany. Raliel wetknął ostrze miecza w ziemię, po czym zdjął pas i podwinął rękawy. Gdy znów chwycił za rękojeść, wyraz jego twarzy zmienił się na bardziej zacięty i poważny. I znów, jakby na dany znak, w tej samej sekundzie ruszyli biegiem ku sobie, a ich klingi ponownie zwarły się w ostrym ataku.
To atakowali, to odskakiwali od siebie z taką gracją i zwinnością, jakby prowadzili ze sobą niezwykle skomplikowany taniec. Lunna blokowała prawie wszystkie ciosy, zaś te, których nie była w stanie przewidzieć, trafiały w niewidzialną tarczę, którą stworzyła wokół siebie. Dzisiaj była szczególnie zdeterminowana, by w końcu go pokonać.
Dzień zbliżał się ku końcowi, kiedy w końcu stwierdziła, że na dzisiaj ma dość. Jej towarzysz zdawał się odrobinę tylko zmęczony i nic nie stracił na swojej szybkości. Czuła, że i tym razem poniosła klęskę. Jednak po raz ostatni rzuciła się w jego stronę z wyciągniętym mieczem. Spojrzała mu w oczy, potem na jego ostrze skierowane ku ziemi i dosłownie w ostatniej sekundzie zmieniła strategię.
Jeszcze zanim uniósł swój miecz, wyrecytowała szybko zaklęcie niewidzialności i następnie wybiła się w powietrze. Wykonała obrót nad jego głową i wylądowała zgrabnie tuż za nim, z ostrzem przytkniętym do jego szyi.
- Wygrałam! – Krzyknęła z radością.
Raliel odsunął się z westchnieniem ulgi.
- Nareszcie. Myślałem, że już nigdy na to nie wpadniesz.
- A więc od początku wiedziałeś, co zamierzam zrobić?
Zaśmiał się cicho.
- W pewnym sensie tak, choć trochę mnie zaskoczyłaś. Przez cały czas robiłaś dokładnie to, czego cię nauczyłem. Mogłem wyjaśnić ci to wcześniej, ale sama musiałaś wpaść, że czasami w ułamku sekundy można zmienić sytuację na swoją korzyść. No i łączenie przy tym Mocy kapłanki jest twoją mocną stroną.
Wydęła wargi i pierwsza zagłębiła się miedzy drzewa.
- Jednak przyznaj, że specjalnie dałeś mi wygrać. Pożałujesz tego.
Zrównał z nią krok i z rękami skrzyżowanymi na piersi przez dłuższą chwilę obserwował siedzące na gałęziach ptaki.
- Nie złość się księżniczko – odezwał się w końcu – To był pierwszy i ostatni raz. Walczyłaś dzisiaj naprawdę dobrze. Robisz szybkie postępy, choć przecież jako Kapłanka ta sztuka jest dla ciebie zakazana. O ile wiem jest to sprzeczne z...
- Wystarczy – warknęła – Mam dość słuchania, czego mi nie wolno. A tym bardziej nie chcę słuchać tego od ciebie.
- Jak sobie życzysz, pani. – Odparł spokojnie, a gdy posłała mu mordercze spojrzenie, wzruszył tylko ramionami.
Resztę drogi przebyli w milczeniu, choć tak naprawdę Lunna nie miała mu za złe tego małego oszustwa. W końcu tak wiele ją nauczył i zawsze był przy niej, gdy potrzebowała pocieszenia. Był jej jedynym przyjacielem.
Zatrzymali się na skraju lasu, w cieniu rzucanym przez drzewa.
- Jutro wybiorą dla mnie narzeczonego – rzuciła nagle, z uwagą przyglądając się jego reakcji.
Raliel zacisnął nieznacznie usta i spuścił wzrok.
- Kiedyś musiał nadejść ten czas – odparł po prostu, jakby ta wiadomość nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.
Uniosła brwi.
- Pozwolisz na to?
- Jestem prostym wojownikiem. Nie mieszam się do królewskich spraw.
