wtorek, 29 marca 2016

rozdział 8 i 9

        Cyrret dość szybko zadomowił się na wyspie. Wprawdzie namacalna obecność Boga Śmierci oraz ponura atmosfera tego miejsca, nie sprzyjały dobremu samopoczuciu, ale i tak nie miał co narzekać.
       Jego pierwszym krokiem było zrobienie porządku w obozie. Z początku wojownicy buntowali się przeciw każdej jego decyzji, więc dla przykładu musiał kilku publicznie ukarać. Potem był już spokój i nareszcie patrzyli na niego tak, jak powinni. Z lękiem i szacunkiem.
       Wprowadził surową dyscyplinę, dzięki czemu wszystko miał pod kontrolą. Swój namiot postawił poza obozem, jak najdalej od Czarnej Wieży, co dawało mu trochę prywatności i spokoju. Codzienne odwiedziny w podziemnej krypcie niezmiennie wywoływały u niego gęsią skórkę, ale starał się to traktować jak obowiązek swojej nowej funkcji dowódcy.
      Dowódca Cyrret Krwawy.
    Uwielbiał ten tytuł i napawał się nim w każdej minucie każdego dnia i nocy. To było coś, o czym zawsze marzył. O czym marzył również Jeon. Być może, dlatego jego radość i duma były podwójne. Kiedy po raz pierwszy ktoś się tak do niego zwrócił, uśmiechnął się do nieba i odetchnął głośno.
     - Widzisz to, Jeonie? – Mruknął pod nosem – Trzeba było przeżyć, draniu, to dzieliłbym się z tobą tą chwałą.
     Cztery tysiące zwierzołaków i kilka tysięcy ludzi ludzi. Do tego ponad tysięczna armia nephilów, których obóz znajdował się po drugiej stronie Czarnej Wieży. A to dopiero początek. Cyrret przeczuwał, że to będzie największa wojna, w jakiej brał udział.
     Trenując swoją armię, przypominały mu się stare czasy, kiedy jako młodzik dopiero pojmował sztukę wojenną. Irytowała go każda niezdarność i powolność, ale czyż nie tak i on zaczynał? Już pierwszego dnia w akademii wojskowej stoczył swoją pierwszą walkę. Z Jeonem. Właśnie wtedy uznał go za swojego największego przeciwnika i prawie przez cały okres nauki, rywalizował z nim dosłownie o wszystko. To były dobre lata i nikt nie mógł przewidzieć, że tak to się wszystko skończy. On, który zarzekał się bronić Elderol własną piersią – stał się dowódcą wojsk Niezwyciężonego. Ironią losu było to, że jego marzenie w końcu się spełniło, chociaż stanął po przeciwnej stronie.
     Dzisiejszy dzień był długi i ciężki, toteż po wyczerpującym treningu i obejściu obozu, ledwo zauważył nadejście wieczoru. Zapomniał o codziennych odwiedzinach w podziemnej sali z Niezwyciężonym, co tylko wprawiło go w gorszy nastrój.
Mamrocząc pod nosem przekleństwa ruszył wyznaczoną między namiotami ścieżką prostu ku górującej nad wyspą Czarnej Wieży. Jej zwalisty szczyt zlewał się z mrokiem wieczoru. Cyrret naprawdę nie lubił tam chodzić, bo w komnacie pod ziemią czuł się, cóż... jak w grobowcu. Balar również zjawiał się tu prawie codziennie, a czasem nawet nocował. Pewnie dlatego nazywany był jego prawą ręką, i otaczała go ta ponura, nieco upiorna aura.
Zbliżając się do wieży, dostrzegł, że ktoś stoi przy drzwiach. Ciemna postać powoli zeszła ze schodów i ruszyła w jego kierunku.
Balar.
    Jego widok przestał Cyrreta zaskakiwać, bo przecież bywał tu nawet częściej niż dowódca. Wstyd się przyznawać, ale przy tym człowieku dostawał gęsiej skórki, a w jego sercu pojawiał się jakiś niepokój. Nawet Niezwyciężony nie wzbudzał u niego takiego lęku.
    Cyrret starał się zachowywać naturalnie, ale chłodne spojrzenie Balara i jego ponury wyraz twarzy naprawdę potrafiły wyprowadzić z równowagi.
    - Nie musisz już składać raportu – odezwał się na przywitanie.
    Cyrret odetchnął z ulgą i z nieufnością zerknął na wieżę.
   - Na pewno? – Zapytał ostrożnie.
   - Słynę z wielu rzeczy, ale z pewnością nie z kłamstwa – kąciki ust Balara zadrżały w drwiącym uśmieszku. Jego czarne oczy były ciemniejsze niż niebo nad ich głowami. – Opowiedziałem już naszemu Panu o twoich wyczynach i postępach w treningu. Uznał, że wie już dostatecznie dużo i nie potrzebuje twoich wizyt.
- Och, to wiesz jak przebiega trening? Myślałem, że cały czas przesiadujesz w wieży. – Cyrret uznał, że przy swojej pozycji może sobie pozwolić na lekkie docinki.
    - Jestem oczami i uszami Gathalaga. Widzę i słyszę znacznie więcej, niż chciałbyś wiedzieć.
Cyrret przełknął ślinę i pokiwał głową, jakby to było oczywiste. Dyskretnie odwrócił wzrok, zastanawiając się jak odejść, kiedy Balar dał mu znać, by za nim poszedł. Niechętnie ruszył ścieżką prowadzącą w stronę obozu.
- Widzę, że dobrze sobie radzisz. Jak oceniasz nasze szanse?
- Ciężko było ich zdyscyplinować, ale znajdzie się kilku porządnych wojowników. Sądzę, że damy radę.
- Ile czasu zajmie ci jeszcze trening?
- Właściwie nauczyłem ich już wszystkiego co mogłem.
- Dobrze. – Balar skinął z zadowoleniem głową, rozglądając się po jałowej wyspie, zaś na końcu zerknął na Cyrreta jakby przychylniejszym okiem. – Dobrze się spisałeś, dowódco.
Cyrret zdobył się na nieco zadufany uśmiech.
- Dziękuję. To dopiero początek. Czekam na prawdziwą walkę.
- Już niedługo. Odpocznij kilka dni, a potem rozpoczniemy przerzucanie armii.
Cyrret dopiero teraz dostrzegł, że Balar utyka lekko na jedną nogę i w ogóle w jego ruchach była jakaś ociężałość, która nie pasowała do jego wieku.
     - Kiedy dokładnie to nastąpi? – Zapytał niby od niechcenia, choć zżerało go zniecierpliwienie.
     - Cierpliwości – usłyszał tylko i wiedział, że tego człowieka nie ma co ciągnąć za język.
    Wojownicy kończyli wieczorne walki i powoli rozchodzili się do swoich namiotów. Na widok Balara przyspieszali kroku i schodzili mu z oczu. W przeciwieństwie do dowódcy, nie rozglądał się na boki, jakby w ogóle nie zwracał uwagi na otoczenie. Zdawało się, że nie dostrzega nawet chłodnego podmuchu znad morza, ani ogłuszającego ryku fal.
     Zmierzając do wysokiego namiotu poza obozem, Cyrret ziewnął głośno i zerknął na Balara.
- A jak tam sprawy na lądzie? Co słychać w Reed?
    - Ortis dobrze cię zastępuje i wszystko idzie zgodnie z planem. Pięć statków czeka zakotwiczonych przy porcie, a kolejne są w budowie. Wszystkie będą gotowe na czas do transportu armii.
    - A Czarna Pani? Z powodzeniem pomieściłaby kilka setek moich ludzi.
     Balar obdarzył go nieprzeniknionym, chłodnym spojrzeniem.
    - Czarna Pani należy do mnie. Jeśli twoi ludzi zgodzą się na towarzystwo nephilów, to proszę bardzo.
Cyrret wzdrygnął się mimowolnie, przypominając sobie swój pobyt na tym diabelskim statku.
- Zapytam – mruknął niechętnie, po czym zmienił temat: - Czy dowiem się w końcu, jakie mamy plany? Od czego mamy zacząć? Stolica? Czy może De”Ilos?
- Na początek uderzymy tam, gdzie najbliżej. Naszym pierwszym celem będzie miasto Gernnhed i prowincja Belthów.
Cyrret zastanowił się. Jego rodzinne strony. Jeona również.
Potraktuję ich tak, jak oni mnie i Jeona.
- Dobrze – odezwał się głośno –Bez szkoły i najlepszych wojowników nie będą w stanie długo stawiać oporu.
Balar przytaknął.
- Widzę, że naprawdę potrafisz myśleć. Tak, to z pewnością zaboli króla. Gdy do akcji wkroczą nephile, nawet cała armia ludzi nie da nam rady.
- Ci nephile... są konieczni? Moi ludzie...
- Nie wystarczą – dokończył za niego Balar – Jeden nephil, to jak dziesięciu ludzi, w dodatku praktycznie nie da się ich zabić. Nie zapominaj, że król ma wokół siebie sojuszników obdarzonych Mocą, z którymi zwykli śmiertelnicy nie mają szans. Jednak nie obawiaj się, nie ty będziesz za nich odpowiadał i jak dobrze pójdzie, nie będziesz musiał nawet ich oglądać.
- Więc masz już dla nich dowódcę?
     - Tak.
    Na Cyrreta spłynęła taka ulga, że bez namysłu klepnął Balara w plecy. Natychmiast zrozumiał swój błąd i zatrzymał się jak wryty, tuż przed swoim namiotem. Spomiędzy płótna wylewało się światło lamp, co znaczyło, że ten dzień nie skończy się tak szybko, jakby chciał.
   Balar również przystanął i powoli zwrócił się w jego stronę. Jego czarne oczy wręcz hipnotyzowały. Cyrret zamarł w nieznośnie długim wyczekiwaniu, podczas gdy wyraz twarzy Balara pozostał równie nieodgadniony, co zawsze. Mimo to, dowódca jakoś wyczuł jego irytację. Nikt nigdy nie odważył się dotknąć mężczyzny w ten sposób, tak poufale. Czy tą krótką chwilę zapomnienia przypłaci życiem?
     Milczenie stawało się nieznośnie napięte, aż w końcu Balar odezwał się chłodno:
   - Wkrótce poznasz przywódcę nephilów. Przygotuj ludzi i kiedy przypłyną statki, postaraj się wszystko sprawnie zorganizować. Odezwę się, gdy nadejdzie czas.
Odwrócił się do niego plecami, zmienił w kruka i odleciał.
Cyrret odetchnął głęboko i otarł z czoła krople potu. Z towarzyszącym mu hukiem fal, wszedł do jasno oświetlonego namiotu na kolejną naradę.
Mimo wszystko to był dobry dzień. A perspektywa pierwszej porządnej walki rekompensowała wszelkie niedogodności.


***

Balar zmienił się w kruka i opuścił wyspę Aznar. Czekało go jeszcze kilka innych obowiązków, zanim będzie mógł zając się Ariel. Ponownie nie docenił tej dziewczyny. Ośmieliła się wrócić do jego kryjówki i ukraść medalion wprost spod jego nosa. W dodatku uleczyła tego kundla, Sato. Sam fakt, że to zrobiła był zdumiewający, choć niechcący wyświadczyła mu przysługę. Teraz Sato i jego oddział tropią dziewczynę i jej towarzyszy. A kiedy ją znajdą...
Nie uciekniesz mi, Ariel. To tylko kwestia czasu.
Uśmiechnął się do siebie ponad ciemnym niebem. Samotny kruk przeciął wody dzielące wyspę od Elderolu i skierował się ku Reed.


***

Ortis był cholernie głodny i znudzony. Od rana snuł się bez celu po wiosce i starał się nie myśleć o tym, że jego serce bije coraz wolniej. Jego ciało pod tuniką zaczynało gnić i starał się unikać towarzystwa ludzi. Zresztą zdawało mu się, że pozostali również go unikają. Jeszcze miał siłę, żeby się powstrzymywać, ale czuł, że jest bliski załamania. Kiedy jego serce przestanie bić, to będzie koniec wszystkiego.
Potrzebował krwi. Nie zwierzęcej, ale ludzkiej. Potrzebował krwi by dalej żyć, bo wciąż miał tu sprawę do załatwienia. I jeśli będzie trzeba, zabije całą wioskę. Łącznie z tymi, których uważał za towarzyszy.
Ortis przysiadł na schodku przed etterem i zgarbił ramiona, obserwując toczące się obok niego życie. Był środek dnia i wiszące wysoko słońce mocno przygrzewało. Ci, którzy nie mieli nic do roboty szukali cienia do odpoczynku. Mur wokół wioski, dodatkowe chaty, port, a nawet statki – wszystko było gotowe i czekało na przybycie armii.
Ortis również czekał. A dokładniej mówiąc czekał na Cyrreta. Miał już dość tej zabawy w jego przyjaciela i zastępcę. Prawdę mówiąc miał już dość wszystkiego i najchętniej poszedłby w swoją stronę. Jak tylko dokona swojej zemsty, w końcu będzie mógł umrzeć w spokoju.
Mrużąc od słońca oczy, otarł pot z czoła, podkurczył kolana do brzucha i objął je ramionami. W pewnej chwili dostrzegł przemykającego między chatami Cerela. Ten mały smarkacz planował ucieczkę, ale tylko Ortis był na tyle spostrzegawczy, żeby to zauważyć. Z tym jednak również nie zamierzał nic robić, ani w ogóle ingerować w sprawy, które go nie dotyczyły.
Nagle tuż przed nim wylądował kruk, który w kręgu wirujących piór zmienił się w Balara.
Przez kilka sekund mierzyli się obojętnym spojrzeniem, po czym przybyły stanął obok i oparł się plecami o ścianę budynku. W milczeniu obserwowali wioskę i leniwe, spokojne morze skrzące się w słońcu błękitem i złotem.
- Jestem głodny – oznajmił w końcu Ortis – Długo już nie wytrzymam.
     Balar mrużył czarne oczy, które nawet w świetle dnia zdawały się puste, bez życia.
    - Cierpliwości – odpowiedział w końcu spokojnie – Za kilka dni przybędzie Cyrret z armią i wtedy zaatakujecie Belthów.
    - Zaatakujemy? – Ortis zerknął na Balara z uniesionymi brwiami – Myślałem, że to ustaliliśmy.  Miałem nie brać udziału w żadnych walkach. Nie interesuje mnie to.
      Balar uśmiechnął się nieznacznie, chowając ręce do kieszeni długiego płaszcza.
    - Miałem nadzieję, że może jednak zmienisz zdanie. Tym bardziej, że mam dla ciebie kolejną propozycję.
     - Jeśli to nie ma nic wspólnego z moim celem, to nie jestem zainteresowany.
     - A gdybym powiedział, że ma bardzo wiele wspólnego?
    Ortis wyprostował się i zaintrygowany, popatrzył uważnie na mężczyznę.
     - W takim razie mów.
     Balar obrzucił go taksującym spojrzeniem.
    - Nie tutaj. Najpierw chciałbym ci coś pokazać. Dotarcie na miejsce może zająć kilka godzin.
     Teraz był już naprawdę zaciekawiony. Rozejrzał się na boki podejmując szybką decyzję.
     A co tam. I tak nie mam nic innego do roboty.
    - Więc prowadź.
    Balar uśmiechnął się chłodno, po czym poprowadził go na tył ettetu. Po drodze jego ciało otoczyła już siateczka czarnych żyłek, aż w końcu na oczach Ortisa w błysku światła zmienił się w ogromnego kruka. Ptak spojrzał na niego czarnym okiem, po czym przycisnął skrzydła do boków i zaszurał brzuchem o trawę.
     Ortis przekrzywił głowę i poskrobał się w policzek.
    - To znaczy, że mam na ciebie wsiąść? To dla mnie zaszczyt...Chyba.
    Wdrapał się na upierzony grzbiet kruka i w momencie, gdy ten rozłożył skrzydła i poderwał się do lodu, Ortis poleciał do przodu i chwycił się go kurczowo.
     Lecę na grzbiecie samego Balara. Nie wiem czy mam się cieszyć, czy bać.
    Wzbili się w błękitne niebo i ku jego zaskoczeniu, skierowali w stronę migotliwego oceanu. Po raz pierwszy znajdował się tak wysoko w górze. Zerkając w dół na wioskę, wszystko wydało mu się malutkie i odległe. Ciekawe czy ktoś ich w ogóle zauważył. Na jego nieobecność i tak nikt nie zwróci uwagi.
    Wiatr chłostał go po twarzy i szarpał za włosy, kiedy lecąc wysoko nabierali prędkości. Każde uderzenie potężnych skrzydeł niosło ich kilka dobrych metrów dalej. Ortis siedział nisko pochylony i trzymał się upierzenia kruka, obawiając się upadku. Za każdym razem, gdy zmieniali wysokość lotu lub gdy zerkał w dół, kręciło mu się w głowie i przełykał nerwowo ślinę, więc w końcu zacisnął powieki i czekał na koniec tej nieprzyjemnej podróży. Kiedy zrobiło mu się niedobrze, na moment zapomniał nawet dlaczego znajduje się w powietrzu.
     Domyślał się, że lecą na wyspę Aznar, zanim jeszcze ujrzał z dołu jej niesymetryczny kształt. Wiele słyszał o tym miejscu, ale po raz pierwszy ujrzał go na własne oczy. I wszystko wyglądało tak, jak sobie wyobrażał. Czarna Wieża górująca nad karłowatymi drzewami, jałowa ziemia i tysiące namiotów stacjonującej armii. Ortis dostrzegł nawet miniaturowych wojowników, kręcących się po obozie, lub trenujących w większych grupach. A Cyrret? Z pewnością gdzieś tutaj był i puszył się swoją pozycją.
   Wylądowali przy samej wieży. Ortis z ulgą zeskoczył na ziemię, a kruk od razu z powrotem przybrał ludzkie kształty.
   - Cóż, to było...niezapomniane przeżycie. Czy mam się spotkać z Cyrretem? – Zapytał na wstępie, rozglądając się po nieprzyjaznej, surowej okolicy. Podróż zajęła im kilka godzin i teraz słońce chyliło się ku zachodowi. Huk rozbijających się o klify fal zagłuszał myśli i nie pozwalał na swobodną rozmowę.
    - Nie ma takiej potrzeby – padła sucha odpowiedź.
  Ortis zadarł głowę i przyjrzał się Czarnej Wieży, która choć niezbyt wysoka, budziła grozę. Znajdowali się przed kamiennymi schodkami, prowadzącymi do wejścia.
   - Nie mów mi tylko, że to Niezwyciężony na mnie czeka?
    Balar pokręcił głową.
    - Chodź za mną – mruknął tylko i poprowadził go na tyły wieży.
    Ortis wzruszył ramionami i ruszył za nim posłusznie. Okrążyli budynek i jego oczom ukazał się drugi, ukryty obóz, którego nie dostrzegł nawet z góry.
     Tyle, że tutaj nie było namiotów, i nie paliło się nawet jedno ognisko.
     Stanął jak wryty, po raz pierwszy w swoim życiu naprawdę zaskoczony.
     - To są...
     Balar spojrzał na niego i uśmiechnął się cierpko.
    - Nephile – dokończył.
     Martwi ludzie. Armia umarłych, żywiących się życiem.
    Ortis stał zupełnie bez ruchu i patrzył na te stworzenia, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Część siedziała na ziemi, niektórzy włóczyli się wokół bez celu, lub po prostu stali. Jednak najgorszy był sam ich wygląd. Większość wciąż miała na sobie resztki ubrań i nawet skórę, co świadczyło, że są w najlepszej kondycji. Ci siedzieli w grupkach i nawet ze sobą rozmawiali. Jednak widział wśród nich również żywe szkielety o białych lub sczerniałych kościach, w których ciemnych oczodołach poza robactwem czaiła się namacalna, dławiąca śmierć. Ortis dostrzegał każdy kolejny szczegół, a gdy jego wzrok powoli przesuwał się po tej upiornej armii, czuł w środku narastający chłód, jakby przerażająca atmosfera tego miejsca zaczynała mu się udzielać. Dodatkowo w powietrzu unosił się ciężki odór rozkładających się ciał.
     Zwisające luźno płaty skóry. Żywe mięso i tkanki. Brak różnych części twarzy i prześwitujące kości. Jeden nie miał policzka i włosów, a zrolowana skóra po drugiej stronie twarzy ukazywała zaschniętą krew i szczęki.
   Przełknął powoli ślinę i zwrócił wzrok na Balara, który zdawał się zupełnie nieporuszony towarzystwem tych stworzeń. Pierwsze oszołomienie minęło i Ortis na powrót przybrał na twarz znudzony, obojętny wyraz.
    - Więc po co mnie tu przyprowadziłeś? – Zapytał od niechcenia.
    Balar potoczył ręką po obozie.
    - Jak ci się podoba twoja armia?
  - Słucham? – Ortis zamrugał, jakby nie dosłyszał. Takiego obrotu sprawy zupełnie się nie spodziewał.
     Balar spojrzał na niego jak zwykle z nieokreślonym wyrazem twarzy, ale za to badawczo.
- Właśnie proponuję ci, abyś przejął dowództwo nad nephilami. Jest ich tu ponad tysiąc, ale może być więcej.
- I co mam niby z nimi robić?
- Co chcesz. To twoja armia. Kiedy przyjdzie czas, przetransportuje ich na ląd. Na początek chciałbym, abyś zaatakował Gernnhed.
Ortis skrzyżował przed sobą ramiona i potoczył wzrokiem po nephilach już bez odrobiny odrazy.
- A Cyrret? – Chciał wiedzieć.
- Wie o ich obecności, ale nie wie, kto ma zostać ich dowódcą. Podobnie jak reszta ludzi, nie potrafi długo przebywać w ich towarzystwie. To logiczne, że w tej sytuacji pozostałeś tylko ty, Ortisie. Jesteś wyjątkowy i ktoś taki jak ty, nie powinien się zmarnować.
Uniósł brwi.
- Wyjątkowy? Proszę. Ja tylko...
W czarnych tęczówkach Balara mignęło rozbawienie.
- Pomyśl, Ortisie, jakie to daje ci możliwości. Te stworzenia będą na każdy twój rozkaz. Jak widzisz, to chyba pasuje do twoich celów? - Po czym pochylił się nad jego uchem i dokończył szeptem.
Ortis skinął głową i uśmiechnął się przebiegle. Armia? Nehpile? W sumie, dlaczego nie? To wszystko wydawało się zbyt kłopotliwe, ale przynajmniej przestanie się nudzić.
Odwrócił się do Balara i spojrzał mu prosto w oczy
- Zgoda. Mogę być tym dowódcą nephilów.
Balar z zadowoleniem skinął krótko głową.
    - Dobrze. W takim razie niedługo „Czarna Pani” przewiezie ich na ląd. Teraz odstawię cię do Reed.
    Ponownie zmienił się w wielkiego kruka i Ortis nie miał wyboru, jak wrócić na jego grzbiet. Tym razem miał, o czym myśleć, dlatego powrotna droga wydała mu się mniej męcząca i znacznie krótsza. A gdy przypominał sobie ostatnie wyszeptane słowa Balara, nie potrafił przestać się do siebie uśmiechać.
     W jego głowie powoli kształtował się plan.
     Plan zemsty doskonałej.
   Gdy wylądowali na brzegu, wioska pogrążona była we śnie, a na granatowym niebie migotały beztrosko gwiazdy. Ortis zsunął się z kruka, i tuż potem stanął przed nim odziany w czerń jego przewodnik.
    Ortis spojrzał na spokojną, ciemną taflę wody, od której płynął chłodny wiatr i przeczesał palcami potargane włosy. Choć cieszyła go nadchodząca przyszłość, czuł się wyczerpany.
    - Naprawdę jestem głodny. Umieram – poskarżył się po chwili ciszy.
    Balar zerknął na niego i uśmiechnął się lekko.
    - To zjedz coś. Chyba potrafisz się kontrolować.
    Po tych słowach zmienił się w kruka i odleciał, szybko stapiając się z mrokiem nocy.
   Ortis pokręcił głową i wolnym krokiem skierował się w stronę wioski. Wyciągnął dłoń i stworzył niewielką kulę światła, która zawisła nad nim posłusznie, oświetlając drogę. Mało kto wiedział, że już od dziecka dysponował niewielką Mocą. Potrafił kilka prostych sztuczek i cieszył się, że chociaż to pozostało mu z dawnego życia.
     Nawet nie podejrzewał, że zwyczajny, nudny dzień tak się zakończy. On dowódcą? Prychnął pod nosem i jeszcze raz pokręcił głową. I to w dodatku armii nephilów. Cóż za ironia losu. Przeczuwał, że Balar miał z nim związane jakiejś plany, ale nie zamierzał bawić się w tą całą wojnę nie dłużej niż to konieczne.
    Cóż. Z pewnością wiele na tym skorzysta. Chociażby to, że będzie miał zajęcie i może przestanie ciągle myśleć o jedzeniu.
     - Czy dzisiaj nie będziemy już trenować?
   Znajomy głos oderwał go od własnych myśli. Przy domu kobiet czekała na niego dziewczyna. W słabym magicznym blasku jej postać powoli wyłoniła się z mroku, a złote włosy zapłonęły jakoś nieziemsko.
      Kira. Zupełnie o niej zapomniał.
    Obrzucił ją szybkim spojrzeniem i dostrzegł, że błyszczącym wzrokiem wpatruje się w jego kulę światła. Wciąż miał nadzieję, że nie będzie musiał długo jej niańczyć. Być może pozbędzie się jej szybciej niż oczekiwał.
     - Idź spać, już późno – mruknął, poirytowany, że przerwała mu snucie tak pięknych planów.
     - To... – wskazała palcem na złotą kulę nad jego głową – Potrafisz coś takiego?
     Zatrzymał się i zmrużył oczy, obrzucając ją groźnym spojrzeniem.
    - Ciekawość, to pierwszy stopień do piekła, dziewczyno – warknął – Zapomnij, że mnie widziałaś i idź spać. Jutro czeka cię ciężki dzień – ostrzegł, po czym bezceremonialnie wepchnął ją do chaty i zatrzasnął drzwi.
     Na wszelki wypadek zgasił kulę i w ciemności ruszył do swojego domu. Zapomniał o Kirze w momencie, gdy jego myśli odpłynęły z powrotem w stronę dzisiejszego wydarzenia.
      Jego własna armia nephilów.
      O tak, zamierzał zrobić z nich dobry użytek.


