wtorek, 29 marca 2016

rozdział 8 i 9

        Cyrret dość szybko zadomowił się na wyspie. Wprawdzie namacalna obecność Boga Śmierci oraz ponura atmosfera tego miejsca, nie sprzyjały dobremu samopoczuciu, ale i tak nie miał co narzekać.
       Jego pierwszym krokiem było zrobienie porządku w obozie. Z początku wojownicy buntowali się przeciw każdej jego decyzji, więc dla przykładu musiał kilku publicznie ukarać. Potem był już spokój i nareszcie patrzyli na niego tak, jak powinni. Z lękiem i szacunkiem.
       Wprowadził surową dyscyplinę, dzięki czemu wszystko miał pod kontrolą. Swój namiot postawił poza obozem, jak najdalej od Czarnej Wieży, co dawało mu trochę prywatności i spokoju. Codzienne odwiedziny w podziemnej krypcie niezmiennie wywoływały u niego gęsią skórkę, ale starał się to traktować jak obowiązek swojej nowej funkcji dowódcy.
      Dowódca Cyrret Krwawy.
    Uwielbiał ten tytuł i napawał się nim w każdej minucie każdego dnia i nocy. To było coś, o czym zawsze marzył. O czym marzył również Jeon. Być może, dlatego jego radość i duma były podwójne. Kiedy po raz pierwszy ktoś się tak do niego zwrócił, uśmiechnął się do nieba i odetchnął głośno.
     - Widzisz to, Jeonie? – Mruknął pod nosem – Trzeba było przeżyć, draniu, to dzieliłbym się z tobą tą chwałą.
     Cztery tysiące zwierzołaków i kilka tysięcy ludzi ludzi. Do tego ponad tysięczna armia nephilów, których obóz znajdował się po drugiej stronie Czarnej Wieży. A to dopiero początek. Cyrret przeczuwał, że to będzie największa wojna, w jakiej brał udział.
     Trenując swoją armię, przypominały mu się stare czasy, kiedy jako młodzik dopiero pojmował sztukę wojenną. Irytowała go każda niezdarność i powolność, ale czyż nie tak i on zaczynał? Już pierwszego dnia w akademii wojskowej stoczył swoją pierwszą walkę. Z Jeonem. Właśnie wtedy uznał go za swojego największego przeciwnika i prawie przez cały okres nauki, rywalizował z nim dosłownie o wszystko. To były dobre lata i nikt nie mógł przewidzieć, że tak to się wszystko skończy. On, który zarzekał się bronić Elderol własną piersią – stał się dowódcą wojsk Niezwyciężonego. Ironią losu było to, że jego marzenie w końcu się spełniło, chociaż stanął po przeciwnej stronie.
     Dzisiejszy dzień był długi i ciężki, toteż po wyczerpującym treningu i obejściu obozu, ledwo zauważył nadejście wieczoru. Zapomniał o codziennych odwiedzinach w podziemnej sali z Niezwyciężonym, co tylko wprawiło go w gorszy nastrój.
Mamrocząc pod nosem przekleństwa ruszył wyznaczoną między namiotami ścieżką prostu ku górującej nad wyspą Czarnej Wieży. Jej zwalisty szczyt zlewał się z mrokiem wieczoru. Cyrret naprawdę nie lubił tam chodzić, bo w komnacie pod ziemią czuł się, cóż... jak w grobowcu. Balar również zjawiał się tu prawie codziennie, a czasem nawet nocował. Pewnie dlatego nazywany był jego prawą ręką, i otaczała go ta ponura, nieco upiorna aura.
Zbliżając się do wieży, dostrzegł, że ktoś stoi przy drzwiach. Ciemna postać powoli zeszła ze schodów i ruszyła w jego kierunku.
Balar.