- Myślałam, że...
Spojrzał jej w oczy z dziwnym błyskiem i poważną miną.
- Jako twój przyjaciel, życzę ci szczęścia, księżniczko Lunno – skłonił się z szacunkiem.
Lunna zmrużyła oczy, przez chwilę przyglądając mu się w milczeniu.
- Świetnie – rzuciła w końcu ze złością – W takim razie do następnego treningu. Bo wiedz, że nigdy z nich nie zrezygnuję.
- Jak sobie życzysz, Lunno – uśmiechnął się w odpowiedzi.
Szorstkim gestem poklepała go po ramieniu, jak to zwykle robili wojownicy i nie czekając aż się oddali, pobiegła do swojej kryjówki na drzewie.
Zwinnie wspięła się na górę i przystanęła w progu, obserwując jak Raliel wolno zmierza w stronę miasta. Nawet z daleka widziała jego smukłą sylwetkę i potrafiła dostrzec czy na jego czole widnieją pojedyncze zmarszczki. Zmrużyła oczy i z cichym westchnieniem uniosła rękę, jakby chciała poprawić sobie włosy, ta jednak zawisła nad czołem i w końcu opadła wzdłuż ciała. Od dawna wiedziała, że wojownik darzy ją znacznie głębszym uczuciem, niż przyjaźń. Pochlebiało jej to, jednak, mimo iż bardzo go lubiła i w pewien sposób ją pociągał, nie potrafiła go pokochać. W tej chwili była tak zdeterminowana, że na jedno słowo uciekłaby z nim na koniec świata. Jednak Raliel nigdy nic nie powie ani nie zrobi. Nie uratuje jej od przyszłości, bo był za bardzo oddany królowi i wierzył, że obowiązki i honor to świętość. Natomiast Lunna nie potrafiła pogodzić się z takim ograniczonym życiem.
Dla niej królewskie komnaty i Zielony Las to za mało. Wbrew całemu światu, miała całkiem inne plany, co do swojej przyszłości.
Pragnęła wolności, przygody i namiętności. Pragnęła poznać inne rasy, rozmawiać z ludźmi i przeżyć prawdziwą miłość.
Tylko tyle i aż tyle. Marzenia, które były poza jej zasięgiem.
Nie chciała jednak psuć sobie dobrego humoru, zwłaszcza w taki piękny wieczór. Odłożyła miecz i sięgnęła po leżące w kącie, łuk i kołczan ze strzałami, który przewiesiła sobie przez ramię. Zgrabnie zeskoczyła z gałęzi na ziemię i pognała w ramiona Zielonego Lasu.
Stąpając bezszelestnie po zielonym mchu, zeszła z wyznaczonej ścieżki, zagłębiając się między drzewa. Uważnie nasłuchiwała każdego dźwięku i każdego szelestu w krzakach, wolna od wszelkich trosk i w końcu naprawdę szczęśliwa. Las był jej domem i azylem.
Pod jej stopami przebiegł królik, a w rozłożystych gałęziach ptaki rozpoczęły swój wieczorny koncert. Mrok czynił to miejsce jeszcze bardziej magicznym, a nocna cisza wydobywała nawet najcichsze dźwięki ukrytego w trawie życia. Lunna trzymała w ręku łuk, jednak nie zamierzała polować, co zresztą było zakazane. Wzięła go jedynie dla bezpieczeństwa i własnej przyjemności posiadania broni.
Bez trudu przebijała wzrokiem gęstniejącą ciemność, klucząc między drzewami bez wyraźnego celu. Takie samotne wędrówki zawsze ją uspokajały i odprężały. Dotknęła palcami miniaturowego księżyca i zmówiła krótką modlitwę, która była raczej pieśnią w sam raz na samotny spacer, po czym uniosła głowę i między gęstym listowiem odnalazła ledwo widoczny sierp prawdziwego księżyca. W takich chwilach czuła, że jest szczególnie związana ze swoim opiekunem. Lunna i Luna byli sami i nawet, jeśli nigdy nie chciała zostać Kapłanką, darzyła źródło swojej Mocy ogromnym szacunkiem.