                                                                       Rozdział 9



      Słońce zaszło już za horyzont, a na ciemniejącym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Światełka w dole wyglądały niczym świetliki, a pola i łąki otuliła chłodna kołdra nocy.
        Arwel przebił się przez niewidzialną osłonę stolicy, która zabrzęczała niczym stłuczone lusterko i zafalowała delikatnie.
       A więc Falen już wie, że się zbliżam. Pomyślał ze ściśniętym sercem. Radość i strach gnały go do przodu, każdym uderzeniem kruczych skrzydeł walczył z upływającą sekundą. Tak bardzo chciał zobaczyć przyjaciela, a jednocześnie przerażało go to, co może tam zastać. Wierzył jednak, że tak naprawdę nic się nie zmieniło. Inaczej ich przyjaźń nie przetrwała by tych wszystkich lat.
     W mieście wciąż panował ruch, chociaż kupcy na rynku powoli zamykali swoje kramy, a ludzie kierowali się do domów, lub karczm. W oknach zapalano lampy, lub, magiczne kule światła. Strażnicy z klanu Belthów rozpoczęli nocny patrol, a dzięki ich czujności mieszkańcy Malgarii mogli czuć się w miarę bezpiecznie. Tylko rzeki i pola w obrębie miasta po zmroku stanowiły najciemniejsze, wyludnione obszary, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszczał się samotnie po nocy.
       Wzdłuż muru i na blankach płonęły pochodnie i magiczne kule światła, przez co cały dziedziniec skąpany był w jasnym, rzucającym cienie świetle. Za to w samym zamku paliło się tylko w jednym oknie. Na drugim piętrze w gabinecie króla Rivy.
Z cichym szumem skrzydeł podleciał do okna, gdzie paliło się światło i przysiadł na parapecie. Przekrzywił kruczy łepek i czarnymi oczami przyjrzał się wnętrzu komnaty. W środku wszystko było tak, jak pozostawił to król Riva. Wszędzie panował porządek i ład, poza jednym miejscem.
Na biurku walały się stosy książek i dokumentów, część nawet leżała wokół na podłodze. W całym tym rozgardiaszu Arwel ledwo dostrzegł złotą czuprynę. Uśmiechnął się w duchu. Falen siedział na krześle z głową opartą o blat biurka. Jedna ręka zwisała swobodnie wzdłuż ciała, druga leżała na stosie papierów. Chłopak spał głęboko i wyglądało na to, że nawet przerwanie osłony go nie obudziło. Arwel odetchnął jakby z jego serca spadł ogromny ciężar. Ulżyło mu pod wieloma względami.
Zleciał pod główne drzwi i przemienił się, zaledwie jego stopy dotknęły marmurowych schodów. Wszedł do środka, starając się zachowywać bezszelestnie. Cały zamek pogrążony był w mroku i ciszy. Żadnych hałasów, żadnej służby, żadnych kroków. Jakby to miejsce dawno zostało opuszczone i zapomniane.
Jak Falen może tu wytrzymać?
Wspinając się po marmurowych schodach, wzdrygnął się mimowolnie. Bez króla i Zakonu, zamek zamienił się w ogromny grobowiec. Jeśli za dnia było tu równie ponuro, to wolał sobie nawet nie wyobrażać, jak można spędzić samotnie choćby jedną noc.
Po drodze nie spotkał nikogo, choć zazwyczaj nawet w nocy słychać było krzątanie się służby. W korytarzach nie paliła się ani jedna pochodnia, zza drzwi nie dochodził nawet najlżejszy dźwięk. W mroku łatwo było poruszać się bezszelestnie, za to miał wrażenie, że każdy jego oddech i uderzenie serca odbijają się głośnym echem od grubych murów. Przez całą drogę starał się uspokoić, przeklinając siebie, że jak głupek boi się spotkania z przyjacielem.
W mrocznym korytarzu widział na tyle dobrze, że bez problemu dotarł do właściwych drzwi. Zatrzymał się na chwilę w blasku wylewającego się ze szpar światła. Czarne pióro wyrzeźbione w drewnie niemal zlewało się z mrokiem nocy. Przez własne problemy czasem zapominał, czemu robią to wszystko. W jednej chwili chwyciły go wyrzuty sumienia. Odnalezienie króla Rivy było teraz najważniejsze. A on tak dziecinnie gnał przez niemal pół kraju, żeby tylko pogadać z Falenem.
No właśnie Falen. On był teraz jego priorytetem i nie ważne, co myśleli czy mówili inni. Ten chłopak rozpaczliwie potrzebował kogoś bliskiego. Tak jak kiedyś i teraz.
Pchnął drzwi i po cichu przekroczył próg. Jasny blask lejący się z lamp na moment go oślepił. Zmrużył oczy i zamknął za sobą drzwi. Jego wzrok powędrował do biurka i wargi same ułożyły się w uśmiech. Cały Falen. Lekkomyślny, leniwy i nieostrożny. Wolał po prostu zapalić lampy niż wysilać się i stworzyć magiczne światło. Pewnie zmęczył się udawaniem, że pracuje i zasnął tak głęboko, że przestał być czujny i nawet nie wyczuł, że ktoś przekroczył barierę.
Arwel zdjął płaszcz i rzucił go na fotel. Postąpił kilka kroków w głąb pokoju, wsadził ręce do kieszeni i zapatrzył się na śpiącego przyjaciela. Uśmiech nie schodził z jego ust, choć nie docierał do oczu. Zmierzwione złote włosy, lekko zmarszczone brwi i rozchylone usta. Wcześniejszy strach i wszelkie obawy zniknęły w jednej chwili. Teraz po prostu cieszył się, że może tu być, z powrotem w zamku, z powrotem w domu. Ze swoim podopiecznym.
Jakiś szelest, lub po prostu jego obecność w końcu obudziły Falena. Jeszcze z zamkniętymi powiekami oblizał zaschnięte wargi, pociągnął nosem i ziewnął. W końcu wyprostował się, przeciągnął i otworzył oczy. Dokładnie sekundę wcześniej Arwel zniknął ze środka komnaty, aby zaraz pojawić się za krzesłem i plecami Falena. Stłumił śmiech, obserwując jak przyjaciel drapie się po głowie i rozgląda po gabinecie. Bez żadnego dźwięku ostrzeżenia, nagle zakrył dłońmi oczy Falena. Chłopak wydał z siebie okrzyk zaskoczenia i wzdrygnął się jak oparzony, po czym sięgnął po miecz, z zamiarem zaatakowania intruza, który ośmielił się go dotknąć. Arwel bardzo dobrze wiedział, co siedzi temu wojownikowi w głowie i nigdy wcześniej nie odważył się zrobić mu czegoś takiego. Tym razem jednak nie mógł się powstrzymać. Pospiesznie, by nie oberwać niepotrzebnie, pochylił się i z uśmiechem wyszeptał mu prosto do ucha:
     - Drzemka w trakcie pracy, Wasza Wysokość? Nie ładnie.
Falen zesztywniał, ale tylko na jedną sekundę. Zaraz potem odwrócił się tak gwałtownie, aż coś strzyknęło mu w karku, a kilka kartek spłynęło na podłogę. Mrugając powiekami, wpatrywał się w Arwela, jakby miał przed sobą zjawę.
- Arwel – wyszeptał w końcu, chyba jeszcze nie do końca dowierzając w jego obecność.
Wojownik uśmiechnął się od ucha do ucha i obszedł biurko. Napił się wody prosto z dzbana stojącego na ławie, i rozłożył się na kanapie. Z rozbawieniem przyglądał się wciąż zaskoczonej minie przyjaciela.
- Chyba będę zmuszony zgłosić to odpowiedniej władzy. Przyłapałem Waszą Wysokość na spaniu i to w całkiem nieeleganckiej pozycji – pokręcił głową z udawanym oburzeniem i cmoknął dwa razy   – Wasza Wysokość zignorował naruszenie bariery i podstawowe zasady czujności. Nie mówiąc już o tym bałaganie na biurku. Wasza Wysokość ewidentnie i kategorycznie zasługuje na surową karę.
     Z trudem zachował poważny ton, choć jego pierś drżała z powstrzymywanego śmiechu. Za to Falen chyba nie był w nastroju do żartów. Zmarszczył brwi, niepewnym ruchem przeczesując palcami włosy.
      - Przestać sobie żartować – warknął nazbyt ostro – Co tu robisz? Tak naprawdę?
      - Tak naprawdę? – Powtórzył Arwel z rozbawieniem w oczach i zanim odpowiedział, przeciągnął się leniwie – Przyleciałem, żeby wyspać się w swoim łóżku. Te prycze w karczmach są naprawdę twarde, a na ziemi zupełnie nie mogę usnąć.
- Argon wie, że tu jesteś?
- Oczywiście, sam kazał mi tu wrócić, bo obawiał się o moje zdrowie.
Falen przewrócił oczami.
- Znaleźliście Ariel?
- Tak. Jest cała, zdrowa i bardzo, bardzo...interesująca.
- A król?
- Właściwie to sam się znalazł. Ma dołączyć do reszty w Gildrarze. Jakieś jeszcze pytania?
- Nikt cię nie ścigał?
- Nie. Byłem bardzo ostrożny.
- Widzieliście centaury? Wiecie już, co zamierzają?
- Nie i nie. I wyprzedzając twoje kolejne pytanie na razie nie słyszeliśmy o żadnych atakach. Zamierzamy jednak powiadomić wszystkie prowincje, żeby zaostrzono ochronę i gotowość do walki. Jak już wspominałem zaczniemy od Gildraru. Nie chcemy siać paniki wśród ludu, ale chyba lepiej jak wszyscy będziemy świadomi ryzyka i przygotowani na najgorsze.
      - Kiedy..
     - Jeszcze kilka dni i powinniśmy wrócić do domu – wstał z uśmiechem i mrugnął do niego okiem – Szkoda, że król tak szybko wraca. Polubiłem tytułować cię „Wasza Wysokość”.
    Falen odchrząknął nerwowo, i zaczął głośno porządkować dokumenty wokół siebie. Arwel podszedł do biurka, kucnął przy fotelu i zajął się zbieraniem tego, co leżało na ziemi.
    - Mam nadzieję, że skończyłeś już z tymi oficjalnymi pytaniami. Kiedy usłyszę, „co u ciebie?”, albo „Czy tęskniłeś za mną?”.
     Nie doczekał się odpowiedzi i w ogóle nagle w gabinecie zapanowała dziwnie napięta cisza. Arwel uniósł głowę i popatrzył na Falena, który zamarł z książką w rękach i wpatrywał się w nią niewidzącym wzrokiem. Zaciskał w skupieniu wargi, jakby miał w sobie niewidzialnego wroga, z którym toczył właśnie walkę na śmierć i życie.
     Arwel wiedział. Czyż nie miał dostępu do najbardziej skrytych myśli przyjaciela i czyż to nie on przez pierwsze lata uczył go zaufania do ludzi?
    Uśmiechnął się pod nosem, po czym wstał i z hukiem rzucił pozbierane dokumenty na biurko. Falen podskoczył, kierując ku niemu wystraszony wzrok.
     - Co ty...
    - Dość tego.
    Arwel pochylił się na wysokość jego oczu, zaledwie kilka milimetrów od twarzy. Zmrużył oczy i  dotknął palcem czarnego znamienia na czole wojownika. Spojrzał wprost w te jego niesamowicie błękitne oczy i odezwał się poważnym, ale łagodnym tonem:
      - Trzeba było to zrobić już na początku. Przeczytaj moje myśli. Pozwalam ci zajrzeć najgłębiej jak się da. Obejrzyj wszystko dokładnie, każde moje wspomnienie. Potem porozmawiamy.
     Zamknął powieki i czekał. Świadomość Falena dryfowała na obrzeżach jego umysłu, ale nie zagłębiała się dalej. Jego obecność jak zawsze była łagodna, krucha i pełna wypełniających go lęków. Złote światełko, które zawsze tam było, ilekroć zamykał oczy, a za którym zdążył się już stęsknić. Dotyk umysłu Falena nigdy nie był uciążliwy ani irytujący. Wręcz przeciwnie.
      Nie doczekał się z jego strony żadnej reakcji. Falen mógł przeczytać jego powierzchowne myśli, ale nic poza tym. I wyglądało na to, że nie zamierza posuwać się dalej.
     - Chcę byś odpowiedział mi tylko na jedno pytanie – odezwał się zamiast tego głośno.
      Arwel otworzył oczy i uśmiechnął się jednym kącikiem ust.
      - Słucham?
    Falen spuścił wzrok, odetchnął głęboko i znów na niego spojrzał. Położył dłonie na kolanach, splatając i rozplatając je nerwowym ruchem.
      - Dlaczego wtedy zamknąłeś swój umysł?
    Arwel po części spodziewał się tego pytania, ale i tak potrzebował chwili, by znaleźć na nie odpowiedź. Właściwie go też to nurtowało. Dlaczego?
    - Sam nie wiem – odparł w końcu szczerze. Podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz, po czym odwrócił się i oparł o parapet. Falen nie zdejmował z niego dużych, jasnych oczu, czekając na odpowiedź – Sam nie wiem – powtórzył z krzywym uśmiechem drapiąc się za uchem – Chyba zrobiłem to instynktownie. Wszystko działo się tak szybko. Byłem zaskoczony i przestraszony. Wiem, że zrobiłem źle. Wbrew zasadom...ale...Chyba po prostu bałem się twojej reakcji.
Falen uniósł brwi. Napięcie zniknęło z jego twarzy, oczyszczając ją ze zmarszczek i nadając mu jego zwykły chłopięcy urok.
- Naprawdę? Zrobiłeś to tylko dlatego? – Pytał, jakby jeszcze nie mógł w to uwierzyć – Tylko tyle? Przestraszyłeś się mnie?
Arwel wzruszył bezradnie ramionami, układając przy tym usta w zabawnej minie.
- Wiem, że to było głupie.
- Bardzo głupie – prychnął Falen.
- Dlatego chciałem to wyjaśnić. Nie lubię, kiedy się na mnie obrażasz.
- Wcale nie byłem obrażony.
- Byłeś. I nie zaprzeczaj. Twoje myśli nie kłamią.
- Niech ci będzie. Może trochę byłem zły.
Przez chwilę patrzyli na siebie wrogo, by zaraz potem wybuchnąć głośnym śmiechem. Falen wstał zza biurka, przeciągnął się, po czym opadł na kanapę. Przymknął oczy z błąkającym się na ustach uśmiechem. W świetle lamp jego włosy błyszczały płynnym złotem, podobnie jak zadowolona świadomość w umyśle Arwela. Kiedy ich śmiech w końcu ucichł, na powrót oddając ciszę zamkowi, gabinet wydawał się teraz znacznie przytulniejszy i jakby cieplejszy.
- No wiec – odezwał się Falen nie otwierając oczu, pół leżąc na czerwonej sofie – Wróciłeś tylko po to, żeby to wyjaśnić?
Arwel przeszedł przez pokój i usiadł obok przyjaciela. Przyjął podobną pozycję, zakładając ręce pod głowę i zapatrzył się na światło lampy. Jej łagodny blask odgradzał ich od nocnego i zimnego świata.
- Po części – odparł z większą swobodą. Teraz, kiedy ciężar niepokoju spadł z jego serca, mógł się po prostu cieszyć, że tu jest – Chciałem też zapytać, czy byłbyś tak miły i publicznie odczytał moje myśli. Oczywiście, kiedy wszyscy wrócą. Argon nie ma wątpliwości, że zostałem wrobiony, jednak reszta jest mniej ufna. W ten sposób zostanę całkowicie oczyszczony z zarzutów.
- Oczywiście, że to zrobię. I to nawet z przyjemnością, żeby reszcie zrobiło się głupio, że cię oskarżyli. Co za głupota – prychnął – Wiadomo, że wszyscy chcemy, żeby morderca jak najszybciej został złapany, ale czy to znaczy, że każdy z nas ma być traktowany jak domniemany zabójca? Ale wiesz, - nagle zmienił temat - naprawdę nie musiałeś przylatywać dla takiego drobiazgu. Wystarczyło porozmawiać ze mną telepatycznie.
- Czy to znaczy, że mnie wyganiasz? – Arwel otworzył jedno oko i popatrzył na przyjaciela.
Falen trącił nogą jego nogę i posłał mu krzywy uśmiech.
- I tak zrobisz, co będziesz chciał.
- Masz rację, Wasza Wysokość – Arwel pokazał mu język i roześmiał się krótko – Nic i nikt mnie nie odciągnie od mojego mięciutkiego, ciepłego łóżka. Ty możesz sobie tu pracować do rana i po prostu udawać, że mnie nie ma. I jeśli nie dasz mi się porządnie wyspać, to osobiście doniosę to królowi.
Arwel zerwał się energicznie na nogi, przeciągnął się z przesadnie głośnym ziewnięciem i ruszył ku drzwiom. Falen poszedł w jego ślady i pierwszy dopadł drzwi, po drodze gasząc lampy i umieszczając ją nad ich głowami kulę światła. Wyszedł na korytarz, przepychając się przed nim w progu.
- Całe szczęście, że jednak ze mną nie zostałeś – westchnął głośno, odwracając się w jego stronę – Już widzę, jaki byłby z ciebie tyran. Musiałbym harować całymi dniami, a sam byś leniuchował – z dezaprobatą pokręcił palcem – Przynajmniej teraz wiem, jaki z ciebie...
Arwel trzepnął go w głowę, położył dłonie na jego ramionach, odwrócił i popchnął mrocznym korytarzem.
- Dokończysz swoje pochwały nad moją osobą jutro. A teraz czas spać, bachorze.
- Bachorze?! A gdzie „Wasza Wysokość”? Trochę szacunku.
- Nie. Niewłaściwie przywitałeś swojego gościa, spałeś zamiast pracować i straciłeś na moment czujność. Nawet nie zauważyłeś, kiedy przekroczyłem tarczę, prawda? Nie chcę takiego króla, więc od teraz będziesz bachorem. I lepiej słuchaj swojego starszego kolegi, bo marny będzie twój los.
- Jesteś okropny. – Falen wywinął się z jego rąk, obrócił i wymierzył mu kuksańca w ramię. – Poza tym jesteś starszy tylko o kilka miesięcy, a to się nie liczy. Podły despota.
- Jak widać każdy dzień przewagi nad tobą jest na wagę złota, bachorze. – Arwel przyciągnął go do siebie, uwięził jego głowę pod pachą i potarmosił złote włosy. – Niemądry, obrażalski leniuch.
- Mrówcza kupa.
Przez całą drogę do komnat przepychali się i popychali, wymyślając dla siebie coraz to nowe wyzwiska. Ich kroki, krzyki i śmiech niosły się po całym zamku. Napełniały stare mury życiem i radością.
Arwel odprowadził Falena pod same drzwi i dopiero wtedy udał się do własnej komnaty. W ciemności przywitały go znajome kształty mebli oraz duże, puste łóżko.
Jednak nie ma to jak w domu.
Rozebrał się i wsunął pod chłodną kołdrę. Zamknął oczy i wydał z siebie długie, pełne ulgi westchnienie.
Śpisz?
Malutkie słoneczko w jego umyśle rozbłysło, a świadomość Falena łagodnie wypełniła jego umysł. Arwel uśmiechnął się do siebie lekko. Właśnie za czymś takim tęsknił. Za normalnym dniem i równie normalnym wieczorem wypełnionym obecnością przyjaciela. W takich chwilach naprawdę nie miał ochoty myśleć o tym, co się dzieje na zewnątrz. Ani o wojnie, ani o mordercy ani o tym, co ich jeszcze czekało.
     Na twoje szczęście jeszcze nie. Coś się stało?
     Nic. Chciałem tylko powiedzieć dobranoc.
     Arwel zaśmiał się cicho.
     Przyznaj w końcu, że tęskniłeś za tymi rozmowami. To nic złego.
    Nigdy tego nie zrobię, bo już wtedy nie dasz mi spokoju. Wiesz, że zawsze wolę być ostrożny. Nie wiadomo, kto nas może podsłuchiwać.
    To niemożliwe i dobrze o tym wiesz. Mógłbyś już skończyć z tą ostrożnością, bo to robi się już męczące.
     Chwila ciszy.
    Arwel?
    Słucham?
   Naprawdę możesz tu być?
   Już mówiłem, Argon sam mnie wygonił.
   Jak długo możesz zostać?
    Jutro wieczorem muszę wracać. Mamy cały dzień dla siebie i już zaplanowałem dla nas atrakcje. Cieszysz się?
    Mam obowiązki. I jeśli myślisz o czymś głupim...
    Falen.
     Co?
   Krótkie „dobranoc” by starczyło. Naprawdę nie mam ochoty na kłótnię przed snem. Jestem zmęczony. A jutro czeka nas długi dzień.
     Znów krótkie milczenie.
     Przepraszam...i dziękuję.
     Arwel przekręcił się na bok i zasnął z lekkim sercem.
     O tak. Z pewnością właśnie tego było mu trzeba.
     Nie ma to jak w domu.