    Jego widok przestał Cyrreta zaskakiwać, bo przecież bywał tu nawet częściej niż dowódca. Wstyd się przyznawać, ale przy tym człowieku dostawał gęsiej skórki, a w jego sercu pojawiał się jakiś niepokój. Nawet Niezwyciężony nie wzbudzał u niego takiego lęku.
    Cyrret starał się zachowywać naturalnie, ale chłodne spojrzenie Balara i jego ponury wyraz twarzy naprawdę potrafiły wyprowadzić z równowagi.
    - Nie musisz już składać raportu – odezwał się na przywitanie.
    Cyrret odetchnął z ulgą i z nieufnością zerknął na wieżę.
   - Na pewno? – Zapytał ostrożnie.
   - Słynę z wielu rzeczy, ale z pewnością nie z kłamstwa – kąciki ust Balara zadrżały w drwiącym uśmieszku. Jego czarne oczy były ciemniejsze niż niebo nad ich głowami. – Opowiedziałem już naszemu Panu o twoich wyczynach i postępach w treningu. Uznał, że wie już dostatecznie dużo i nie potrzebuje twoich wizyt.
- Och, to wiesz jak przebiega trening? Myślałem, że cały czas przesiadujesz w wieży. – Cyrret uznał, że przy swojej pozycji może sobie pozwolić na lekkie docinki.
    - Jestem oczami i uszami Gathalaga. Widzę i słyszę znacznie więcej, niż chciałbyś wiedzieć.
Cyrret przełknął ślinę i pokiwał głową, jakby to było oczywiste. Dyskretnie odwrócił wzrok, zastanawiając się jak odejść, kiedy Balar dał mu znać, by za nim poszedł. Niechętnie ruszył ścieżką prowadzącą w stronę obozu.
- Widzę, że dobrze sobie radzisz. Jak oceniasz nasze szanse?
- Ciężko było ich zdyscyplinować, ale znajdzie się kilku porządnych wojowników. Sądzę, że damy radę.
- Ile czasu zajmie ci jeszcze trening?
- Właściwie nauczyłem ich już wszystkiego co mogłem.
- Dobrze. – Balar skinął z zadowoleniem głową, rozglądając się po jałowej wyspie, zaś na końcu zerknął na Cyrreta jakby przychylniejszym okiem. – Dobrze się spisałeś, dowódco.
Cyrret zdobył się na nieco zadufany uśmiech.
- Dziękuję. To dopiero początek. Czekam na prawdziwą walkę.
- Już niedługo. Odpocznij kilka dni, a potem rozpoczniemy przerzucanie armii.
Cyrret dopiero teraz dostrzegł, że Balar utyka lekko na jedną nogę i w ogóle w jego ruchach była jakaś ociężałość, która nie pasowała do jego wieku.
     - Kiedy dokładnie to nastąpi? – Zapytał niby od niechcenia, choć zżerało go zniecierpliwienie.
     - Cierpliwości – usłyszał tylko i wiedział, że tego człowieka nie ma co ciągnąć za język.
    Wojownicy kończyli wieczorne walki i powoli rozchodzili się do swoich namiotów. Na widok Balara przyspieszali kroku i schodzili mu z oczu. W przeciwieństwie do dowódcy, nie rozglądał się na boki, jakby w ogóle nie zwracał uwagi na otoczenie. Zdawało się, że nie dostrzega nawet chłodnego podmuchu znad morza, ani ogłuszającego ryku fal.
     Zmierzając do wysokiego namiotu poza obozem, Cyrret ziewnął głośno i zerknął na Balara.
- A jak tam sprawy na lądzie? Co słychać w Reed?
    - Ortis dobrze cię zastępuje i wszystko idzie zgodnie z planem. Pięć statków czeka zakotwiczonych przy porcie, a kolejne są w budowie. Wszystkie będą gotowe na czas do transportu armii.
    - A Czarna Pani? Z powodzeniem pomieściłaby kilka setek moich ludzi.
     Balar obdarzył go nieprzeniknionym, chłodnym spojrzeniem.