Coś zaszeleściło i poruszyło się za nią między krzakami. Wyrwana z rozmyślań, odwróciła się gwałtownie, gotowa w każdej sekundzie sięgnąć po strzałę i napiąć łuk.
Vanrryl uśmiechnął się szeroko, zmierzając powoli w jej stronę.
- Cóż za miłe spotkanie, księżniczko.
Lunna cofnęła się, nie zdejmując czujnego spojrzenia z przybysza. To była ostatnia osoba, którą chciałaby tu spotkać. Ten grubiański, nieokrzesany elf nie ukrywał swoich uczuć wobec niej, które zresztą miały głównie charakter czysto fizyczny. Zawsze trzymała się od niego z daleka i teraz zastanawiała się, jakim cudem ją tu znalazł. Należał do szlachetnego rodu i chociaż pogardzała nim, musiała okazywać mu minimum uprzejmości, inaczej mogłaby mieć kłopoty.
Gdy się zbliżył, poczuła od niego znajomy odur mieszanki miodowo ziołowej i skrzywiła się z niesmakiem.
- Znowu piłeś nyryl. Wiesz, że to zakazane.
Elf wzruszył ramionami, nie zdejmując z twarzy pełnego zadowolenia uśmiechu. Jego roziskrzone oczy wpatrywały się w nią z nieukrywanym pożądaniem.
- Ale ty mnie nie wydasz, prawda księżniczko? – Zapytał, robiąc kolejny krok w jej stronę.
Lunna poczuła za plecami pień drzewa. Oparła się o niego, zaciskając kurczowo palce na łuku. Jej serce zaczęło bić niespokojnie, gdy zdała sobie sprawę, w jakiej znalazła się sytuacji.
Znajdowali się sami w ciemnym lesie. Jej Moc była słaba, a elf odurzony mieszanką zakazanych ziół. Nie mogła go uderzyć i odejść, bo obrażenie szlachcica było niemal śmiertelnym grzechem.
- Powinniśmy wracać, Vanrrylu – spróbowała odezwać się spokojnie i uprzejmie - Robi się ciemno, więc odprowadzę cię do domu. Twoja rodzina z pewnością na ciebie czeka.
Żadnej odpowiedzi. Tylko paskudny uśmiech i kolejny krok zmniejszający odległość między nimi. Lunna zrozumiała, że tym razem tak łatwo się nie wywinie, a ten obleśny osobnik tak szybko nie zrezygnuje z takiej sytuacji.
- Zrobisz jeszcze krok, a użyję broni – zagroziła ostro, darując sobie uprzejmości. Byli w lesie, nikt ich nie widział, a ona musiała pokazać, że się nie boi.
Vanrryl zaśmiał się ochryple. Położył dłoń na rękojeści miecza, nie przestając się do niej zbliżać.
- Wiem księżniczko, że twoja Moc jest osłabiona. Bądź dobrą dziewczynką i nie rób nic głupiego.
Lunna błyskawicznym ruchem sięgnęła za plecy po strzałę, nałożyła na naciągniętą cięciwę i skierowała w stronę pijanego elfa.
- Celuję w twoje serce i przysięgam, że jeśli...
- I co, zabijesz mnie? – Zadrwił z ochrypłym śmiechem – Wiesz, co za to grozi. Nie zaryzykujesz swojej pozycji.
- Jestem przyszłą królową i Kapłanką Luny. Nie ośmielisz się mnie tknąć. Za coś takiego możesz umrzeć. Masz więcej do stracenia. Znajdź sobie inną kobietę. Równą sobie.
- W tym problem, księżniczko, że chcę ciebie. Żadna inna kobieta nie dorasta ci do pięt. Gdybyś nie była tak dumna i uparta i nie odrzucała moich oświadczyn...