***

       Cerel sprawiał pozory, że włóczy się po wiosce bez żadnego celu. Szedł z rękami w kieszeniach i w zamyśleniu kopał przed sobą kamyki. Było późne popołudnie i nikt właściwie nie zwracał na niego uwagi. Nikt go nie zaczepiał, ani nie zatrzymywał. Jakby był niewidzialny. Kiedy w pobliżu nie było Cyrreta, nikt mu nie rozkazywał i jakby w ogóle o nim zapomniano.
      Czuł, że szykuje się coś wielkiego. Poznał to po niezwykłym poruszeniu wojowników, ale i sam wyczuwał w powietrzu jakieś narastające napięcie. Dodatkowo był świadkiem, jak pewnego wieczoru kilka statków wypłynęło w morze. To wszystko coraz bardziej go niepokoiło.
     Od pewnego czasu narastało w nim przekonanie, że coś z tym wszystkim musi zrobić. Czuł się w obowiązku by tak tego nie zostawić. Ci dranie zabili jego rodziców i ukochaną. Zburzyli jego spokojny świat i musieli za to zapłacić. Nie miał pojęcia, dlaczego wybrali akurat jego wioskę, ale już dłużej nie miał zamiaru bezczynnie przyglądać się jak panoszą się po cudzej ziemi. Ci durni wieśniacy mogą sobie tu gnić, jeśli pozwalają sobą tak pomiatać. Z niego nikt nie zrobi niewolnika. Wystarczy, że stąd ucieknie. Jak najszybciej. Potem uda się do Gernnhedu i zawiadomi Hrabiego o...
No właśnie? O czym?
   Cerel oparł się niedbale o pień drzewa, mieląc w ustach źdźbło trawy. Mrużąc oczy, z roztargnieniem obserwował przechadzających się w tą i z powrotem strażników oraz uwijających się przy swoich zajęciach wieśniaków. Stukanie młotków, heblowanie drewna, uderzenia siekier i pokrzykiwania ludzi rozbrzmiewały po całej okolicy od rana do wieczora. Te nakładające się na siebie dźwięki budziły go skoro świt i nie dawały zasnąć wieczorem. To nie była już wioska, ale tętniące życiem miasteczko.
Jakieś krzyki wyrwały go z głębokiej zadumy. Uniósł wzrok i natychmiast się skrzywił. Od razu rozpoznał ten głos. Shaia. Oczywiście, że to ona. Tylko ta dziewczyna mogłaby narobić tyle hałasu. Nie widział stąd dokładnie, co działo się w porcie, ale chyba jeden ze strażników bił jakiegoś człowieka. A Shaia oczywiście zaciekle go broniła. Jej wrzaski słychać było w całej wiosce. Próbowała odciągnąć mężczyznę, ale sama oberwała i teraz walczyła ze strażnikiem, obrzucając go wyzwiskami. Wszyscy przerwali swoją pracę i obserwowali całą scenę, jakby była tylko widowiskiem dla ich rozrywki.
Cerel westchnął głośno i wstał z zamiarem poszukania sobie spokojniejszego miejsca. Jednak wrzaski dziewczyny nie dawały mu spokoju i z pewnością w całej okolicy nie znalazłby potrzebnej ciszy. Z irytacji zacisnął pięści. Wyglądało na to, że sam musiał coś z tym zrobić, bo nikt inny nawet nie próbował tego zakończyć. Jak zwykle wszystko musiał robić sam.
- Hej, wy! – Krzyknął, kiedy już zbliżył się do drewnianego pomostu.
Cała trójka zamarła nagle, a dziewczyna w końcu umilkła. Miała czerwony policzek i łzy w oczach. Z zaciśniętymi wargami próbowała go zabić samym spojrzeniem. Dopiero teraz dostrzegł wśród gapiów tą nową dziewczynę, Kirę. Już wcześniej widywał je razem i chyba dość dobrze się zaprzyjaźniły. To, że teraz tylko stała i nie próbowała nawet interweniować, tylko przekonało go, że nie powinni jej ufać.
- Ech, jakie to irytujące – sapnął z demonstracyjną nonszalancją. Ze skrzyżowanymi na piersi ramionami powoli ruszył w ich stronę. – Robicie za dużo hałasu.
Minął Kirę, kompletnie ją ignorując. Bez słowa, oderwał Shaię od półprzytomnego mężczyzny i pociągnął za sobą.
- Puść mnie! Jak śmiesz? – Krzyczała, szarpiąc się i bijąc go po głowie.
Cerel zignorował ją, słysząc za sobą przekleństwa strażnika. Umknał jego pięści i odbiegając, rzucił przez ramię:
- Od tego hałasu rozbolała mnie głowa. Jeśli chcesz kogoś bić, to nie rób tego przy tej dziewczynie.
Zaciągnął stawiającą opór Shaię na plażę i dopiero, gdy zostali sami, w końcu ją puścił. Natychmiast uderzyła go w twarz, aż zachwiał się i o mało nie upadł na piasek. Wyprostował się z nikłym uśmiechem, pocierając piekący policzek. Shaia zawsze miała charakterek, ale ostatnio przechodziła samą siebie. Teraz stała przed nim dysząc ciężko i zaciskając pięści, jakby szykowała się do zadania kolejnego ciosu. W oczach, w których przed chwilą lśniły łzy, płonął dziki, zawzięty ogień. Jej prostą zniszczoną sukienkę targał gwałtowny wiatr znad morza. Spłowiałe włosy, które kiedyś były złote, tańczyły wokół jej czerwonej od gniewu twarzy. To nie była ta piękna księżniczka Shaia, którą zawsze pogardzał. Jednak i tak cokolwiek by włożyła i jak bardzo byłaby brudna, w jej postawie i zachowaniu zawsze odbijała się duma i determinacja tak silna, że człowiek musiał ją albo podziwiać, albo nienawidzić.
Cerel przełknął ślinę, z trudem zmuszając się by nie odwrócić wzroku. Skoro do tej pory opierał się jej urokowi, teraz tym bardziej zamierzał być twardy.
- Co ty wyprawiasz? – Zapytał spokojnie, ale ostro. – Życie ci niemiłe?
Pieniste fale z hukiem obijały się o kamienisty brzeg, rozbryzgując naokoło krople wody. Stali na tyle blisko, że znajdowali się w ich zasięgu, jakby padał na nich drobny deszczyk. Żadne jednak nawet nie zwróciło na to uwagi.
- To nie twoja sprawa – warknęła, mierząc go wściekłym spojrzeniem – Lepiej pilnuj własnego nosa.
- Bardzo dobrze. Następnym razem będę udawał, że cię nie widzę. Będę patrzył jak ci dranie znęcają się nad tobą. A może przystałaś do nich, co? Widziałem cię często z Ortisem. Lubisz go? Nie wiem czy znasz jego sekret, ale pewnie tak, skoro się go nie boisz. Żebyś tylko nie wspominała moich słów, kiedy będzie wysysał z ciebie krew. Chociaż może najpierw zaciągnie cię do lasu i zabawi się z tobą – zrobił obojętną miną, wpychając ręce do kieszeni spodni i wzruszając ramionami, – Ale skoro masz na to ochotę, to nie będę się wtrącał. Jednak gdybym wiedział wcześniej...
Tym razem był przygotowany na cios. Zaparł się nogami w piasek i tylko jego głowa odskoczyła na bok. W kąciku ust poczuł pieczenie, a potem ciepłą strużkę krwi. Otarł ją rękawem, zerkając na morze.
- Jak śmiesz tak mówić?! – Krzyknęła z furią – Ortis nigdy...
Cerel spojrzał na nią i zmrużył oczy.
- Jeszcze go bronisz? Bronisz wroga? Nie wierzę – parsknął.
- Nie masz o niczym pojęcia. Nie wtrącaj się do spraw, których nie rozumiesz.
- Wspaniale. Skoro jeszcze nie odkryłaś, kim jest ten potwór, to wkrótce przekonasz się na własnej skórze. Jak myślisz, co robi z tą nową dziewczyną całymi dniami? Rozmawia z nią o pogodzie? – Roześmiał się szyderczo z własnych słów.
Shaia zagryzła wargi, jeszcze bardziej zaciskając pięści.
- Kira to dobra i biedna dziewczyna. Nie zasługuje na to, byś ją obrażał. Nic nie wiesz o niej, ani o mnie.
- Jak sobie chcesz. Już i tak nic mnie nie obchodzi. Róbcie, co chcecie i dalej czołgajcie się przed tymi durniami. Ja się stąd zmywam.
Shaia spojrzała na niego uważniej, przekrzywiając lekko głowę.
- Co masz na myśli?
- Tylko to, że uciekam. Mam dosyć bycia niewolnikiem na własnej ziemi.
Uniosła brwi najpierw z zaskoczeniem, potem niedowierzaniem, aż w końcu znów ze złością.
- Aha. Czego innego mogłam się po tobie spodziewać? Dlaczego nie uciekłeś do tej pory? Czekasz na oklaski, czy może jednak tchórzysz?
- To nie twoja sprawa – warknął - Dałaś mi dobrą radę, ale sama również powinnaś się do niej stosować. Pilnuj własnego nosa.
Shaia objęła się ramionami z chłodu, lub być może by powstrzymać się przed zadaniem kolejnego ciosu.
- Naprawdę chcesz nas tu zostawić?
- Jak widzisz jestem śmiertelnie poważny.
- Ci ludzie to twoja rodzina.
Cerel odwrócił wzrok i sposępniał.
- Moja rodzina nie żyje. Nic mnie tu już nie trzyma.
- Naprawdę? A twoi przyjaciele?
- Mam ich gdzieś.
Shaia pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Wiedziałam, że jesteś draniem, ale nie aż takim. Myślałam...
- No co?
Minęła chwila, nim odpowiedziała.
- Sądziłam, że masz chociaż trochę serca. Że to wszystko to tylko pozory.
Cerel roześmiał się jej prosto w twarz.
- A co myślałaś mała? Że stanę się miejscowym bohaterem, zgromadzę ludzi i ryzykując własne życie wyprowadzę z niewoli? Wolne żarty. Prawa natury są brutalne, księżniczko. Każdy martwi się tylko o siebie i ratuje najpierw swój tyłek. Zabij albo zostaniesz zabity. Oto moja dewiza.
Shaia spuściła głowę i wymamrotała pod nosem:
- Jesteś tchórzem.
Pochylił się ku niej i nadstawił ucha.
- Co powiedziałaś? Śmiało.
Wzięła głęboki wdech i krzyknęła mu prosto do ucha, aż odskoczył jak oparzony.
- Tchórz! Zwykły, głupi, żałosny tchórz! - Krzyczała coraz głośniej, jednym tchem wyrzucając z siebie kolejne słowa – Nie potrafisz nic zrobić poza gadaniem! Twoi rodzice nie żyją, i co z tego? Już nic więcej cię nie obchodzi?! Myślisz, że tylko ty cierpisz? Że ty jeden straciłeś kogoś bliskiego? Widzisz tylko czubek własnego nosa. Jeśli jest ci to obojętne, to giń! Giń śmieciu i zapomnij o nas! Jesteś gorszy od tych twoich cholernych bomb Gez! Nienawidzę Cię! NIENAWIDZĘ CIĘ!!!
Cerel stał jak oniemiały, aż skończyła krzyczeć i dysząc ciężko, przewiercała go swoim zabójczym spojrzeniem. Każde jej słowo trafiało w niego jakby dostawał kamieniem w głowę. To były słowa prawdy, których nie chciał słyszeć. Nie chciał przyjmować tego do wiadomości. Jego rodzice i Eissa nie żyli. Stracił przyjaciół i nikt nie chciał z nim rozmawiać. Naprawdę stał się śmiechem, a Shaia naprawdę go nienawidziła.
Zalała go gwałtowna fala gniewu, żalu i frustracji, niemal przygniatając do ziemi. To wszystko, co do tej pory tłumił, musiał w końcu z siebie jakoś wyrzucić. Teraz. Zaraz. Doskoczył do niej i uderzył pięścią w twarz. Shaia krzyknęła i upadła na piasek. Przetoczyła się na bok i zasłoniła ręką, gdy uniósł pięść do kolejnego ciosu.
Nagle pojawiła się czyjaś dłoń, która powstrzymała go w ostatniej chwili. Warknął ze złością i odwrócił głowę.
Mared i Zinn. Nawet nie słyszał, kiedy nadeszli. Obaj patrzyli to na niego, to na Shaię, a na ich twarzach powoli odbijała się groza. Mared puścił jego rękę i razem z przyjacielem doskoczyli do dziewczyny i pomogli jej wstać. Obaj mieli na sobie wytarte łachy, byli brudni i oblepieni potem. Zmęczenie w ich oczach mieszało się z tą samą niezachwianą determinacją.
- Co ty wyrabiasz, człowieku? – Odezwał się ze złością Mared – Tak nisko upadłeś, że teraz bijesz dziewczyny?
Cerel wkruszył niedbale ramionami.
- Mieliśmy małą sprzeczkę, ale to nie twoja sprawa.
- Aha, no tak, bo przecież nie jesteśmy już kumplami, no nie? Wypiąłeś się na nas i teraz udajesz, że nas nie znasz – warknął.
Zinn trącił go w ramię.
- Daj spokój stary.
Obaj stali po bokach Shai niczym jej wierni ochroniarze. To była tak absurdalna sytuacja, że Cerelowi chciało się śmiać.
- A wy to, co? – Odezwał się z ironią – Znaleźliście sobie nową przyjaciółeczkę? Kiedy jest źle warto się przyjaźnić z bogaczami, prawda? Banda żałosnych dupków.
- Kogo nazywasz dupkiem, ty...
Mared uniósł zaciśniętą pięść i ruszył w jego stronę. Tym razem to Shaia go powstrzymała. Złapała obu za łokcie, mierząc Cerela najbardziej pogardliwym spojrzeniem, na jaki było ją stać. Gdyby była chłopakiem pewnie splunęłaby mu pod nogi.
- Zostawcie go. Nie warto tracić energii na takiego śmiecia. Niech sobie ucieka nawet do samego piekła.
Odwróciła się na pięcie, pociągając za sobą chłopaków i odeszli, nawet się na niego nie oglądając.
Cerel przez chwilę odprowadzał ich wzrokiem. Potem również się odwrócił i z rękami w kieszeniach pomaszerował w drugą stronę. Wiatr targał jego tuniką, a krople wody osiadały na włosach i policzkach. Szedł przed siebie tak długo, aż napotkał drewniany mur. Wtedy zawrócił. Dłonie w kieszeniach miał zaciśnięte w pięści.
- Mamo. Tato. Eisso – szeptał do siebie drżącym głosem – Jeszcze was pomszczę. Obiecuję, że zrobię tu porządek.
     Włóczył się wokół wioski aż zapadł zmierzch, i w końcu wieczór. Ludzie pochowali się do swoich chat, a kolejna zmiana strażników objęła wartę. Kiedy przechodził obok, dostrzegł, że przysypiali na stojąco. Od kłótni na plaży miał ponury nastrój i chodził jak struty. Zapomniał nawet, że dzisiaj właściwie nic nie jadł i powinien być głodny. Zamiast tego był zły na cały świat, na siebie i swoje durne sumienie.
    Dzisiejszej nocy niebo było ciemne, i zachmurzone, bez ani jednej gwiazdy, czy chociażby skrawka księżyca. Zmierzając do etteru, doszedł go cichy, żałosny dźwięk. Odwrócił się i przeczesał wzrokiem okolicę. Zmrużył oczy, aż w końcu odnalazł źródło hałasu.
     Niewyraźna postać stała oparta o ścianę chaty, ale i tak rozpoznał, że to Shaia. Miała spuszczoną głowę i zgarbione ramiona. Złote włosy opadły jej na twarz, którą co i raz przecierała ręką.
Shaia płakała.