    - Czarna Pani należy do mnie. Jeśli twoi ludzi zgodzą się na towarzystwo nephilów, to proszę bardzo.
Cyrret wzdrygnął się mimowolnie, przypominając sobie swój pobyt na tym diabelskim statku.
- Zapytam – mruknął niechętnie, po czym zmienił temat: - Czy dowiem się w końcu, jakie mamy plany? Od czego mamy zacząć? Stolica? Czy może De”Ilos?
- Na początek uderzymy tam, gdzie najbliżej. Naszym pierwszym celem będzie miasto Gernnhed i prowincja Belthów.
Cyrret zastanowił się. Jego rodzinne strony. Jeona również.
Potraktuję ich tak, jak oni mnie i Jeona.
- Dobrze – odezwał się głośno –Bez szkoły i najlepszych wojowników nie będą w stanie długo stawiać oporu.
Balar przytaknął.
- Widzę, że naprawdę potrafisz myśleć. Tak, to z pewnością zaboli króla. Gdy do akcji wkroczą nephile, nawet cała armia ludzi nie da nam rady.
- Ci nephile... są konieczni? Moi ludzie...
- Nie wystarczą – dokończył za niego Balar – Jeden nephil, to jak dziesięciu ludzi, w dodatku praktycznie nie da się ich zabić. Nie zapominaj, że król ma wokół siebie sojuszników obdarzonych Mocą, z którymi zwykli śmiertelnicy nie mają szans. Jednak nie obawiaj się, nie ty będziesz za nich odpowiadał i jak dobrze pójdzie, nie będziesz musiał nawet ich oglądać.
- Więc masz już dla nich dowódcę?
     - Tak.
    Na Cyrreta spłynęła taka ulga, że bez namysłu klepnął Balara w plecy. Natychmiast zrozumiał swój błąd i zatrzymał się jak wryty, tuż przed swoim namiotem. Spomiędzy płótna wylewało się światło lamp, co znaczyło, że ten dzień nie skończy się tak szybko, jakby chciał.
   Balar również przystanął i powoli zwrócił się w jego stronę. Jego czarne oczy wręcz hipnotyzowały. Cyrret zamarł w nieznośnie długim wyczekiwaniu, podczas gdy wyraz twarzy Balara pozostał równie nieodgadniony, co zawsze. Mimo to, dowódca jakoś wyczuł jego irytację. Nikt nigdy nie odważył się dotknąć mężczyzny w ten sposób, tak poufale. Czy tą krótką chwilę zapomnienia przypłaci życiem?
     Milczenie stawało się nieznośnie napięte, aż w końcu Balar odezwał się chłodno:
   - Wkrótce poznasz przywódcę nephilów. Przygotuj ludzi i kiedy przypłyną statki, postaraj się wszystko sprawnie zorganizować. Odezwę się, gdy nadejdzie czas.
Odwrócił się do niego plecami, zmienił w kruka i odleciał.
Cyrret odetchnął głęboko i otarł z czoła krople potu. Z towarzyszącym mu hukiem fal, wszedł do jasno oświetlonego namiotu na kolejną naradę.
Mimo wszystko to był dobry dzień. A perspektywa pierwszej porządnej walki rekompensowała wszelkie niedogodności.


***

Balar zmienił się w kruka i opuścił wyspę Aznar. Czekało go jeszcze kilka innych obowiązków, zanim będzie mógł zając się Ariel. Ponownie nie docenił tej dziewczyny. Ośmieliła się wrócić do jego kryjówki i ukraść medalion wprost spod jego nosa. W dodatku uleczyła tego kundla, Sato. Sam fakt, że to zrobiła był zdumiewający, choć niechcący wyświadczyła mu przysługę. Teraz Sato i jego oddział tropią dziewczynę i jej towarzyszy. A kiedy ją znajdą...