Lunna zacisnęła szczęki. No tak. Zapomniała już, że ten drań niejednokrotnie starał się o jej rękę. Vanrryl nie należał do Najstarszych, ale miał wysoką pozycję wśród szlachty i był wystarczająco bogaty, by móc wejść do rodziny królewskiej. Tyle, że Lunna nie wyobrażała sobie, by ktoś taki zasiadł na tronie. A tym bardziej, aby dzielił z nią życie.
Nagle Vanrryl wysunął ze zgrzytem swój miecz, którego ostrze zalśniło w mroku i zanim zdążyła zareagować, jednym cięciem przepołowił jej łuk. Bezużyteczna broń upadła cicho pod jej stopy.
Ostrze miecza drasnęło ją w gardło. Elf znalazł się tak blisko, że czuła jego cuchnący oddech na policzku i napierające na nią ciało.
- Nie waż się nawet pisnąć, bo inaczej te ostrze z wielką rozkoszą posmakuje twojej krwi – wyszeptał jej wprost do ucha.
Lunna w końcu zaczęła się bać. Dłoń mężczyzny powędrowała pod jej luźną tunikę i zalała ją fala mdłości. Dotyk jego ust wzbudził w niej trudne do opisania obrzydzenie.
Nie mogła pozwolić by zaszło to za daleko. Jak ją, Kapłankę Luny mógł tknąć jakikolwiek mężczyzna? Dla niego to i tak był wyrok śmierci.
Spojrzała w jego rozpalone rządzą oczy, nie czując nic prócz głębokiej pogardy. Przymknęła powieki, prosząc Lunę o wybaczenie, po czym szybkim, ruchem, niemal na oślep sięgnęła po strzałę i wbiła grot w jego serce.
Vanrryl cofnął się chwiejnie, wydając z siebie jakieś bełkotliwe dźwięki. Spojrzał na nią szeroko rozszerzonymi oczami z niedowierzaniem i przerażeniem malującymi się na pobladłej twarzy. Upadł twarzą na trawę z ostatnim westchnieniem, który porwał wiatr i zagłuszyły leśne odgłosy.
Lunna wciąż stała przyciśnięta do drzewa, a jej nieruchoma sylwetka wyglądała niczym wyrzeźbiona z marmuru. Wpatrywała się w martwe ciało elfa, tak długo, aż czerwona plama na ziemi zaczęła rozmywać jej się w oczach. Teraz, gdy było po wszystkim czuła w sobie jedynie chłodną pustkę.
Zrobiłam to. Naprawdę go zabiłam! Krzyczało jej odrętwiałe ciało. Ale przecież nie miałam wyboru. To było jedynie wyjście. Inaczej on by...Mnie...
Dwaj zwiadowcy wyłonili się z mroku tak cicho, że w pierwszej chwili ich nie zauważyła. Nie zdawała sobie sprawy, że na jej tunice i szyi osiadła krew, która trysnęła z rany szlachcica. Gdy w końcu na nich spojrzała, jej wzrok był pusty i pozbawiony emocji. Jeden z nich zabrał ciało elfa, drugi zaś związał jej ręce za plecami i popchnął przed sobą, kierując w stronę miasta.
Lunna bez żadnego protestu dała im się prowadzić, z kompletną pustką w głowie. Wciąż nie potrafiła zebrać myśli, przed oczami miała martwe ciało elfa. Nie zastanawiała się, co ją teraz czeka. Szła ze wzrokiem wbitym w ziemię i nawet, gdy znaleźli się na otwartej przestrzeni między budynkami, nie patrzyła na nikogo i ignorowała zdziwienie na twarzach mijanych elfów.
Dopiero w sali tronowej odzyskała nieco zdolność myślenia. Strażnicy, którzy ją przyprowadzili, zostawili ją i ciało pośrodku przestronnej sali. Przez chwilę patrzyła na martwego Venrryla, po czym powoli uniosła głowę. Zaciskała kurczowo pięści, wciąż związane za plecami. Bolały ją nadgarstki, w które wrzynał się sznurek i cierpły ramiona, ale ten ból zdawał się należeć jakby do kogoś innego.