      W nocnej ciszy jej cichy szloch dochodził do jego uszu niczym zawodząca melodia prosto z głębi oceanu. Nagle chwycił go niespodziewany ból w lewej piersi. Przyłożył dłoń do serca i stał tak przez chwilę, wsłuchując się w jego nierówny rytm. To dziwne uczucie wytłumaczył sobie zdenerwowaniem po ich wcześniejszej kłótni. Kiedy nie mijało, odwrócił się od płaczącej Shai i wbiegł do domu, chowając się w ciemnym pokoju na piętrze.  

niedziela, 20 marca 2016

rozdział 6 i 7

        Ariel stała oparta o pień drzewa i w milczeniu wpatrywała się w stary budynek. Cała dolina skąpana była w blado różowym blasku zachodzącego słońca. W ciszy zawieszonej pomiędzy dniem i nocą, mrużąc oczy obserwowała swoje niedawne więzienie. Zdawało jej się, że okolicę otaczała wyjątkowo ponura, martwa atmosfera. Miała wręcz wrażenie, że ta cisza jest zbyt dziwna i zbyt idealna. Nienaturalna, jakby w powietrzu wisiało coś złowrogiego.
     To pewnie tylko moja wyobraźnia.
    Patrząc na te wszystkie gruzy, wyszczerbione ściany i mroczne okna, czuła wewnątrz narastającą nienawiść do wszystkiego i wszystkich związanych z tym miejscem. Nie sądziła, że te emocje wciąż są w niej tak żywe. Jej myśli powróciły do spędzonych tu długich dni i bezsennych nocy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo się wtedy bała. To przerażenie w gardle ściskało tak bardzo, że często miała trudności z oddychaniem. Teraz wiedziała to wyraźnie.
     Bała się głosu w głowie i kroków na korytarzu.
Bała się Balara.
    Nawet teraz. W pamięci miała tysiące wyrazów jego twarzy. Kiedy próbował być miły, kiedy się złościł i kiedy chciał ją zabić. Ale jednocześnie tak bardzo go nienawidziła, że to uczucie przyćmiewało wszystko inne. Zabił jej rodziców i chciał zebrać Kamienie. Jej Kamienie. A także o mało nie zabił Sato.
Od jakiegoś czasu jej serce biło niepokojąco szybko. Skrzyżowała ramiona na piersi, by ukryć rosnący niepokój i targające nią wątpliwości.
- Wahasz się?
Ariel zerknęła na Noxa. Półelf rozłożył się swobodnie na trawie i oparł o pień drzewa. Skrzyżował ręce za głową, przyglądając jej się z leciutkim uśmiechem, błąkającym się w jednym kąciku warg. Ufała mu i wiedziała, że prosząc go o pomoc, dokonała dobrego wyboru. Większość czasu spędzili na przyjemnej rozmowie, Nox cierpliwie odpowiadał na jej pytania, zaspokajając głód wiedzy. No i nauczył ją sztuki uzdrawiania. Po całym dniu Ariel czuła się zmęczona, ale usatysfakcjonowana. Stłumiła ziewnięcie i wpatrując się w dach rezydencji, przybrała najbardziej obojętny wyraz twarzy, na jaki było ją teraz stać.
      - Ani trochę – odparła zdecydowanie
    - Zawsze możesz się jeszcze wycofać – mruknął.
    - Żartujesz? – Prychnęła tylko. – Już postanowiłam.
    - To widzę. Musisz jednak pamiętać, że możesz tam trafić na Balara. Nie boisz się?
    - A czego się tu bać? Po prostu zrobisz tą swoją sztuczkę z niewidzialnością, wejdę tam, kiedy wszyscy będą spać, odzyskam pióro i wyjdę jakby mnie wcale nie było. Proste.
Nox obserwował ją przez zmrużone powieki.
- Sama mówiłaś, że prawdopodobnie nosi twój wisiorek przy sobie. Załóżmy, że jest tam teraz w swoim pokoju i kładzie się właśnie spać. Załóżmy też, że uda ci się do niego dostać i nawet odzyskać swoją własność. Jednak, co jeśli się obudzi?
Na usta Ariel wypłynął rozmarzony, okrutny uśmieszek.
    - Wtedy uderzę go tam gdzie najbardziej zaboli. Albo po prostu zabiję. To będzie dopiero zabawa – zachichotała cicho – Już nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć wyraz jego twarzy, kiedy będzie próbował walczyć z niewidzialnym przeciwnikiem.
Nox wydał z siebie głośne, pełne rezygnacji westchnienie i podrapał się w policzek.
- Poddaję się. Rób jak chcesz, abyś tylko wróciła żywa i w jednym kawałku.
Ariel spojrzała na niego z wdzięcznością.
    - Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.
    Przymknął oczy i skrzyżował przed sobą stopy. Po wyrazie jego twarzy trudno było odgadnąć, o czym myśli.
    - Argon już pewnie wie. Jeśli spadnie ci, choć włos z głowy, zabije mnie bez wahania.
    - Myślisz, że tak bardzo się wścieknie?
   - Znam go i zapewne już do nas leci. I jest cholernie wściekły. Bądź pewna, że długo mu nie przejdzie. Gdyby chodziło o kogoś innego, to nigdy świadomie nie naraziłbym się na jego gniew.
Spojrzał na nią całkiem poważnie, co znaczyło, że wcale nie przesadzał. Ariel przełknęła ślinę, kucnęła przy drzewie i westchnęła.
    - Wiem, że nie powinnam tego robić po tym, jak uratował mi życie.
   -  Nie powinnaś – przyznał szczerze.
   Ariel zmarszczyła brwi posyłając mu krzywe spojrzenie.
   - Nie wiem też, dlaczego tak bardzo uparłam się, żeby tu wrócić.
   - Chcesz odzyskać pióro, to oczywiste.
   - Tak, tak – ucięła ze zniecierpliwieniem – Tylko nie rozumiem właśnie tego, dlaczego jest dla mnie taki ważny. Odkąd Balar mi go odebrał, jakoś źle się bez niego czuję. Nie pamiętam skąd go mam i od kogo, ale mam niejasne przeczucie, że jest dla mnie bardzo ważny i nie powinnam spuszczać go z oka.
- Cóż. Sprawa jest całkiem oczywista – wstał, przeciągnął się i oparł ręce na biodrach – Nie będę cię próbował odwieść od twojego planu. Nie mam pojęcia czy wyjdziemy z tego żywi, ale oczywiście zrobię wszystko by tak się stało – popatrzył na nią ze śmiertelną powagą – Inaczej Argon dopadłby nas w świecie umarłych i zabił jeszcze raz.
    Ariel parsknęła krótkim śmiechem, wyobrażając sobie, że ten gburowaty wojownik byłby do czegoś takiego zdolny. Nieco pokrzepiona na duchu spojrzała przed siebie. Znajdowali się na niewielkim wzniesieniu, skąd roztaczał się widok na całą dolinę, która dalej przechodziła w kamieniste wzniesienia i wąwozy. Widzieli nawet obóz za domem, który wydawał się dziwnie cichy i opuszczony. Nie rozpalono ani jednego ogniska, nie dochodził do nich żaden dźwięk, jakby cała okolica była wymarła. Oby tylko w budynku również nikogo nie było.
    W milczeniu patrzyli jak słońce chowa się za horyzontem. Robiło się coraz chłodniej i ciemniej. Ariel zadrżała pomimo męskiej tuniki i kamizelki, ale zaraz przypomniała sobie, że przecież nie musi się męczyć. Bez wysiłku podgrzała wokół siebie powietrze. Cudownie było móc korzystać z Mocy kamienia i odkrywać jego możliwości. Jak na razie wiedziała już, że potrafi użyć tej Mocy również do leczenia.
    Ciekawe, naprawdę ciekawe. Chciałabym już umieć coś nowego.
- Osłoniłaś umysł? – Zapytał nagle Nox, wyrywając ją z zadumy.
   - Oczywiście. Za kogo mnie masz? – Odparła hardo. Właściwie to odkąd kilka godzin temu nauczył ją jak zamknąć umysł i osłaniać własne myśli, nie zdjęła tej ochrony nawet na sekundę. Nawet udało jej się nieco ją wzmocnić. Zanim wejdzie w jaskinię Balara, musi mieć pewność, że ten nie przebije się przez jej solidną tarczę. Szkoda, że wcześniej nie miała takiej możliwości. Jej marne próby ochrony umysłu zawsze kończyły się porażką, ale wtedy też nie mogła wesprzeć się Mocą.
Nox uśmiechnął się leciutko, choć w gęstniejącym mroku trudno było dostrzec wyraz jego twarzy. Spokojnie przeczesywał wzrokiem cichą okolicę.
- Musi ci być cieżko bez wspomnień – odezwał się po chwili ciszy.
- Denerwuje mnie, że nic nie pamiętam i nikogo nie poznaję, ale przecież nie mogę się z tego powodu załamywać. Wiem, że to sprawka Balara i kiedy go zabiję, wszystko wróci do normy.
- Jesteś twardsza, niż sądziłem.
   - To dobrze, czy źle? – Zerknęła na półelfa, podziwiając jego białe włosy, jaśniejące delikatnie w zapadającym mroku.
   - Zdecydowanie dobrze. Przynajmniej dla nas.
   - Jestem Potomkiem Liry. – Ariel odgarnęła za ucho kolorowe pasemka i spojrzała na granatowe niebo, na którym zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy – Nie mogę zawieść Elderolu i wszystkich ludzi, tylko dlatego, że jakiś drań zrobił mi pranie mózgu. Dużo dała mi rozmowa z Lirą. Wiem, co muszę zrobić i zrobię to. Zresztą to również mój dom – uśmiechnęła się do siebie pod nosem – Balar jest przerażający, ale nie niepokonany. Właściwie to powinnam być mu wdzięczna. Nauczył mnie, że nie ma nic gorszego od własnego strachu.
   - To faktycznie przydatna lekcja. Jednak Niezwyciężony to nie Balar. A to on jest naszym największym wrogiem. Nie oczekujemy od ciebie, żebyś go zabiła, bo to niemożliwe, jednak każdy Potomek miał spore problemy, by ponownie go uwięzić.
   - Hmm, a czy nie można po prostu wzmocnić zaklęcia, pozostawionego przez mojego ojca i nie dopuścić, by Gathalag w ogóle wyszedł ze swojej wieży? To by było znacznie prostsze no i mogłoby zakończyć wojnę, zanim się jeszcze zaczęła.
    Nox wzdrygnął się na dźwięk tego imienia i popatrzył na nią uważnie.
   - To faktycznie niezły pomysł, ale niestety niewykonalny. Muszę jednak przyznać, że nikt wcześniej o tym nie pomyślał.
   - Dlaczego nie można tego zrobić? – Zasępiła się.
   - Nie wiem dokładnie jak to działa, ale każdy Potomek musi zrobić to osobiście. Może chodzi o poziom Mocy czy indywidualne możliwości. W każdym razie musimy poczekać, aż Niezwyciężony opuści swój grobowiec i znajdzie nowe ciało. Tylko wtedy będzie można go ponownie pokonać.
   - Nowe ciało?
   - No tak, przecież na tym świecie pozostała tylko jego dusza. Bez ciała niewiele by zdziałał.
   - Aha, czyli przy okazji będę musiała kogoś zabić?
 - Kiedy Niezwyciężony znajdzie dla siebie odpowiednie ciało, będzie to tylko puste naczynie – odparł bezbarwnie i zupełnie spokojnie.
    Odchrząknęła, wodząc wzrokiem po roztaczającej się przed nimi okolicy. Nie chciała przyznawać się do tego głośno, że to wszystko zaczęło nieco ją przerażać. Jednak z drugiej strony ostateczna walka wciąż była daleką przyszłością, a do tej pory z pewnością zdobędzie nie tylko wszystkie  Kamienie, ale również potrzebne umiejętności.
     - Szkoda, że nie można go zabić.
     - Boga nie da się zabić.
     To żaden bóg, tylko mój żałosny przodek, któremu zachciało się władzy.
    Ariel skrzyżowała ramiona na piersi i odetchnęła głęboko nocnym, chłodnym powietrzem.
    - W każdym razie dziękuję za te informacje – zerknęła na niego i uśmiechnęła się nieznacznie – Dziękuję też za to, czego mnie dzisiaj nauczyłeś. Naprawdę się cieszę, że jesteś tu ze mną.
Skinął krótko głową i zmienił temat.
- Kiedy zaczynasz?
     Ariel spojrzała na starą posiadłość, a potem przymknęła powieki i westchnęła cicho.
     - Poczekam jeszcze kilka godzin. Chcę mieć pewność, że wszyscy poszli spać. Wtedy tam wejdę.
- Na pewno mam ci nie towarzyszyć?
     - Dam sobie radę. W końcu znam tam każdy kąt. Będę uważać – dodała szybko, wyprzedzając jego kolejne pytanie.
    - Gdyby jednak coś poszło nie tak, po prostu mnie zawołaj. Mam dobry słuch, więc zjawię się natychmiast. I nie narażaj się niepotrzebnie.
    - Na pewno tak zrobię. Dziękuję za troskę. Poza tym mógłbyś mieć trochę więcej zaufania do Potomka.
- Masz rację. Przepraszam.
     Nie mieli już sobie nic do powiedzenia i pozostało im tylko czekanie. Usiedli na trawie i zjedli po garści owoców leśnych, choć Ariel z trudem zmusiła się do ich przełknięcia. Siedzieli opatuleni gęstniejącym mrokiem, gdyż jakiekolwiek światełko mogłoby zwrócić czyjąś uwagę. Ariel była coraz bardziej spięta i podenerwowana, w skupieniu odliczała kolejne, ciągnące się w nieskończoność minuty. Bardzo chciała być tak rozluźniona i spokojna, na jaką próbowała wyglądać. Bardzo też chciała, aby Nox jej towarzyszył. Za nic jednak nie zamierzała się do tego przyznać. Ponieważ wtedy nie mogłaby zrobić tego, po co naprawdę tu przyszła.
      Aby spotkać Sato i spróbować go stamtąd wydostać.
    Mam nadzieję, że go znajdę. Później będę się martwić jak go przedstawić reszcie. Nie wiem tylko czy spodoba im się fakt, że służy Balarowi.
      - Już chyba czas – po długim siedzeniu w milczeniu, głos Noxa sprawił, że niemal podskoczyła.
      Ariel wstała z ociąganiem, przeciągnęła się, i skinęła sztywno głową.
     - Już czas.
     Nox stanął naprzeciwko niej i delikatnie położył swoje szczupłe dłonie na jej ramionach.
   - Kiedy rozpocznę zaklęcie, będziesz miała około godziny. Mam nadzieję, że to dość czasu. Z chęcią podarowałbym ci go więcej, ale też mam swoje ograniczenia.
    - Nie ma sprawy.
    Naprawdę miała nadzieję, że tyle czasu wystarczy. Gorzej, jeśli po drodze napotka jakieś problemy. Gardło miała tak ściśnięte, że z trudem przełykała ślinę. Jednak nie zamierzała się wycofać.
     - W takim razie zaczynam – powiedział cicho.
    Nasłuchiwała głębokiej, nocnej ciszy i własnego oddechu, próbując się uspokoić i przy okazji jeszcze raz sprawdzić osłonę umysłu. Po chwili poczuła na czole chłodne palce Noxa, które zaczęły kreślić jakiś skomplikowany wzór. Wprawiona w ruch energia zadrżała wokół niej, a potem coś musnęło jej ciało, jakby narzucono na nią lekki, eteryczny płaszcz.
      Po kilku minutach półelf odsunął się i ocenił efekt swojego dzieła.
     - Gotowe. Wszystko w porządku.
    Ariel popatrzyła na siebie z uniesionymi brwiami.
   - Jesteś pewny, że działa? Bo ja siebie widzę.
   Roześmiał się cicho i dźwięcznie.
    - To by było kłopotliwe, gdybyś siebie nie widziała, nie sądzisz? Uwierz mi, że zaklęcie działa jak trzeba. Jeśli tylko będziesz zachowywać się cicho, nikt cię nie zauważy. Postaraj się wrócić przez godzinę, inaczej możesz mieć kłopoty. Skoro to wszystko, to nie traćmy czasu.
     Ariel uśmiechnęła się, miała nadzieję przekonująco i uniosła do góry kciuk.
    - W takim razie idę.
    - Powodzenia.
    Nox skinął jej ręką i rozparł się wygodnie przy drzewie, jakby przygotowywał się do drzemki. Ariel wzięła głęboki wdech i szybkim, zdecydowanym krokiem zaczęła schodzić ze wzniesienia. Stary dom był coraz bliżej. Ciemne kształty wynurzały się z mroku niczym cielsko jakiejś karykaturalnej bestii. Zaciskała kurczowo pięści i raz po raz sprawdzała nałożoną na umysł barierę.
Każdy krok coraz szybciej przybliżał ją do starych koszmarów i Balara.
     A także do pióra i Sato.
    Jeśli wyjdę z tego żywa, to nigdy więcej tu nie wrócę. Przyrzekła sobie solennie, podbiegając chyłkiem do prostych drzwi, prowadzących bezpośrednio do kuchni. Zmusiła się, by nie wspominać, jak próbowała tędy uciec i starając się zachowywać jak najciszej, szybko wślizgnęła się do środka.
    Ponure wnętrze starego domu nic się nie zmieniło. Przestronna sala pogrążona była w głębokim mroku, ale i tak Ariel bez trudu rozpoznała znajome meble, paleniska i ławy. Miała już przemknąć przez kuchnię, kiedy dostrzegła, że przy jednym ze stołów siedzi jakaś postać. Wstrzymała oddech i cofnęła się cicho, przylegając kurczowo do ściany. Przez chwilę wyobraziła sobie, że to jeden z tych obleśnych wojowników, lub nawet sam Balar. Pewnie już ją usłyszał i zaraz zostanie zdemaskowana.
     Mam pecha. Nawet nie udało mi się przedostać do holu.
   Minęło jednak kilka długich sekund i nic się nie wydarzyło. Postać przy stole nawet nie drgnęła. Ariel odważyła się w końcu nabrać cicho powietrza i na palcach, zrobiła ostrożnie kilka kroków w głąb kuchni. Dopiero z bliska rozpoznała niską, otyłą postać.
     Gebra.
    Jej głowa schowana między rękami spoczywała na ławie, a po odgłosach, jakie z siebie wydawała, nie było wątpliwości, że śpi bardzo głęboko.
      Ariel przyłożyła rękę do serca i odetchnęła z ulgą.
    Ale mnie przestraszyłaś.
     Na widok znajomej postaci ogarnął ją pewien rodzaj rozrzewnienia. Ariel nigdy nie przepadała za tą kobietą, ale w końcu Gebra była jakby jej aniołem stróżem. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, jak wiele jej zawdzięczała. Gdyby nie ta kobieta, nie wiadomo, w jakie obrzydliwe łapska by wpadła.
Z sympatią uśmiechnęła się do śpiącej gospodyni.
      Pamiętam o Serei, Gebro. Postaram się ją odnaleźć. To będzie najlepsze podziękowanie.
    Przemknęła cicho przez kuchnię i dostała się na hol. Tutaj było tylko odrobinę jaśniej, gdyż matowe okna skutecznie broniły dostępu nawet chłodnemu blaskowi księżyca. W grobowej ciszy, każdy jej krok zdawał się zbyt głośny, nawet szybsze bicie serca groziło zdemaskowaniem. Starała się nie biec i nie hałasować. Pokonując kolejne korytarze i schody, czasem zapominała, że jest niewidzialna i przystawała na każdy najcichszy dźwięk. Zamierała za każdym razem, gdy skrzypnęła podłoga, gotowa rzucić się do ucieczki. Nigdy nie pomyślała, że do tego dojdzie, ale teraz modliła się, aby Balar był w swoim pokoju i miał przy sobie wisiorek. Bała się ponownego spotkania, ale dopóki otaczała ją iluzja Noxa, czuła się bardziej pewnie. Skoro zaszła już tak daleko, nie zamierzała się wycofać.
W końcu dotarła na najwyższe piętro. Przystanęła w wąskim korytarzu, aby złapać oddech i uspokoić serce. Po obu stronach ciągnęły się rzędy drzwi, ale bez problemu stanęła przed właściwymi. Zaraz obok znajdował się pokój, w którym spędziła ostatnie tygodnie. Ile razy tędy przechodziła? Ile razy przychodziła do niego, albo on do niej? Czy naprawdę od tego wszystkiego minęło tak niewiele czasu? Nie potrafiła pojąć jak mogła to wytrzymać. Jego ciągłą obecność nie tylko tuż za ścianą, ale w swojej głowie. Teraz miała Moc kamienia i wiedziała jak osłaniać umysł. Czy to jednak wystarczy, jeśli będzie musiała się z nim zmierzyć?
Wzięła kilka głębokich wdechów.
Jestem niewidzialna, jestem niewidzialna, jestem niewidzialna...
Odczekała jeszcze chwilę, nasłuchując uważnie, jednak w całym domu panowała martwa cisza.
Może jednak go nie ma? Może już ruszył za mną w pogoń?
Uchyliła ostrożnie drzwi i szybkim spojrzeniem omiotła pokoik.
Jest. Śpi. Ciemna sylwetka na pryczy poruszyła się nieznacznie, ale nic poza tym. Ariel wślizgnęła się do środka, nie zamykając za sobą drzwi. Na palcach minęła stół i zakradła się bliżej łóżka. Jego spokojny oddech był jedynym dźwiękiem, który wydał jej się nieprawdopodobnie głośny, nienaturalny. Sama bała się wziąć, choćby jeden wdech. Bardzo ostrożnie zrobiła jeszcze kilka kroków i zatrzymała się u wezgłowia. Nawet nie pomyślała, aby najpierw przeszukać cały pokój. To jasne, że pióro musi mieć gdzieś przy sobie.
Czas uciekał i wiedziała, że powinna się spieszyć. Nie potrafiła jednak zdobyć się na żaden ruch. Zapatrzyła się na Balara, jakby ktoś rzucił na nią urok.
Nigdy nie widziała go śpiącego. Czy tak wyglądał, kiedy był odprężony? Zdawał jej się teraz innym człowiekiem. Jego rysy twarzy złagodniały, zmarszczki wygładziły się i nawet blizny zdawały się mniej paskudne, niż zapamiętała. Wydawał się dużo młodszy i gdyby go nie znała, pomyślałaby nawet, że przecież zły człowiek nie może spać tak spokojnie. Leżał na plecach, przykryty cienkim kocem, z jedną ręką na unoszącej się i opadającej klatce piersiowej. Czarne włosy rozsypały się na poduszce wokół głowy, na podobieństwo kruczych piór. Gdzieś głęboko w jej umyśle pojawiła się rysa, błysk niewyraźnego wspomnienia jak dziecięce palce zanurzają się w tej czarnej czuprynie.
Trwało to jednak zaledwie sekundę i szybko odpłynęło. Drgnęła niespokojnie i oprzytomniała.
Muszę wziąć się w garść. Co ja wyprawiam?
Jeszcze nigdy nie widziała Balara tak spokojnego i zarazem bezbronnego. Zdała sobie sprawę, że oto miała przed sobą jedyną i niepowtarzalną okazję, by go zabić. Chociaż pewnie i tak nawet teraz otaczał się ochronną barierą, a ona wróciła tu w innym celu.
Pióro. Gdzie go może ukrywać?
Ariel przyjrzała się uważnie pryczy i śpiącemu, szukając znajomego błysku bieli. Nie spodziewała się raczej, że będzie leżeć gdzieś na wierzchu, bo to by było za proste. Z pewnością ma go na szyi lub w kieszeni. Sama perspektywa dotknięcia tego człowieka napawała ją wstrętem, ale nie miała wyjścia. Jeśli będzie delikatna, może się nie obudzi. Tylko od czego zacząć?
Ariel wyciągnęła rękę, gotowa odsunąć koc i rozpocząć dokładne przeszukiwanie, kiedy raptem Balar zamruczał przez sen i odwrócił się twarzą do ściany. Zamarła z ręką w powietrzu, ale wyglądało na to, że wciąż była bezpieczna. Jedną dłoń podłożył pod głowę, a drugą przytulił do policzka. Brzeg poduszki uniósł się lekko i wtedy to zobaczyła...
Białe piórko na cienkim rzemyku leżało sobie spokojnie na pryczy, jarząc się delikatnie własnym blaskiem.
Ariel o mało nie krzyknęła z radości. Błyskawicznie porwała wisiorek i zacisnęła na nim palce, drugą dłonią zasłaniając usta. Natychmiast poczuła cudowne ciepło, pulsujące w jej zaciśniętej pięści, jakby chowała tam malutkie serce. To ciepło wypełniło ją od środka, dodając nowej energii i odwagi. Bez żadnych wątpliwości medalion był jej własnością. Jakby właśnie odzyskała ukochaną osobę. Teraz była absolutnie pewna, że powrót tutaj był właściwy. Nawet, jeśli naraziła się na niebezpieczeństwo i gniew Argona, zrobiłaby to jeszcze raz.
Zawiesiła rzemyk na szyi, a gdy piórko dotknęło skóry pod tuniką, znalazło się nareszcie tam, gdzie było jego miejsce. Wciąż emanowało delikatnym ciepłem i zdawało się pulsować w rytm jej serca.
Zupełnie zapomniała gdzie się znajduje i z rozmarzonym uśmiechem gładziła palcami miękkie piórko. Zanim uświadomiła sobie, że już dawno powinno jej tu nie być, niespodziewanie Balar usiadł gwałtownie na pryczy, jakby wyrwany z koszmaru.
Ariel krzyknęła cicho i natychmiast przytknęła dłonie do ust, cofając się szybko w stronę drzwi. Stare deski zaskrzypiały pod jej stopami i zamarła z przerażeniem, pewna, że to już koniec.
Balar odgarnął z twarzy włosy i mętnym wzrokiem rozejrzał się po wnętrzu ciemnego pokoju. Ariel nawet nie mrugnęła, wodząc oczami za jego spojrzeniem. Kiedy na ułamek sekundy ich oczy się spotkały, była pewna, że ją zobaczył. Zimny pot oblepił jej czoło, kiedy gorączkowo oceniała swoje szanse. Lepiej walczyć czy uciekać?
Jeśli mnie zobaczył, nie mam wyjścia. Spróbuję z nim walczyć, a potem wezwę Noxa. Jeśli wykorzystam moment zaskoczenia, może przeżyję. Chwila, dlaczego jeszcze nie dobrał się do mojego umysłu?
Ariel w pierwszej kolejności spodziewała się naporu na barierę. Z opóźnieniem uświadomiła sobie, że Balar po prostu jej nie zobaczył. Jego wzrok spoczął na otwartych drzwiach i zmarszczył lekko czoło. Zaraz jednak opadł na poduszki i zasnął równie szybko, jak się obudził.
Nie potrafiła uwierzyć we własne szczęście i nie marnując ani sekundy dłużej, na drżących nogach wybiegła z pokoju.
Przestała zwracać uwagę na jakiekolwiek środki ostrożności, pragnąc już tylko jak najszybciej opuścić to miejsce
Droga w dół zajęła jej mniej czasu, niż wspinaczka. Dopiero na szerokich schodach prowadzących na hol, przystanęła raptownie i dysząc ciężko, jęknęła w duchu.
Zapomniała o Sato. Cokolwiek by się miało stać, nie mogła odejść bez przyjaciela.
Szybko obliczyła w myślach ile pozostało jej czasu i bez namysłu wróciła na schody. Sato mógł być teraz gdzieś daleko, ale naprawdę miała nadzieję, że pusty obóz za domem nic nie znaczy. Może po prostu wszyscy śpią w namiotach. Od razu przyszło jej do głowy pewne miejsce, gdzie powinna najpierw zajrzeć.
Ucieszyła się, kiedy odkryła, że w bibliotece pali się słabe światło. To oznaczało, że miała wyjątkowe szczęście i nie musiała dłużej szukać. O tej porze i w tym miejscu, mogła spotkać tylko jedną osobę. Ileż to razy siedzieli wtuleni w siebie i czytali do późna, lub rozmawiali, nawet dawno po tym, jak wypaliła się cała świeca? Każdy regał, każda książka i każdy kąt wypełnione były jeszcze żywym wspomnieniem ich obecności.
Ariel zamknęła za sobą drzwi i muskając palcami drewniane regały, przeszła cicho w głąb sali, gdzie w przytulnym zakamarku stał ich miękki, czerwony fotel, o którego często wdawali się w bójki. Na samo wspomnienie tych chwil, uśmiechnęła się z rozrzewnieniem. To były jedyne radosne momenty w tym ponurym więzieniu. Nawet nie wyobrażała sobie, jak przetrwałaby to wszystko bez Sato, jego zaraźliwego uśmiechu i złotych oczu.
Skradając się do źródła niewielkiego światła, zastanawiała się, co powinna zrobić. Przecież wciąż była niewidzialna. Jakoś wcześniej nie pomyślała, że Sato nie będzie mógł jej zobaczyć. Czy to jednak ma znaczenie?
Od razu mnie rozpozna. Wytłumaczę mu wszystko jak tylko stąd uciekniemy.
Wyobraziła sobie, jaką minę zrobi Sato, kiedy usłyszy jej głos, ale nie będzie mógł jej zobaczyć. W końcu dostrzegła kilka dopalających się ogarków świeczek, tworzących na podłodze niewielki krąg. Obok leżała otwarta książka.
Ariel zastygła w pół kroku, a jej wzrok powędrował w bok. Tym razem nawet nie powstrzymała krzyku, który wydarł się z jej zaciśniętego gardła.
Sato leżał między regałami, przywalony stosem książek, które musiały na niego spaść, kiedy najprawdopodobniej uderzył głową w drewnianą półkę. Od czoła prowadziła zaschnięta strużka krwi, która zalała lewe oko i policzek. Twarz miał posiniaczoną, włosy w nieładzie, zaś ubranie pomięte i w kilku miejscach nasiąknięte krwią.
Podbiegła do skulonego przyjaciela i padła na kolana, zupełnie nie wiedząc, co robić. Nie ruszał się i był cały poobijany, ale na szczęście wciąż oddychał. Ciężko i urywanie, ale nadal oddychał.
- Sato – szepnęła z jękiem, czując jak do oczu napływają dławiące łzy. – Kto ci to zrobił?
Oczywiście nie musiała zgadywać. Wściekłość aż zaszumiała jej w głowie.
- To ten drań, tak? – Syknęła głośno, – Dlatego, że uciekłam, wyżył się na tobie.
Delikatnie dotknęła jego posiniaczonej twarzy. Jęknął cichutko, ale nawet się nie poruszył. W kąciku ust widniało spore rozcięcie i czerwona plama krwi.
Ariel zacisnęła szczęki, aż rozbolały ją zęby. Wiedziała, co musi najpierw zrobić, nawet, jeśli przekroczy dany jej czas. Jeszcze zdąży uciec. Razem z Sato.
Ostrożnie przewróciła go na plecy i wyprostowała napięte ciało. Przyjrzała mu się dokładnie, oceniając ogólny stan. Poza licznymi siniakami, miał parę skaleczeń i być może złamane żebra. Ariel uleczyła tylko małego królika i poza tym posiadała raczej wiedzę teoretyczną niż praktyczną. Jednak w tej chwili nie miała czasu na wahanie.
Odetchnęła głęboko i wyciszyła umysł, kierując się zapamiętanymi wskazówkami Noxa. Położyła dłonie na piersi i brzuchu przyjaciela, po czym przymknęła powieki i skoncentrowała się. Prawie natychmiast udało jej się wniknąć do ciała Sato, gdzie mogła dokładnie ocenić jego stan.
Tylko jedno złamane żebro. Poza tym liczne siniaki i kilka rozcięć. Na szczęście nie doznał większych obrażeń, a z tym, co odkryła, powinna sobie poradzić.
Zaczerpnęła Mocy ze złotego ognia i na początek zajęła się żebrem. Zmuszając kości, mięśnie i tkanki do pracy, użyła swojej woli i Mocy, by naprawić uszkodzone żebro. Zajęło jej to dobre dziesięć minut i przez ten czas nieźle się napociła. Kosztowało ją to sporo wysiłku, ale udało się.
Zmęczona, ale zadowolona z siebie, przystąpiła do dalszej pracy.
Posyłała wiązki Mocy w kolejne miejsca, łagodząc i usuwając wszelkie siniaki. Potem zasklepiła kilka rozcięć, a najwięcej czasu i wysiłku poświęciła na ranę na głowie. Miała już się wycofać, kiedy coś dziwnego zwróciło jej uwagę.
Jego prawa ręka, którą zawsze nosił w rękawicy. Miała inny układ kostny, Prościej mówiąc, zdecydowanie nie była to ludzka ręka.
Tylko zwierzęca łapa.
Kiedy to zrozumiała, dotarło do niej coś innego. Coś, co właściwie ledwo wyczuła. Jakby gdzieś bardzo, bardzo głęboko, w najciemniejszym zakamarku Sato coś się przyczaiło.
Coś. Jakaś obca, dzika i groźna istota.
Jej uszy wypełnił odległy skowyt i wzdłuż jej kręgosłupa przeszedł zimny dreszcz. Wycofała się pospiesznie i z wrażenia aż klapnęła na podłogę. Przez chwilę siedziała nieruchomo, nie zważając na wdzierający się do oczu pot i przyklejoną do pleców tunikę.
Patrzyła na Sato i po raz pierwszy przemknęło jej przez myśl, że tak naprawdę w ogóle go nie zna. Kim, lub raczej, czym było to coś wewnątrz niego? Zerknęła na jego prawą dłoń w rękawicy. Dlaczego nigdy nie przyszło jej do głowy, że może coś przed nią skrywać?
Kim ty jesteś, Sato?
Pomyślała, że może powinna zdjąć rękawicę i sama to zobaczyć, kiedy raptem otworzył oczy.
Kiedy ich spojrzenia się spotkały, natychmiast zrozumiała kilka istotnych rzeczy. Po pierwsze była cholernie zmęczona. Po drugie wyglądało na to, że właśnie na powrót stała się widzialna.
A po trzecie...
Uśmiechnęła się, a po jej policzkach popłynęły łzy radości i ulgi. Ostrożnie dotknęła jego twarzy, po czym ujęła jego dłoń i ścisnęła.
- Obudziłeś się – wyszeptała.
Po trzecie, to przecież nadal był ten sam Sato. Jego złote oczy patrzyły na nią z zaskoczeniem i zdumieniem, ale nadal z tą samą braterską miłością. Jej dwa maleńkie, osobiste słońca.
Nieważne, kim, ani czym był, dopóki wciąż był tym samym, starym przyjacielem. Teraz nie powinno liczyć się nic poza ucieczką.
Przez chwilę patrzył na nią w osłupieniu, jakby nie do końca wierzył, że ją widzi. Spróbował usiąść, ale tylko jęknął cicho i z powrotem opadł na podłogę. Mimo, że uleczyła wszelkie widoczne obrażenia, wciąż musiał czuć się obolały.
Ścisnął jej dłoń i uśmiechnął się blado.
- Czy ja śnię? Skąd się tu wzięłaś?
- Przyszłam po ciebie, jak obiecałam – wykrztusiła cicho, ocierając szybko łzy.
- Po mnie? Głupiutka – próbował się roześmiać, ale tylko poruszył się niespokojnie i odkaszlnął - Balar cię zabije.
- Dam sobie z nim radę. Widzę, że ten drań zrobił sobie z ciebie worek treningowy. Zaraz do niego pójdę i go zabiję. Czy jego głowa ci wystarczy? – Jej słowa nie zabrzmiały jak żart, ale jak autentyczna groźba. Naprawdę miała ochotę pobiec do jego pokoju na górze, a potem wbić nóż prosto w jego serce. Gdyby miała przy sobie jakąkolwiek broń, zrobiłaby to natychmiast.
Sato pokręcił wolno głową i znów skrzywił się z bólu.
- Nie... – Wyszeptał słabo, po czym oblizał zaschnięte wargi i spróbował jeszcze raz – Nie wolno ci. Musisz stąd uciekać.
- Ale...
- Musisz, Ariel. Jesteś zbyt cenna.
- Nie – zaprotestowała ostro – Nie ucieknę bez ciebie. Nie pozwolę by cię zabił.
- Wiesz, że nic mi nie zrobi. Dopóki jestem mu potrzebny – przymknął na chwilę powieki i przełknął ślinę, po czym spojrzał na nią uważnie – Proszę. Nie mogę odejść, bo jestem związany zaklęciem Posłuszeństwa...Ale nic mi nie będzie. Idź stąd zanim ktoś cię zobaczy.
- Nie! – Krzyknęła, mocniej ściskając jego dłoń – Mówiłam, że bez ciebie...
- Ariel – z jego gardła wydobył się głuchy, nieludzki warkot. Ciepłe złoto przybrało barwę płynnego bursztynu. – Idź już.
Ostra komenda sprawiła, że zerwała się pospiesznie na nogi, ale nie ruszyła się z miejsca, patrząc na niego z góry z rosnącym przerażeniem. Obnażył zęby i znów warknął.
- Uciekaj! – Powtórzył chrapliwie.
Ariel po raz ostatni zerknęła na jego dłoń w rękawicy, po czym wybiegła z biblioteki, z samotną łzą w kąciku oka. Zbiegając po schodach przysięgła sobie, że jeszcze kiedyś się spotkają. Nawet, jeśli mieliby walczyć po przeciwnych stronach, nie pozwoli by Sato o niej zapomniał.
Bez żadnych problemów minęła ciemny hol i pustą kuchnię, wydostając się na zewnątrz. Nocne powietrze szarpnęło jej spocone ciało, kiedy biegiem oddalała się od starej posiadłości, ani razu nie oglądając się za siebie.
Dysząc ciężko, wspięła się na wzniesienie. Już z daleka dostrzegła, że Nox ma kłopoty. Czekał na nią w tym samym miejscu, gdzie go zostawiła, jednak nie był już sam. Otaczało go około dwudziestu wojowników.
Ludzie Balara. Znaleźli ich.
Nox stał nieruchomo w utworzonym przez nich kręgu, z rękami w górze, ale gdy dostrzegł ją kątem oka, powoli sięgnął ręką do pasa.
- Jesteś – odezwał się swobodnym tonem – Zaczynałem się martwić.
Ariel zatrzymała się z zaskoczeniem. Było już za późno na ucieczkę, czy ukrycie się, gdyż praktycznie znalazła się na plecami najbliżej stojących wojowników.
- Nie ruszaj się! – Krzyknął jeden z nich i natychmiast kilku mężczyzn skierowało na nią swoje miecze.
Ariel uniosła brwi.
- Widzę, że to ciebie dopadły kłopoty, chociaż to ja się narażałam.
- To tylko drobna niedogodność – posłał w jej stronę lekki uśmiech, ale jego granatowe oczy czujnie obserwowały każdy ruch przeciwników – Zaraz się z tym uporam.
- To świetnie. – Ariel wpatrywała się w połyskujące w mroku ostrza, mając przed oczami bursztynowe oczy Sato. Dlaczego to wszystko tak bardzo musi się komplikować? - Dasz sobie radę?
- Tak. To zajmie chwilę – półelf wyciągnął zza pasa ostrze i powoli opuścił drugą rękę. – Panowie – zwrócił się uprzejmie do wojowników, wykonując w ich stronę krótkie skinienie głową – możemy zaczynać.
- Hej! Przymknij się paniusiu – warknął mężczyzna o naprawdę paskudnym wyrazie twarzy - Balar kazał nam przyprowadzić dziewczynę, ale o tobie nic nie mówił. To oznacza, że możemy cię zabić.
Dwóch wojowników zaatakowało go równocześnie z obu stron. Nox wykonał nieznaczny, niemal niedostrzegalny ruch i obaj padli martwi u jego stóp.
Ariel obserwowała go z rosnącym uznaniem. Sama również znalazła się w potrzasku, otoczona grupą wojowników. Ich miecze znajdowały się stanowczo zbyt blisko. Ironią losu Balar całkiem przypadkiem wyświadczył jej przysługę, rozkazując pojmać ją żywą. Teraz to ona musiała pomóc Noxowi.
- Szybki jesteś – pochwaliła go lekkim tonem, jakby byli tu całkiem sami, a groźnie połyskujące ostrza nie były skierowane w ich gardła.
- Dziękuję. Kwestia treningu – odparł, nie patrząc w jej stronę.
- Może tego też mnie nauczysz?
- Najpierw opanuj porządnie uzdrawianie. Potem pomyślimy.
- To znaczy, że się zgadzasz? Bo właśnie udało mi się wyleczyć dość poważnie rannego człowieka.
Nox zerknął na nią, widocznie zaintrygowany.
- W kryjówce Balara? Pomogłaś wrogowi?
- Raczej przyjacielowi. Ale to dłuższa historia. To chyba i tak się liczy.
- Przyjaciel? Nie mów mi tylko, że...
- Zamknijcie się wreszcie! – Wojownik stojący najbliżej Noxa, machnął przed nim mieczem, łypiąc groźnie na swoich towarzyszy – Co tak stoicie? Zabijcie go!
Ci, którzy otaczali półelfa, rzucili się na niego z okrzykiem, a Ariel nie mogła się nawet ruszyć, by mu pomóc. Kiedy jednak dostrzegła, jak jeden próbuje zaatakować Noxa od tyłu, a drugi dosięga jego ramienia, nie mogła dłużej bezczynnie na to patrzeć. Cała frustracja, złość i żal w końcu znalazły swoje ujście.
Cały świat eksplodował w morzu złotego piasku, a noc zmieniła się w jasny dzień. Ariel nie kierowała się logiką, ale instynktem i potrzebą rozładowania emocji. Nie potrafiła zapomnieć widoku pobitego Sato, jego złotych oczu i dziwnego dźwięku, jaki z siebie wydał, gdy kazał jej uciekać. W tamtym krótkim momencie naprawdę się go przestraszyła. Po raz pierwszy i ostatni.
Otoczył ją wiatr, którego silne podmuchy szarpały ich za ubrania. Za pomocą powietrza uniosła jednego wojownika ponad ziemię i z całej siły cisnęła o najbliższe drzewo. Rozległ się nieprzyjemny trzask i była pewna, że już nie wstanie.
Przepraszam cię, Sato, Tym razem chyba naprawdę musze cię tu zostawić. Mam nadzieję, że dasz sobie radę. I, że to jeszcze nie jest koniec.
Nox posłał kolejną dwójkę na ziemię bez żadnego wysiłku. Zanurkował między opadającymi klingami i stanął za jednym z mężczyzn, przyciskając ostrze sztyletu do jego gardła. Zrobił to niemal w ostatniej chwili, gdyż zaraz potem nacierający na niego wojownik, z rozpędu opuścił miecz na swojego towarzysza, i rozpłatał mu pierś. Nox odrzucił martwe ciało i spojrzał na przeciwnika. Tamten otworzył szeroko oczy i zwalił się na ziemię. Podobnie zabił jeszcze trójkę, nawet ich nie dotykając. Na krótką chwilę zerknął na Ariel, która gapiła się na niego z podziwem, zauroczona jego szybkością i gracją ruchów.
- Poczekaj jeszcze chwilę. Jak widzisz nie potrzebuję pomocy – rzucił, odpychając od siebie atakującego z boku, a kolejnemu podrzynając gardło, nawet na niego nie patrząc.
Ariel przełknęła ślinę.
- Rzeczywiście.
Jednak nie chciała okazać się bezużyteczna. Poprzez morze złotych drobinek ledwo cokolwiek widziała. Nox odwrócił się od niej i rzucił w wir walki, niemal znikając jej z oczu.
- Bierzcie ją! – Usłyszała z tyłu komendę i zrozumiała, że jeśli szybko tego nie zakończą, mogą mieć poważne problemy.
Kiedy wojownicy ruszyli by ją pochwycić, machnęła ręką, bardziej dla podkreślenia efektu, niż potrzeby. Złoty kamień pulsował w jej brzuchu i jarzył się intensywnym blaskiem, podobnie jak pasemko na włosach. Powietrze wokół niej zdawało się przedłużeniem jej ciała i zmysłów. Złoty piasek był całkowicie pod jej kontrolą, roztańczony, niepokorny i pulsujący w rytm jej serca. A może to ona była złotym piaskiem?
Wystarczyła jedna myśl, krótki rozkaz i kilku wojowników poderwało się z krzykiem w powietrze. Przez chwilę wymachiwali bezradnie kończynami, upuszczając miecze na ziemię. Dołączyło do nich jeszcze kilku towarzyszy, po czym silny podmuch cisnął ich na drzewa. Usłyszała wokół siebie serię przekleństw i szczęk stali. Nie dostrzegła nigdzie Noxa, ale była pewna, że nic mu nie jest. Przyciągnęła do siebie złoty pył i uskoczyła lekko na bezpieczną odległość, chowając się między drzewami. Kilku pozostałych przy życiu wojowników ruszyło w jej stronę. Ariel posłała w ich stronę kilka większych kamieni, a potem pchnęła ich na siebie, po czym zdecydowanym ruchem pozbawiła ich dostępu do tlenu, usuwając wokół nich złote cząsteczki.
Wojownicy zaczęli się dusić, ale na szczęście nie musiała dłużej oglądać ich cierpienia. Niespodziewanie zjawił się Nox, chwycił ją za rękę i pociągnął w głąb lasu. Ariel zdążyła jeszcze zerknąć na ledwo widoczne kontury starego dworu. W jednym z okiem wciąż paliło się nikłe światełko. Pewnie Sato właśnie dochodził do siebie i być może zastanawiał się jak go uleczyła. Zaś na samej górze, za ciemnym oknem spał niczego nieświadomy Balar, który rano będzie tak wściekły, że od razu ruszy za nią w pogoń.
Gdy odcięła się od Mocy Kamienia, spłynęło na nią zmęczenie i senność. Była jednak zmuszona do biegu, gdyż Nox ciągnął ją przez mrok lasu. Jej ciężkie kroki i przyspieszony oddech zdawały się zbyt głośne, w porównaniu do bezszelestnie poruszającego się towarzysza. Półelf biegł tak lekko, jakby ledwo dotykał stopami ziemi, i zwinnie kluczył między zaroślami, dzięki czemu nie musiała się martwić, że na coś wpadnie. W końcu zwolnili do szybkiego marszu, i choć byli już bezpieczni, nadal nie wypuszczał jej ręki, jakby bał się, że ucieknie.
- Naprawdę poradziłbym sobie bez twojej pomocy – odezwał się w końcu, po dobrej godzinie.
Ariel potykała się o niewidzialne kamienie i korzenie drzew. Starała się skupić na odgarnianiu niskich gałęzi i krzaków i nie myśleć o Sato, walce i Balarze. Najlepiej chciała w ogóle o niczym nie myśleć.
- Bardzo proszę – wymruczała do jego pleców.
Nox zwolnił i spojrzał na nią z niepokojem. Chyba tylko dzięki temu, że wciąż ciągnął ją za sobą, jeszcze się poruszała.
- Co się tam właściwie działo? Kiedy minął czas, chciałem tam wejść, jednak wtedy zjawili się wojownicy – jego ciepłe palce pokrzepiająco ściskały jej dłoń. Próbował zajrzeć jej w oczy, ale zwinnie uciekała spojrzeniem w bok – To, kogo tam uzdrowiłaś? Ktoś cię widział? Odzyskałaś wisiorek?
Ariel sięgnęła pod tunikę i dotknęła białego piórka.
- Tak – odpowiedziała krótko, ignorując resztę pytań. – Wracajmy do wioski. Pewnie wszyscy się o nas martwią.
- Co powiesz Argonowi?
Ariel wzruszyła ciężko ramionami, zbyt zmęczona by przejmować się teraz czymkolwiek. Dobrze, że udało im się wyjść z tego cało, ale nie tak wyobrażała sobie swój powrót. Nie bez Sato i nie w tak bardzo podłym nastroju.