Na kilka minut w sali zapanowało nerwowe zamieszanie. Przybiegło kilku nadwornych uzdrowicieli, którzy zgodnie orzekli śmierć Vanrryla i to, w jaki sposób do tego doszło. Powiadomiono rodzinę królewską, która zjawiła się niezwłocznie, zajmując swoje miejsca na podwyższeniu. Lissira spojrzała na ciało i pobladła gwałtownie. Matka tylko raz zerknęła na Lunnę, a potem zaczęła uspokajać swoją młodszą córkę. W sali zjawiło się więcej elfów, i ze wszystkich stron otoczyły ją śpiewne, podenerwowane głosy. Lunna stała sztywno, wciąż oszołomiona.
W końcu w sali zapanowała cisza. Gdy uniosła wzrok, spostrzegła, że to król gestem dłoni przerwał rozmowy. Popatrzyła na swoją rodzinę i nagle poczuła, jakby byli jej zupełnie obcy. Wszyscy mieli blade, kamienne twarze i chłodne spojrzenia. Lunna przełknęła ślinę.
- Dlaczego to zrobiłaś? – Padło pierwsze, najprostsze pytanie. Król Ivero nie krzyknął na nią, jak się spodziewała, ale ten spokojny, chłodny ton o wiele bardziej ją przeraził. – Czy wiesz, kim był Vanrryl? Należał do szanowanego rodu i był jednym z kandydatów do twojej ręki.
Co? Więc po raz kolejny próbował zdobyć ją i królestwo? Lunna poczuła jak jej żołądek skręca się w ciasny węzeł. Popatrzyła na piękną, kamienną twarz matki, jednak poza wilgotnymi oczami natrafiła na pustkę. Spuściła wzrok i milczała. Wszystkie oczy zebranych patrzyły na nią niemo, ale za to oskarżająco.
- Czy wiesz, że złamałaś jedną z podstawowych zasad? – Odezwała się surowo Niadai. – Twoje poprzednie wybryki były tolerowane, jednak to, co uczyniłaś zasługuje na surową karę. Vanrryl był jednym z dwóch szlachciców, których kandydaturę rozpatrywaliśmy na poważnie. Prawdopodobnie zabiłaś swojego przyszłego małżonka i króla. To jak zdrada naszej rasy.
Lissira nachyliła się i przez chwilę szeptała coś do ucha królowej, która najpierw pobladła, a potem zmarszczyła czoło i dodała ponuro:
- Nie możemy tej sprawy przyciszyć, bo jesteś następczynią tronu. Twoja osoba powinna dawać innym przykład, a nasze prawo pokazywać, że dla nikogo nie ma wyjątku. Od setek lat nasz ród nikogo nie zabił, a chociaż kiedyś walczyliśmy z ludźmi, nigdy nie mordowaliśmy siebie nawzajem. Taka zbrodnia zasługuje na najwyższą karę.
Zerknęła na siostrę, dumnie zasiadającą na jednym z czterech bogato zdobionych tronów. Jej wzrok był dumny i zacięty. Lunna przygryzła wargi.
No tak. Kiedy mnie nie będzie, to ona zostanie następczynią tronu. Czy tego właśnie chciałaś, Lissiro?
- Za zabicie lorda Vanrryla, zostaniesz...
Lunna z gniewem zmarszczyła czoło.
- Nie jestem morderczynią! – Przerwała z okrzykiem oburzenia, a echo jej rozpaczliwego głosu odbiło się od wysokich ścian – Czy naprawdę wierzycie, że byłabym do tego zdolna? Ja tylko się broniłam. Nie zrobiłam tego celowo. Nie chcecie nawet wysłuchać co się stało?