Rozdział 7


     Argon leciał nisko nad ziemią uważnie przeczesując wzrokiem całą okolicę. Po kilku godzinach przestał się łudzić, że znajdzie ich tak blisko wioski. Kiedy słońce zawisło wysoko na niebie, postanowił dłużej nie zwlekać. Choć zmęczyło go długie przebywanie w powietrzu bez snu, wzbił się jeszcze wyżej, ze złością uderzając skrzydłami powietrze. Jego pióra skrzyły się w słońcu czystą bielą, a on sam marszczył brwi i zaciskał szczęki, wyczulony na każdy najdrobniejszy ruch w dole.
    W pierwszym momencie pozwolił emocjom wziąć górę, ale teraz zmusił się by stłumić gniew. W tej chwili był chyba bardziej zły na swojego przybranego syna niż na Ariel. Po niej mógł się spodziewać wszystkiego, ale kto, jak kto, Nox powinien mieć więcej zdrowego rozsądku i ją zatrzymać.
      Więc dlaczego zgodził się jej pomóc?
     Z tym pytaniem, natrętnie krążącym w jego umyśle, w końcu znalazł się nad wierzchołkami drzew lasu, który tak niedawno opuścili. Leciał cały dzień i część nocy i gdy w końcu dostrzegł z daleka kryjówkę Balara, stary budynek był już tylko niewyraźnym konturem w ciemności. W końcu ich dostrzegł i obniżył gwałtownie lot. Lądując, złożył skrzydła, by nie zawadzały o gałęzie.
     Nox szedł niespiesznie z kierunku, gdzie znajdowała się stara rezydencja. Jeszcze nie zauważył kapitana, co było dość nietypowe. Argon skrzyżował przed sobą ramiona i czekał. Przez ten czas przyjrzał im się uważnie i upewnił się, że nie są ranni. Uśmiechnął się do Noxa, chociaż ten wciąż go nie widział. Półelf szedł ze spuszczoną głową i z zamyślonym wyrazem twarzy. W tych zgarbionych ramionach było więcej z człowieka niż kiedykolwiek widział, chociaż pod wieloma względami Nox z pewnością był elfem.
    Im dłużej przyglądał się swojemu wychowankowi, tym jego złość powoli się ulatniała, zastępowana ojcowską troską. Potem przeniósł wzrok na Ariel i jego wyraz twarzy uległ natychmiastowej zmianie. Zmarszczył brwi i sposępniał. Nox niósł dziewczynę na plecach, jakby nic nie ważyła. Objęła go za szyję, ułożyła głowę na jego barku i pochrapywała cicho. Drobne ciało w męskim stroju, blada twarz i burza rudych włosów – wszystko w niej było intrygujące, i fascynujące. Wciąż potrzebował czasu, aby przyzwyczaić się do tej nowej Ariel. Kobiety i wojowniczki.
       Dlaczego wciąż wydaje mi się tak obca?
    Ariel z pewnością bardziej przypominała ojca, choć jeśli chodzi o szybkie nawiązywanie przyjaźni, była jak jej matka. Ciekawe, kiedy zdążyła tak bardzo zbliżyć się do Noxa, że on sam tego nie zauważył. Z pewnością jeszcze wielu rzeczy o niej nie wiedział.
     Dopiero, gdy dzieliło ich kilka kroków, wojownik w końcu przystanął i uniósł głowę. Spojrzał Argonowi w oczy i chociaż się nie uśmiechnął, jego rysy twarzy złagodniały. Tylko ciemnogranatowe oczy jak zwykle pozostały bez wyrazu. Bez słowa skinęli sobie głowami i ruszyli ramię przy ramieniu równym, bezszelestnym krokiem. Ciemność nocy spowijała las, skrywając gęste zarośla i zdradzieckie korzenie, które dla niezdarnej osoby, mogłyby stanowić prawdziwą przeszkodę. Co i raz zerkał na tą dwójkę, ale wciąż się nie odzywał.
       Kiedy po raz kolejny wydał z siebie głośne westchnienie, Nox zerknął na niego z powagą.
     - Zanim zaczniesz na nas krzyczeć, powinienem przeprosić...za nią.
    Argon zmarszczył brwi, przenosząc spojrzenie na Ariel. Musiało jej być wygodnie na plecach półelfa, bo spała tak głęboko, że nawet jego przybycie nie było w stanie jej obudzić.
    - To ona powinna przeprosić – odparł oschle, ale spokojnie – Do ciebie nie mam pretensji.
     Nox zapatrzył się pod nogi.
    - Wiem, że jesteś na nas wściekły, nie musisz udawać. Rozumiem.
    Argon uśmiechnął się pod nosem.
   - No tak. Zapominam, że tak łatwo potrafisz wyczytać moje nastroje. Byłem wściekły, owszem – przyznał – Mam też wielką ochotę na was nakrzyczeć. Dlaczego się zgodziłeś?
     Nox wzruszył nieznacznie ramionami.
   - I tak by tu wróciła, prawda? Nawet sama – stwierdził z nutką rozbawienia – To było jedyne rozwiązanie. Zostawiliśmy ci liścik, nie czytałeś go? – Nie czekając na odpowiedź, dodał: – Skoro wiedziałeś, że będzie ze mną, to nie musiałeś po nas wychodzić. Zapewniam, że była całkowicie bezpieczna.
     - Jesteś bardzo pewny siebie.
    - Miałem najlepszych nauczycieli.
    - Wiedza i umiejętności to nie wszystko.
    - Mam jeszcze kilka całkiem przydatnych cech.
    - To nie zmienia faktu, że byliście w kryjówce Balara. Tuż pod jego nosem.
- Zdaje sobie z tego sprawę, jednak jak już mówiłem, Ariel była całkowicie bezpieczna. Poza tym, przekonałem się na własne oczy, że ona w gruncie rzeczy nie potrzebuje niczyjej pomocy. Świetnie sobie radzi całkiem sama.
- Zawsze istnieje ryzyko. Nawet nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby was nakrył. Balar jest najbardziej nieobliczalnym człowiekiem, jakiego znam. Mógłby...
- Wiem. – Nox warknął tak ostro, że Argon urwał w pół słowa i zamilkł.
Milczeli zgodnie przez kilka długich minut, aż w końcu zostawili za sobą mroczny las i znaleźli się na otwartej przestrzeni, wśród niskich kamienistych pagórków.
Obmyślał właśnie jak ukarać Ariel, kiedy Nox rzucił od niechcenia:
- Dopiero się odnalazła, a już sprawia kłopoty. Chyba nie tak to sobie wyobrażałeś, co?
Argon splótł dłonie za plecami i zerknął w niebo.
- Chyba spodziewałem się tego. Jako dziecko również robiła, co chciała. Miałem jednak nadzieję, że w szkole utemperują jej charakter.
     - Wygląda na to, że jednak nie. Sądzę, że ta amnezja również jakoś ją zmieniła.
     Argon uniósł brwi i spojrzał na młodego wojownika, a potem z uwagą przyjrzał się śpiącej Ariel.
    - Dlaczego tak myślisz? – Zapytał cicho.
   Nox poprawił ją sobie delikatnie na plecach, jakby naprawdę nic nie ważyła. Rude kosmyki wysypały się na jego ramiona, mieszając się z jego białymi włosami.
   - Mam wrażenie, że ona niczego się nie boi – wyjaśnił równie cicho – Jest pewna, że jak tylko zabije Balara wróci jej pamięć.
   - Cóż, jakoś się nie dziwię, że chce go zabić. Nie ona jedna. Jednak wciąż nie ma wszystkich kamieni. Przyznaje, że szybko się uczy, ale...
     - Bardzo szybko – potwierdził półelf, posyłając mu zagadkowe spojrzenie – Od razu opanowała żywioł powietrza i właśnie odkryła swoje kolejne możliwości.
    - To znaczy?
    - Wygląda na to, że jest pierwszym człowiekiem, który nauczył się uzdrawiania.
   Argon zatrzymał się gwałtownie i popatrzył na niego z zaskoczeniem. Przez chwilę mrugał tylko powiekami, zastanawiając się, czy się nie przesłyszał.
     - Słucham? Chcesz powiedzieć, że...
     Nox stanął kilka kroków dalej i odwrócił się do niego, wzruszając lekko ramionami.
   - Kiedy czekaliśmy, znalazłem rannego ptaka. Uzdrowiłem go, a ona uparła się, że też chce spróbować. Myślałem, że to tak tylko dla zabawy, żeby wypełnić sobie czas, ale ona potraktowała to bardzo poważnie. Nie sądziłem, że tak szybko zrozumie jak to działa. Kiedy napotkaliśmy rannego królika bez problemu go uzdrowiła. Mówiła coś, że uleczyła kogoś w kryjówce Balara, ale nie chciała nic więcej powiedzieć. Potem dopadli nas jego ludzie i musieliśmy walczyć. To wszystko chyba ją zmęczyło, bo zasnęła na stojąco.
Ariel rzeczywiście coraz bardziej go zadziwiała. Czy naprawdę minęło aż tyle lat, że wydawała mu się kimś innym? Czy może to on tak bardzo się zmienił?
Wciąż spała na plecach Noxa, całkowicie nieświadoma zamętu w jego głowie. Marszczyła lekko brwi i co i raz otwierała usta jakby próbowała powiedzieć coś przez sen. Podszedł do niej i ostrożnie dotknął jej czoła, które już po chwili się wygładziło. Przyglądając się jej bladej, drobnej twarzy, przypomniał sobie pewną krótką scenę sprzed laty.

Miała zaledwie pięć lata, kiedy ich opuszczała. Była już za murami Malgarii, kiedy ją dogonił. Odwróciła się i pobiegła prosto w jego ramiona. Jej rude włosy tańczyły na wietrze, a w zielonych oczach skrzyły się łzy, niczym malutkie diamenciki. Uczepiła się kurczowo jego szyi i rozpłakała głośno.
- Nie chcę nigdzie iść. Chcę zostać z tobą!
- Nie możesz, maleńka – próbował uspokajać ją łagodnie, głaszcząc po plecach i kołysząc w ramionach – Wiesz, że to dla twojego dobra. Będziemy tu na ciebie czekać.
- Nie chcę – protestowała płaczliwym głosikiem – Nie zostawiaj mnie.
Zerknął bezradnie w niebo, potem na czekającego chłopaka. Wymienili ponure spojrzenia. W końcu udało mu się odsunąć ją od siebie. Wytarł jej zapłakaną twarz i spróbował się uśmiechnąć.
- No już. Duże dziewczynki nie płaczą.
- Nie jestem duża – fuknęła ze złością – Przestanę płakać, jeśli pójdziesz ze mną.
Westchnął, ale nagle przyszedł mu do głowy pomysł. Wyprostował się i rozwinął swoje skrzydła, a potem...


Argon nagle otworzył szeroko oczy.
- Wisiorek – wychrypiał, zwracając się gorączkowo do Noxa – Ten wisiorek, o którym ciągle powtarzała. To po niego wróciła? – Kiedy skinął głową, kapitan poczuł w gardle coś twardego – Odzyskała go? – Zapytał niemal szeptem.
- Powiedziała, że tak.
Osunął wzrok na jej szyję i wtedy dostrzegł czarny rzemyk. Ostrożnie, żeby jej nie obudzić, chwycił go w palce. Kiedy wysuwał wisior spod tuniki po raz pierwszy tak bardzo drżała mu ręka. Nox obserwował go z zainteresowaniem. Po chwili ich oczom ukazało się małe, białe piórko, które zdawało się jarzyć własnym, delikatnym światłem.
- Więc tylko po to ryzykowała życie – stwierdził z rozczarowaniem Nox.
Argon tymczasem przyłapał się na tym, że wstrzymuje oddech.
Czy to możliwe...
Zerknął na śpiącą Ariel, potem znów na piórko. Skoro niczego nie pamięta, dlaczego tak bardzo chciała to odzyskać?
Więc jednak....
Więc jednak przez te wszystkie lata wciąż miała pióro ze skrzydła Białego Kruka.
      Jego pióro.