Cisza, jaka zapanowała po jej słowach, napełniła ją grozą i nie potrzebowała już żadnych wyjaśnień. Ubrudzona krwią, stała samotnie przed tymi wszystkimi elfami i rodziną królewską. Widziała w ich oczach chłód i pogardę i to jej całkowicie wystarczyło.
- Lunno – odezwał się Ivero władczym, pozbawionym emocji głosem, jakim często przemawiał do ludu – zabiłaś elfa, do tego szlachetnie urodzonego i bez względu na twoją pozycję oraz przyczynę twojego czynu, musisz ponieść konsekwencje – przerwał na chwilę, by powaga sytuacji w pełni do niej dotarła, po czym podjął dalej: – Od teraz masz zakaz przebywania na terenie Zielonego Lasu. Nie jesteś już nowicjuszką Kapłanki Luny ani następczynią tronu, od dzisiaj też przestajesz być naszą córką. Zapomnimy o tobie i żaden elf nie będzie wspominać twojego imienia. Teraz strażnicy odprowadzą cię na skraj lasu, gdzie udasz się własną drogą. Nie możesz nic ze sobą zabrać ani przebywać w jakimkolwiek domu w moim królestwie.
Lunna wysłuchała swojego wyroku, wpatrując się w usta króla, jakby siłą woli próbowała zmusić je do milczenia, lub cofnięcia tych słów.
Przynajmniej mnie nie zabiją - pomyślała gorzko, znajdując w tym jakąś marną pociechę.
Po chwili zjawili się dwaj strażnicy, którzy stanęli po jej bokach i popchnęli w stronę wyjścia. Po raz ostatni zerknęła w stronę tronu, po czym spuściła wzrok i bez protestów dała się poprowadzić przez miasto. Elfy zatrzymywały się na jej widok z ciekawości, a potem dołączały do pochodu, by zobaczyć jak córka Najstarszych zostaje wygnana.
Lunna przez całą drogę wpatrywała się uparcie w ziemię, czując na sobie pogardliwe, a nawet wrogie spojrzenia. Z ponurym wyrazem twarzy zagryzła wargi i choć wzrok miała spuszczony, szła dumnie wyprostowana z lekko pochyloną głową.
Tuż przy wejściu do lasu, zatrzymali się na niknącej w zielonej gęstwinie ścieżce. Dopiero tutaj uniosła głowę i napotkała wzrok stojącego niedaleko Raliela. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że przez cały ten czas bezszelestnie kroczył przy jej boku. Nie było w nim potępienia, ale niedowierzanie oraz rozczarowanie.
- Naprawdę to zrobiłaś? – Zapytał przyciszonym głosem, przyglądając jej się z bólem w czekoladowych oczach.
Skinęła tylko głową, próbując nie odwrócić wzroku. W końcu poczuła ciężar popełnionej zbrodni. Obserwowała jak po jego twarzy przemknął cień, jednak w żaden sposób nie dał po sobie poznać, jak bardzo go to zasmuciło.
- Mogę ci towarzyszyć? – Spytał po chwili milczenia.
Tak. Potrzebuję cię, przyjacielu. Nie patrz na mnie jak reszta, wiesz, że musiałam tak postąpić. Nie zostawiaj mnie!
Uśmiechnęła się blado.
- Żegnaj Ralielu – powiedziała tylko i samotnie weszła na ścieżkę, znikając między drzewami.
   Idąc przez las szybkim krokiem, zacisnęła drżące palce na amulecie i przymknęła oczy. Pocieszające w tym wszystkim było to, że przy całym zamieszaniu zapomnieli jej go zabrać. Skoro nie mogła zostać Kapłanką, nie miała prawa korzystać z Mocy Luny.
    Jednak ta Moc była teraz wszystkim, co jej pozostało.
   Wybacz mi Luno. Oświetlaj ścieżkę, którą mam podążać i chroń mnie przed złem tego świata.
   Modlitwa. Tylko Modlitwa mogła uchronić ją przed całkowitym załamaniem.

Inne blogi

Spis opowiadań

Spis opowiadań
Blog ze spisem opowiadań blogowych