***

Wyrwany nagle z koszmarnego snu, nie od razu skojarzył, gdzie się znajduje. Zaspanym wzrokiem powiódł po wnętrzu namiotu. Wszystko wydawało mu się mgliste, dopóki nie spróbował usiąść. Syknął z bólu i w końcu powróciła do niego świadomość. Rany na klatce piersiowej powoli się goiły, choć nie tak szybko jak by chciał i bardziej boleśnie niż przewidywał. Wciąż miał skrępowane ręce i nogi, ale przynajmniej więzy były odrobinę luźniejsze, dzięki czemu krew swobodnie krążyła po całym ciele.
Był już dzień i ciepłe promienie słońca wślizgiwały się do namiotu, odpędzając resztki nocnego chłodu. Obóz tętnił życiem, wypełniając całą okolicę radosnym śmiechem dzieci i głosami dorosłych. Gdzieś blisko rozległo się wycie, a zaraz potem odpowiedziało mu kilka skowytów.
Vethoyni.
Riva nie mógł znaleźć się w bardziej odpowiednim miejscu i czasie. Po tylu latach najwyższy czas naprawić pewne nieporozumienia. Tak długo szukał tego klanu, że właściwie stracił już nadzieję. Nie mógł przegapić takiej szansy, ani pozwolić sobie na najmniejszą pomyłkę. Może nie był najlepszy w dyplomacji, ale chyba dogada się z dawnymi przyjaciółmi.
Kiedy do namiotu weszła młoda kobieta, pozwolił sobie na lekki uśmiech. W dłoniach niosła naczynia i bandaże. Emanowała drapieżnością i pięknem urodzonej łowczyni. Krótka sukienka ze skóry podkreślała jej kobiece kształty, jednak, gdy spojrzało się w jej szare oczy, można było dostrzec błysk ukrytej w niej bestii.
Riva zupełnie nie przejmował się faktem, że znajduje się w obozie pełnym drapieżników. Nawet dziecko mogło rzucić mu się do gardła, bo pierwsza przemiana zachodziła czasem już kilka miesięcy po narodzinach. Nie miał jednak żadnych powodów do obaw. Wręcz przeciwnie. Czuł się tu wyjątkowo dobrze i bezpiecznie.
Kobieta zbliżyła się i uklękła przy nim, jak zwykle milcząca, chłodna i pełna rezerwy.
- Witaj, Elleyo – przywitał ją ciepło.
Postawiła naczynia na podłodze i spojrzała na niego z uniesionymi brwiami.
- A więc pamiętasz jeszcze moje imię. Imponujące – zakpiła.
Pomogła mu usiąść, bez słowa odwiązała ręce i wcisnęła w dłonie gliniany kubek.
- Wypij to zanim wystygnie – poleciła chłodno.
Riva spojrzał na niebieskawy płyn i skrzywił się z niechęcią. Kątem oka zerknął na Elleye, która tymczasem zajęła się zmianą opatrunku. Pospiesznie, aby nie czuć smaku, wypił duszkiem połowę leku. Przełknął gorzki płyn i nie odejmując kubka od ust, mruknął:
- Przyznam, że nie od razu cię poznałem. Zmieniłaś się nie tylko zewnętrznie. Kiedyś byłaś bardziej...radosna. Gdybyś na przywitanie rzuciła mi się na szyję i zagadała na śmierć, od razu bym wiedział, kim jest ta oszałamiająco piękna kobieta – roześmiał się na koniec, ale zaraz zamilkł i odchrząknął.
Odpowiedziało mu milczenie. Riva obserwował ją przez chwilę, kiedy w skupieniu nakładała na jego rany świeży okład z ziół i starannie owijała czystym bandażem. Nawet nie podniosła na niego oczu, i wiedział, że to taki jej przejaw buntu. Kiedy pochylała się nad nim, ich twarze znajdowały się tak blisko, że czuł jej oddech na brodzie. Uśmiechał się z rozbawieniem, podczas gdy Elleya zaciskała swoje usta w ponurą, wąską kreskę. Napięta cisza gęstniała wokół nich niczym burzowa chmura.
Riva przełknął resztę naparu, wzdrygnął się i skrzywił z obrzydzeniem.
- To paskudztwo jest gorsze niż trucizna. Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? – Zwrócił się do niej jakby nigdy nic – Przyszłaś z ojcem do zamku, a potem wymknęłaś mu się i wspięłaś na drzewo przy oknie mojej komnaty – uśmiechnął się na wspomnienie tamtej sceny, chociaż kobieta zdawała się go kompletnie ignorować - Próbowałaś utrzymać równowagę na gałęzi, kiedy cię zobaczyłem. Na mój widok zmieniłaś się w wilka i straciłaś równowagę. A potem uratowałem cię od upadku.
Nie zareagowała, jakby mówił do ściany. Skończyła go opatrywać i odsunęła się, porządkując swoje przybory. Riva pochylił się do przodu, zmrużył oczy i zapatrzył się na znamię na lewej dłoni. W zadumie potarł palcami czerwoną pręgę przecinającą czarne pióro.
- W każdym razie naprawdę wydoroślałaś przez te lata – odezwał się w końcu ściszonym głosem – Wtedy byliśmy...
Elleya zabrała naczynia i wstała gwałtownie. Spojrzała na niego z góry z nieskrywaną złością i rozżaleniem.
- Nie masz prawa zwracać się do mnie jak do przyjaciółki, o której po latach sobie przypomniałeś – rzuciła ostro, marszcząc gniewnie brwi.
- Kiedyś się za nią uważałaś – przypomniał spokojnie.
- No proszę, nawet to pamiętasz – zakpiła chłodno – A pamiętasz może jak twój ojciec oskarżył nas, że przeszliśmy na stronę Niezwyciężonego?
- To było nieporozumienie – odparł cicho, spoglądając w jej płonące gniewem oczy.
- Czyżby? – Prychnęła, układając usta w krzywy uśmiech – Tylko, że potem jakoś nagle o mnie zapomniałeś. A gdy wypędzali nas z miasta, udawałeś, że mnie nie znasz.
Riva zwiesił głowę. Zacisnął lewą dłoń w pięść i przycisnął do brzucha. Drugą dłonią zmierzwił brudne włosy i przejechał po twarzy, czując pod palcami kilkudniowy zarost. Opadł na plecy i westchnął przeciągle.
Elleya stała nad nim niczym posąg i mierzyła wrogim spojrzeniem szarych, drapieżnych oczu. Kiedyś te same oczy patrzyły na niego zupełnie inaczej. Kiedyś...
- To było ponad dziesięć lat temu – odezwał się w końcu, jakby próbował sam siebie usprawiedliwić – Oboje byliśmy tylko dziećmi. Po śmierci ojca chciałem was odnaleźć i wyjaśnić ten błąd. Ale wy zaszyliście się w tym lesie jak zaszczute psy.
- Obraził nas. Nazwał Alfę i nasz klan zdrajcami.
Riva przytaknął. Uniósł się na łokciu i spojrzał jej uważnie w oczy.
- Nie wiem, co zamierzacie ze mną zrobić. Jednak nigdy nie byłem i nie jestem waszym wrogiem. Jednak, jeśli coś mi się stanie, Zakon Kruka nie będzie brał pod uwagę kim jesteście. Wasz klan raz na zawsze przestanie istnieć.
Elleya zmarszczyła brwi, zaciskając palce na naczyniach.
- Grozisz nam?
- Nie – odparł z powagą – Tylko ostrzegam. Jednak wiem, że twój ojciec jest rozsądny. Chcę jedynie naprawić dawny błąd. Wynagrodzę wam te wszystkie lata, kiedy musieliście się ukrywać.
Elleya bez słowa odwróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia.
- Chcę rozmawiać z Alfą – rzucił nawykłym do rozkazów tonem.
- Nie przekupisz nas.
Riva prychnął głośno.
- Jesteście na to zbyt dumni. Wiem. Mam dla twojego ojca pewną propozycję. Niech to on zdecyduje, czy ją przyjmiecie. Chociaż w tych czasach... W pojedynkę macie zbyt wiele do stracenia.
Elleya bez słowa wyszła z namiotu. Wróciła pięć minut później z tą samą zaciętą miną i twardym spojrzeniem. Postawiła przed nim miskę z jeszcze ciepłą potrawką, nie zaszczycając go ani jednym spojrzeniem. Potem odwiązała mu nogi i wyszła.
Riva nie zdążył nawet nic powiedzieć. Patrzył za nią z zaskoczeniem, aż w końcu wzruszył tylko ramionami. Elleya nigdy nie miała łatwego charakteru, ale szczerze mówiąc wolał już chyba jej poprzednią wersję, kiedy wszędzie za nim łaziła i zamęczała swoją żywiołową obecnością. Kiedy dało się z nią normalnie porozmawiać.
Ludzie naprawdę się zmieniają. Mam nadzieję, że Elleyi w końcu znudzi się ta udawana wrogość.
Był tak głodny, że błyskawicznie opróżnił całą miskę. Ciepła, pożywna zupa rozgrzała go od środka i napełniła nową energią. Wciąż był słaby i obolały, jednak już nie na tyle, by tylko leżeć. Rozmasował odrętwiałe stopy, po czym przymknął oczy i skupił się na swojej Mocy. Już dawno tego nie robił, bo bał się spojrzeć prawdzie w oczy. Po tym, co przeszedł, nie spodziewał się wiele. I miał rację.
Moc Kruka wciąż pulsowała w jego żyłach. A raczej jej marne resztki. Zanim jego energia sama się zregeneruje, minie trochę czasu. Nie miał nawet tyle siły, aby się zmienić, co było naprawdę żałosne. Zerknął na znamię po zewnętrznej stronie dłoni i westchnął, zaciskając ją w pięść. Ta cholerna blizna wcale nie chciała zniknąć. Ból towarzyszący korzystaniu z Mocy coraz bardziej się nasilał i wiedział, że będzie tylko gorzej.
Nie miał pojęcia, dlaczego Elleya go odwiązała. Czyżby sądziła, że w tym stanie będzie posłusznie siedział w namiocie? A może po prostu uważała, że i tak nie zdoła uciec z obozu pełnego zwierzołaków? Być może był w tak kiepskiej formie, że uznała go za całkowicie bezbronnego i zdanego na ich łaskę. Pewnie miała rację. Dodatkowe rany na klatce piersiowej i ramionach wcale nie ułatwiały jego sytuacji.
Nie wiem, co jej chodzi po głowie. Udaje twardą i niedostępną, ale wciąż łatwo przejrzeć jej uczucia. Gdybyśmy nadal byli dziećmi, wszystko byłoby prostsze. Ale ona już jest kobietą. Piękną, dziką kobietą, na którą lepiej uważać. Chyba nie mogę dłużej jej ignorować.
Riva postanowił odłożyć problem Elleyi na później. Skoro nikt go nie pilnował i nie był związany, postanowił wyjść z namiotu i się rozejrzeć.
To jednak okazało się znacznie trudniejsze, niż sądził. Zanim w końcu stanął na nogi, zmarnował wiele cennej energii. Namiot był wąski i niski, toteż nie mógł nawet porządnie się wyprostować. Plecy i nogi miał sztywne, a mięśnie obolałe od zbyt długiego leżenia. Zaciskając usta, zrobił chwiejny krok, stracił równowagę i opadł na kolana. Syknął z bólu i pochylił się do przodu, niemal dotykając czołem ziemi. Zastygł w takiej pozycji na kilka uderzeń serca. Oddychał głęboko i miarowo, żeby się uspokoić i wyciszyć. W normalnej sytuacji mógłby zaczerpnąć trochę Mocy, by wzmocnić ciało. To jednak nie była normalna sytuacja, a gdyby spróbował teraz skorzystać z tych resztek zapasów, tylko pogorszyłby swoją sytuację.
Z jego gardła wyrwał się krótki, sarkastyczny śmiech.
- Jestem do niczego, prawda Balarze? – Odezwał się do siebie, nie mogąc opanować nerwowego chichotu – Pewnie mój żałosny widok bardzo by cię uradował.
Zmuszając ciało do posłuszeństwa, wypełzł z namiotu na kolanach. Słońce wisiało już wysoko na niebie i jego ciepły blask zakuł go w oczy. Powietrze przesycone głosami i zapachami przyjemnie opatuliło jego obolałe ciało. Wziął głęboki wdech, czując pod palcami ciepłą, twardą ziemię i miękką trawę, ubitą przez wiele par stóp. Zakręciło mu się w głowie i bez oporu poddał się naporowi lekkiego wiaterku, który przewrócił go na plecy. Leżał tak całą wieczność, mrużąc od słońca oczy i wpatrując się w błękit nieba. Wokół niego zgromadziła się spora grupka ciekawskich. Dzieci biegały wokół, trącały jego bezładne ciało i śmiały się głośno, a dorośli rozmawiali między sobą przyciszonymi głosami. Nie zwracał jednak na nich uwagi. Wiedział, że wygląda żałośnie i że w ich oczach zapewne nie wart jest królewskiego tytułu. Zamiast przejmować się tym, że jego autorytet mocno ucierpiał, martwił się jedynie faktem, że nie może zmienić się w kruka i poszybować w niebo. Tęsknił za tym uczuciem oderwania się od ziemi i za wolnością.
Ktoś stanął nad nim i zasłonił całe słońce. Riva zmrużył oczy i popatrzył na kobietę, która z rękami na biodrach, mierzyła go surowym spojrzeniem. Przy pełnym świetle jej tatuaż prezentował się o wiele bardziej drapieżnie. Wszyscy w obozie mieli identyczne znamiona, niektórzy na nogach, a jeszcze inni w mniej widocznych miejscach.
- Co ty wyrabiasz? – Warknęła.
Riva uśmiechnął się niewinnie.
- Podziwiam niebo. Ładny dzisiaj mamy dzień prawda?
Elleya prychnęła głośno, po czym rzuciła w stronę tłumu.
- Na co się gapicie?! Koniec przedstawienia!
Podczas gdy zebrani rozchodzili się z głośnym pomrukiem niezadowolenia, Elleya pomogła mu wstać. Zarzuciła sobie jego rękę na szyję, przyjmując na siebie większość ciężaru.
- Czym zasłużyłem sobie na takie traktowanie? – Zapytał, kiedy poprowadziła go między namiotami, i uchodzącymi im z drogi zwierzołakami, którzy zerkali na niego z zaciekawieniem.
Elleya ledwo dostrzegła kierowane w jej stronę pozdrowienia. Dopiero po dłuższej chwili wskazała podbródkiem na największy namiot i odpowiedziała oschle:
- Mój ojciec chce z tobą rozmawiać – potem zerknęła na niego i jeden kącik ust powędrował w górę – Musisz się mocno postarać, żeby ci wybaczył. Pamiętaj, że słowo Alfy jest dla nas święte. Od niego zależy, czy cię zabijemy, czy zaakceptujemy jako naszego króla.
Riva pokiwał głową, z powagą wpatrując się w namiot, w którym czekał na niego Yarith, Alfa Vethoynów. Kiedy ostatnio się widzieli, był tylko dzieckiem Nagle dopadły go wątpliwości, czy cokolwiek zdziała. Jak ma ich przekonać, że jego ojciec popełnił błąd, skoro nawet Elleya obarcza go winą za ich los?
     Próbując ułożyć sobie jakiś sensowny plan, rozejrzał się otwarcie po obozie. Wszyscy zdawali się zadowoleni z takiego prostego, koczowniczego trybu życia, choć przecież kiedyś należeli do bogatej, uprzywilejowanej szlachty.
    Tylko tyle. Tylko tyle pozostało z wielkiego klanu Vethoynów, władców zwierzołaków. Naliczył zaledwie około czterdziestki. A kiedyś? Zajmowali znaczną część Malgarii. Ich posiadłości i ziemie już nie stały puste, ale jeśli tylko się zgodzą, będą mogli wrócić do dawnego życia i władzy. Jeśli...
    Jego uwagę przykuło coś czarnego, co mignęło mu w polu widzenia. Uniósł głowę i spojrzał w czyste niebo, jednak nic nie dostrzegł. Dopiero po chwili zauważył, jak wysoko nad obozem krąży czarny, mały punkcik.
     Kruk.
   Riva uśmiechnął się pod nosem. Zerknął na Elleyę, ale zdawała się całkowicie pochłonięta własnymi myślami. Kulejąc, ale starając się nie obciążać jej za nadto swoim ciężarem, spuścił głowę i zapatrzył się w ziemię. Oczyścił umysł i zanurzył się w Mocy. Natychmiast przeszył go ból dłoni, ale go zignorował.
     Krążący w górze kruk miał teraz konkretną osobowość, choć wciąż był poza jego zasięgiem. Dopiero, gdy tamten odnalazł energię króla, ich umysły nawiązały słaby, odległy kontakt.
     Garet. Dzięki bogom, jak dobrze cię widzieć.
    Wasza Wysokość, nic ci nie jest?
   Jestem trochę ranny i słaby, ale wciąż żyję. Gdzie Argon?
   Jest z Ariel i zmierzają do Gildraru.
    A więc znalazł ją? To świetnie. Tylko, dlaczego akurat Gildrar?
   To dość długa opowieść, panie. Powiedz lepiej jak możemy ci pomóc. Ylon, Reeth i Darel czekają na skraju lasu. Natychmiast ich zawiadomię i cię uwolnimy, panie.
    Nie. Riva zerknął pospiesznie na boki, czy nikt mu się nie przygląda. Nic nie róbcie.
    Ale...
  Zaufaj mi. Odnalazłem Vethoynów i idę teraz rozmawiać z ich Alfą. Dopóki istnieje szansa porozumienia, nie chcę jej zmarnować. Nic mi tu nie grozi, więc nie musicie się martwić.
     Wasza Wysokość, to naprawdę nie jest...
   Wiem, Garecie, ale zaufaj mi, proszę. Daj mi jeszcze kilka godzin. Jeśli jesteście na skraju lasu, czekajcie tam na mnie. Wrócę z całym klanem, albo sam.
   - Jesteśmy – suchy głos Elleyi kazał mu unieść głowę. Znajdowali się przed szerokim, zielonym namiotem. Dwaj mężczyźni pilnujący wejścia, przyjrzeli mu się drapieżnym wzrokiem. Ich bursztynowe oczy zdawały się płonąć na słońcu.
     Riva skinął głową, zarówno do kobiety, jak i do Gareta.
    Wracaj i czekajcie na mnie. W razie kłopotów, natychmiast was powiadomię. W innym razie nic nie róbcie.
     Jak sobie życzysz, Panie.
    Garet odleciał i Riva wyprostował się z uśmiechem, po czym chwycił Elleyę pod łokieć.
    - Wchodzimy?
     Zmrużyła oczy i bez słowa wprowadziła go do namiotu. Przestronne wnętrze oświetlały wpadające przez szpary wiązki światła. Poza przedzielonym kotarą kątem do spania, w środku było niewiele mebli. Jak na te warunki panował tu niezwykły porządek. Podczas gdy kobieta stanęła sztywno przy wejściu, Riva bez skrępowania podszedł do ławy i opadł na krzesło. Przed nim siedział wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna z zarostem, ogorzałą od wiatru twarzą i długimi włosami, które splótł w gruby warkocz. Jak na swój wiek miał niewiele zmarszczek, jego spojrzenie bursztynowych tęczówek nie pozostawało żadnych wątpliwości kto tu jest Alfą. Ubrany był w skóry jak pozostali jego ludzie, prawą dłonią w rękawicy skubał brodę z zamyślonym wyrazem twarzy. Kiedy jego wilcze oczy spoczęły na Rivie, jego tęczówki zwęziły się nieznacznie. Żaden nawet nie skinął sobie głową na przywitanie, tylko przez chwilę w milczeniu patrzyli sobie prosto w oczy. Riva rozparł się wygodnie na krześle i skrzyżował ramiona na piersi. Czekał.
     - Zmieniłeś się Kruczy Królu – odezwał się w końcu mężczyzna. Miał mocny, zachrypnięty głos, – Wyrosłeś na chuderlawego, ale silnego mężczyznę. Widziałem twoje rany. Musisz mieć silnego ducha, skoro przeżyłeś takie tortury.
     Riva uśmiechnął się przelotnie.
    - Dziękuję za tak pochlebne słowa. Za to ty, Yarithu nie zestarzałeś się nawet o dzień.
     Mężczyzna roześmiał się gromko i skrzyżował dłonie na brzuchu.
   - Cóż, to główna zaleta Alfy. Będę żyć tak długo, dopóki nie pojawi się mój następca i mnie nie zabije. Właściwie to czekam na to z wytęsknieniem.
    - Ojcze... – Z kąta namiotu Elleya syknęła z naganą
   Yarith uśmiechnął się do niej przepraszająco, skinął ręką, po czym pochylił się nad stołem, krzyżując przed sobą ramiona.
    - Moja córka nie chce o tym słyszeć, ale to zrozumiałe. Cieszę się, że to nie ona będzie kolejnym Alfą, bo musiałaby zabić własnego ojca – westchnął głośno – Żyję już na tym świecie tak długo, że czasem czuję się bardzo zmęczony. Przeżyłem twojego ojca i pewnie ciebie też przeżyję. – Riva milczał, wiec uznał, że czas zmienić temat – Zaczęliśmy o mnie, a przecież miałeś mi coś do powiedzenia. Słucham więc, Kruczy Królu.
Riva skinął z powagą głową.
- Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia, Yarithu. Chcę zawrzeć z tobą sojusz.
    Yarith zmrużył oczy, przypatrując mu się o w milczeniu. Po chwili odchylił się na krześle, a na jego twarzy pojawił się protekcjonalny wyraz.
    - Widzę, że od razu przechodzisz do sedna sprawy. Jak na więźnia jesteś bardzo arogancki i pewny siebie. Nie interesuje cię, dlaczego tu jesteś?
     Riva zerknął na Elleyę, która od razu odwróciła głowę. Jej wargi wykrzywiał ironiczny uśmieszek, ale odnosił wrażenie, że widnieje tam coś jeszcze. Zmarszczył lekko brwi i spojrzał Alfie prosto w oczy.
      - Prawdę mówiąc mało mnie obchodzi, po co mnie porwaliście – odpowiedział w końcu spokojnie – Kiedyś byliście potężnym, szanowanym klanem. Nie sądzę, że ryzykowałbyś honor i dumę dla głupiej zemsty.
       - Głupiej, mówisz? To prawda, że kiedyś mieliśmy szacunek samego króla – w głosie mężczyzny pojawiła się nuta gniewu i goryczy – Ja i twój ojciec byliśmy dobrymi przyjaciółmi, ale wystarczyło jedno słowo i wygnał nas, oskarżając o zdradę.
    - Ktoś doniósł, że służycie Niezwyciężonemu. Jako król musiał być ostrożny i myśleć przede wszystkim o poddanych.
     - Wolał wierzyć pogłoskom, niż przyjacielowi.
    - Wiem, że popełnił błąd. Sam chciał was potem odnaleźć i przeprosić, ale nie zdążył. Dlatego teraz chcę to naprawić za niego.
     - Jednak wtedy nic nie zrobiłeś w tej sprawie. Patrzyłeś tylko jak uciekamy z podkulonym ogonem.
      - Miałem tylko dziesięć lat. Musiałem być posłuszny królowi.
    - Przyjaźniłeś się z moją córką. Ufała tobie, a ty nawet nie próbowałeś jej zatrzymać. Nawet nie wiesz ile nocy przepłakała, zanim była w stanie o tobie zapomnieć.
    Riva spojrzał na Elleyę, ale ta wciąż miała odwróconą głowę. Jednak jej zaciśnięte usta i zmarszczone czoło świadczyły, że przysłuchiwała się każdemu ich słowu. Westchnął ciężko, oparł łokcie na stole i ze znużeniem zwiesił głowę.
      - Moje przeprosiny i tak nie zrekompensują wam tego, przez co musieliście przejść – odezwał się cicho.
     - Masz rację. To by było stanowczo za mało.
Przez kilka dobrych minut w namiocie zapanowała cisza. Wszyscy troje zamarli w bezruchu, jakby na coś czekali. Riva ledwo rejestrował rozbrzmiewające na zewnątrz dźwięki. Śmiech dzieci jakoś nie pasował do panującej w środku atmosfery. W jego uszach brzmiał niczym skrzywiony rechot jego umysłu. Jakby świat nabijał się z jego nieudolności i błędów. Ciepłe promienie słońca zalewały namiot wślizgując się przez każdą szczelinę, ale wewnątrz czuł jedynie przejmujący chłód.
Jeszcze tyle do zrobienia.
Przymknął powieki i oparł czoło na dłoniach.
Jeszcze tyle do naprawienia. Nigdy tak naprawdę nie chciał być królem, a od kiedy nim został, nie wierzył, że sobie poradzi.
Teraz jednak nie miał czasu na wahanie. Za wszelka cenę musi chronić ten świat i swój lud. Zanim Gathalag i Balar zniszczą to, co jeszcze mu pozostało. Zanim miał jeszcze dla kogo walczyć.
W końcu uniósł głowę, wyprostował się i spojrzał wprost w przypatrujące mu się bursztynowe tęczówki. Nadał swojej twarzy wyraz stanowczości i pewności siebie.
- Mimo wszystko chcę, żebyś przyjął moje przeprosiny i wrócił ze mną do Malgarii – odezwał się w końcu - Odzyskacie dobre imię, ziemię i wszelkie przywileje. W zamian miałbym tylko jeden warunek.
Yarith milczał. Nachmurzył się i przez chwilę patrzył na córkę, jakby porozumiewał się z nią mentalnie, co może właśnie się działo. W końcu przeniósł na króla drapieżne spojrzenie i skinął nieznacznie głową.
- Przez wzgląd na dawne czasy wysłucham twojej propozycji, chociaż niczego nie oczekuj.
Riva odchrząknął, ukrywając uśmiech satysfakcji.
- Jak zapewne wiesz, Areel nie żyje i Niezwyciężony zaczyna się budzić. Gromadzi wokół siebie liczną armię. Zieloni Ludzie, zwierzołaki, centaury i wszyscy, którzy są przeciwko mnie. Już teraz mają znaczną przewagę, a obawiam się, że to jeszcze nie koniec.
- Wiec chcesz, żebyśmy ci pomogli – stwierdził Yarith. Nawet Elleya nadstawiła ucha, i stała się bardziej czujna.
     Riva pokiwał głową.
   - Nie ukrywam, że siła i spryt twojego klanu są niezastąpione. Zwłaszcza twoja chłodna logika i strategiczne umiejętności. Potrzebuję doświadczonego, zaufanego doradcę. Któż inny mógłby stanąć u mego boku, niż sam Alfa Vethoynów, prastarego klanu zwierzołaków?
      Mężczyzna prychnął, ale w kącikach jego warg pojawiło się widoczne zadowolenie. Wstał i zaczął przechadzać się po wnętrzu namiotu, od jednego krańca do drugiego. Splótł dłonie za plecami i ściągnął gęste brwi, jakby podejmował bardzo trudną i ważną decyzję. Jednak wiadomo było, że nie ma praktycznie żadnego wyboru. Riva rozumiał jego wahanie, chociaż uważał, że niepotrzebnie marnuje ich czas.
    - Sądzisz, że po tym wszystkim, ot tak wam przebaczymy i wrócimy do dawnego życia jakby nic się nie stało? – To było retoryczne pytanie, na które nie oczekiwał żadnej odpowiedzi.
     Riva po raz pierwszy pozwolił sobie na lekki uśmiech. Yarith w gruncie rzeczy nie był tak dumny i uparty, za jakiego uchodził. Oczywiście nie zamierzał tak łatwo ustąpić, ale młody król też miał swoje sposoby.
     - Sądzę, że tak – odparł Riva, lekkim, pewnym tonem – Nie tylko ze względu na starą przyjaźń, ale również, dlatego, że szykuje nam się wojna, a ja zdecydowanie chce mieć was po swojej stronie. Aby zmazać złe imię, będziesz musiał publicznie złożyć mi przysięgę wierności. W zamian uczynię cię moim najbliższym doradcą, a twój klan zasiądzie na honorowym miejscu wśród szlachty.
     Yarith nie przestawał krążyć po namiocie, nawet, kiedy Riva skończył mówić. W zaległej ciszy słychać było jedynie jego równomierne kroki i hałasy na zewnątrz. Riva zerkał to na dziewczynę, to na Alfę, Elleya zaś z zaciśniętymi ustami wbiła wzrok w ziemię, jakby próbowała rozgryźć, co naprawdę kryje się za jego propozycją. Teraz wszystko zależało od Alfy.
     Yarith w końcu zatrzymał się przy ławie i popatrzył na niego z góry.
   - Mój klan od wieków żyje według własnych zasad i nikomu nie jest podległy. Nigdy nie składaliśmy twojemu ojcu przysięgi wierności, więc dlaczego to przed tobą miałbym ugiąć kolana?
     - Ja wierzę w waszą niewinność, ale inni ludzie niekoniecznie – wyjaśnił Riva – A dzięki temu raz na zawsze pozbędziecie się podejrzeń. Jeśli będę trzymał cię blisko siebie, ludzie zrozumieją, że darzę cię zaufaniem i twój klan wróci do dawnych łask. Jeśli jednak znacznie bardziej cenisz sobie niezależność i życie w lesie, to nie będę cię do niczego zmuszał. Sami jednak długo nie dacie sobie rady, a jeśli my przegramy, to i tak wszystko będzie stracone. Jednak wybór pozostawiam tobie, Alfo Vethoynów.
     Yarith wygiął usta w krzywym uśmiechu. W jego bursztynowych źrenicach płonął drapieżny ogień. Przed tym człowiekiem trudno było nie skłonić głowy i nawet Riva odczuwał emanującą od Alfy silną, władczą energię.
    - A więc proponujesz mi bogactwo i pozycje za posłuszeństwo – odparł wesoło Yarith, jakby usłyszał jakiś żart. – Nadal jesteś moim więźniem, a zachowujesz się tak bezczelnie jakbyśmy już byli twoimi poddanymi. Twoja propozycja jest kusząca, ale nie jestem pewny czy mogę ci zaufać, jak to zrobiłem wobec twojego ojca. Jedno jego słowo odebrało nam wszystko. Skąd mam wiedzieć czy później nie postąpisz podobnie? – Zacisnął palce na oparciu krzesła i pochylił się nad ławą – Jesteś bystrym chłopcem, więc wiesz, jaka jest twoja sytuacja. Nawet moja córka mogłaby cię teraz pokonać. I pewnie zdajesz sobie sprawę, że moi ludzie z chęcią by cię rozszarpali, gdyby nie powstrzymywało ich moje słowo. Żyjesz jeszcze tylko ze względu na naszą znajomość... królu.
Riva zacisnął pod stołem lewą dłoń. Był cholernie słaby, śpiący i wyczerpany. Jednak ani ten mężczyzna, ani jego córka nie mogli tego zauważyć.
     Roześmiał się nagle może zbyt głośno. Wstał zaskakująco lekko, podczas gdy Yarith przyglądał mu się z wyrazem tłumionego gniewu. Riva obszedł ławę i stanął przed mężczyzną, tylko trochę od niego wyższym.
    - Yarithu, Yarithu... – Westchnął głośno – Naprawdę mnie nie doceniasz. Ja twoim więźniem? – Parsknął z rozbawieniem, nie zwracając uwagi na coraz bardziej skonsternowaną minę Alfy – Zostałem tutaj tylko dlatego, że trafiła mi się okazja, aby naprawić błąd ojca. W tej chwili potrzebuję waszej pomocy i przyznaję to otwarcie. Nie mam czasu na gierki i jak najszybciej muszę wrócić do stolicy. Z twoim klanem, albo bez. Może chwilowo jestem osłabiony, ale wciąż jestem Kruczym Królem. Jako Alfie należy ci się oczywiście szacunek, ale wybacz, to ja rządzę tym krajem i to na mnie spoczywa obowiązek jego ochrony. Sądzisz, że którykolwiek z twoich ludzi mógłby się ze mną mierzyć? Nie odzyskałem jeszcze pełni swojej Mocy, jednak... – Wyciągnął lewą rękę wierzchem do góry, ukazując czarne znamię w kształcie pióra. Po chwili tuż nad dłonią zafalowała ciemna mgiełka i przed ich oczami pojawiło się krucze pióro. Riva chwycił je delikatnie w palce i od niechcenia zaczął się nim bawić. Na szczęście tym razem poszło gładko i obyło się bez bólu. Oparł się o ławę i zerkając na mężczyznę, uśmiechnął się pod nosem. – Nikt nie docenia piękna i magii kruka. Dla twojej wiadomości, to pióro pochodzi z mojego skrzydła. Jest małe i delikatne, ale gdybym teraz je upuścił, zrównałoby tą polanę i cały Zapomniany Las z ziemią. – Yarith otworzył i zamknął usta, jakby zabrakło mu słów. Starał się zachować spokój, chociaż patrzył na pióro takim wzrokiem, jakby lada chwila miało się na niego rzucić. Riva przekrzywił lekko głowę i kontynuował: – To jedna z najprostszych i zarazem największych umiejętności Kruczego Króla. Mogę niszczyć nawet całe miasta. Wspaniałe, prawda? – Nie wspomniał już o tym, że w swoim stanie nie potrafi przywoływać większej ilości piór, a jedno z pewnością nie wysadziłoby nawet tej polany. Uznał jednak, że tak drobne kłamstwo nikogo nie obrazi, a jemu pomoże w negocjacjach. Odłożył piórko delikatnie na stół, świadomy, że obaj nie odrywają od niego wzroku. Potem spojrzał na Alfę i zacisnął palce na jego ramieniu – Jeszcze nigdy nie skorzystałem z tej umiejętności i mam nadzieję, że nie będę do tego zmuszony. Nie chcę stać się taki jak Balar, który nie potrafi już przestać zabijać. Powiedzmy, że to taki mój as w rękawie, którego użyję dopiero wtedy, gdy nie będę miał wyjścia. Nie chcę, żebyś to ty pierwszy mnie do tego zmusił. Naprawdę ci ufam, Yarithu i pokładam w tobie duże nadzieje. Możesz to uznać za ostrzeżenie i zachętę. Daję ci godzinę do namysłu – dodał po chwili milczenia – Bez względu na podjętą decyzję, po tym czasie wracam do Malgarii. – skinął mu głową – Dziękuję za opiekę i gościnę.
Odwrócił się i wyszedł z namiotu na pełne słońce. Przeciągnął się z zadowoleniem mimo bólu w ramionach. Wokół namiotów biegały dzieci, a ich krzyki i śmiech łączyły się z wesołym śpiewem ptaków. Riva zmrużył oczy i rozejrzał się po polanie, pełen uznania dla tych potężnych, dumnych wojowników, którzy potrafili żyć godnie nawet w środku lasu.
Czekając aż Elleya skończy dyskutować z ojcem o jego propozycji, oddał się rozmyślaniom. Wtedy jeden z chłopców odłączył się od swojej grupy i podbiegł do niego z ciekawością zmieszaną z lękiem. Stanął przed Rivą i zadarł głowę, spoglądając mu prosto w oczy. Miał rozchylone usta i marszczył brwi, wyraźnie zaaferowany jego widokiem. Riva uśmiechnął się do niego przyjaźnie, ale chłopiec chyba tego nie zauważył, robiąc wręcz zabawną, poważną minę. On również miał tatuaż klanu, wyglądający jak zadrapanie na prawej nodze, poniżej kolana.
- Jesteś naszym więźniem, prawda? – Zapytał przesadnie głośno. Kilkoro dzieci zastygło niedaleko i teraz obserwowały ich w milczeniu.
- Wygląda na to, że tak.
- To, dlaczego nie jesteś uwiązany i chodzisz sobie wolno po naszym obozie?
Riva parsknął krótkim śmiechem i zmierzwił chłopcu włosy, na co malec skrzywił się urażony i szybko odsunął.
- Ponieważ rozmawiałem z waszym Alfą – odpowiedział z rozbawieniem.
- Po co?
     - Jest moim starym przyjacielem i chciałem go przeprosić.
- Za co?
Riva znów się roześmiał, ale chłopiec był jak najbardziej poważny. Miał nadzieję, że Yarith szybko podejmie decyzję, bo robił się niecierpliwy.
- Jeśli bym ci powiedział, musiałbym cię zabić.
Chłopiec otworzył szeroko oczy, po czym odwrócił się i pobiegł do swoich kolegów. Oddalając się całą grupą, usłyszał jeszcze jego gniewne słowa:
- Głupek. Wyobrażacie sobie, że mi zagroził? Nie wie, że już potrafię się zmieniać?
Riva pokręcił głową z szerokim uśmiechem. Kiedyś ci malcy wyrosną na silnych wojowników, a on zamierzał zapewnić im dobre życie.
    Gdzieś po pół godzinie usłyszał szelest odsuwanego płótna i kroki za plecami, ale nawet nie drgnął. Elleya była już tuż za jego plecami i sięgała po sztylet u pasa. Wtedy Riva poruszył się ledwo dostrzegalnie i zniknął jej z oczu, by po sekundzie pojawić się za jej plecami. Zaklęła cicho, kiedy położył dłoń na rękojeści jej ostrza, zanim w ogóle zdążyła za nią chwycić.
- Nigdy nie wiem jak ty to robisz – westchnęła, nie odwracając głowy.
- I nigdy się nie dowiesz – mruknął, łaskocząc ją w ucho – Już powinnaś się nauczyć, że nigdy mnie nie pokonasz.
    Elleya skrzywiła się i burknęła coś pod nosem. Nagle złapała go za przegub dłoni i pociągnęła, próbując powalić na ziemię. Rivę przeszył ostry ból w lewej dłoni i na klatce piersiowej. Zachwiał się i pociągnął ją za sobą. Wylądowała na nim całym ciężarem, po czym uniosła się na rękach i napotkała pełne rozbawienia jasnoszare oczy. Ich twarze dzieliły od siebie milimetry. Musiała opuścić wzrok by dostrzec szeroki uśmiech na jego wargach.
    - Wiesz, że to się nie liczy.
    Wydęła wargi niczym mała dziewczynka.
   - Kiedyś cię pokonam.
   Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Rozumiem, że razem ruszamy do Malgarii.
- Mój ojciec nie dał się przekonać, że to ryzykowny pomysł.
- Tak. Ja też się cieszę, że wracamy do domu.


Inne blogi

Spis opowiadań

Spis opowiadań
Blog ze spisem opowiadań blogowych