Nie uciekniesz mi, Ariel. To tylko kwestia czasu.
Uśmiechnął się do siebie ponad ciemnym niebem. Samotny kruk przeciął wody dzielące wyspę od Elderolu i skierował się ku Reed.


***

Ortis był cholernie głodny i znudzony. Od rana snuł się bez celu po wiosce i starał się nie myśleć o tym, że jego serce bije coraz wolniej. Jego ciało pod tuniką zaczynało gnić i starał się unikać towarzystwa ludzi. Zresztą zdawało mu się, że pozostali również go unikają. Jeszcze miał siłę, żeby się powstrzymywać, ale czuł, że jest bliski załamania. Kiedy jego serce przestanie bić, to będzie koniec wszystkiego.
Potrzebował krwi. Nie zwierzęcej, ale ludzkiej. Potrzebował krwi by dalej żyć, bo wciąż miał tu sprawę do załatwienia. I jeśli będzie trzeba, zabije całą wioskę. Łącznie z tymi, których uważał za towarzyszy.
Ortis przysiadł na schodku przed etterem i zgarbił ramiona, obserwując toczące się obok niego życie. Był środek dnia i wiszące wysoko słońce mocno przygrzewało. Ci, którzy nie mieli nic do roboty szukali cienia do odpoczynku. Mur wokół wioski, dodatkowe chaty, port, a nawet statki – wszystko było gotowe i czekało na przybycie armii.
Ortis również czekał. A dokładniej mówiąc czekał na Cyrreta. Miał już dość tej zabawy w jego przyjaciela i zastępcę. Prawdę mówiąc miał już dość wszystkiego i najchętniej poszedłby w swoją stronę. Jak tylko dokona swojej zemsty, w końcu będzie mógł umrzeć w spokoju.
Mrużąc od słońca oczy, otarł pot z czoła, podkurczył kolana do brzucha i objął je ramionami. W pewnej chwili dostrzegł przemykającego między chatami Cerela. Ten mały smarkacz planował ucieczkę, ale tylko Ortis był na tyle spostrzegawczy, żeby to zauważyć. Z tym jednak również nie zamierzał nic robić, ani w ogóle ingerować w sprawy, które go nie dotyczyły.
Nagle tuż przed nim wylądował kruk, który w kręgu wirujących piór zmienił się w Balara.
Przez kilka sekund mierzyli się obojętnym spojrzeniem, po czym przybyły stanął obok i oparł się plecami o ścianę budynku. W milczeniu obserwowali wioskę i leniwe, spokojne morze skrzące się w słońcu błękitem i złotem.
- Jestem głodny – oznajmił w końcu Ortis – Długo już nie wytrzymam.
     Balar mrużył czarne oczy, które nawet w świetle dnia zdawały się puste, bez życia.
    - Cierpliwości – odpowiedział w końcu spokojnie – Za kilka dni przybędzie Cyrret z armią i wtedy zaatakujecie Belthów.
    - Zaatakujemy? – Ortis zerknął na Balara z uniesionymi brwiami – Myślałem, że to ustaliliśmy.  Miałem nie brać udziału w żadnych walkach. Nie interesuje mnie to.
      Balar uśmiechnął się nieznacznie, chowając ręce do kieszeni długiego płaszcza.
    - Miałem nadzieję, że może jednak zmienisz zdanie. Tym bardziej, że mam dla ciebie kolejną propozycję.
     - Jeśli to nie ma nic wspólnego z moim celem, to nie jestem zainteresowany.
     - A gdybym powiedział, że ma bardzo wiele wspólnego?
    Ortis wyprostował się i zaintrygowany, popatrzył uważnie na mężczyznę.
     - W takim razie mów.
     Balar obrzucił go taksującym spojrzeniem.
    - Nie tutaj. Najpierw chciałbym ci coś pokazać. Dotarcie na miejsce może zająć kilka godzin.
     Teraz był już naprawdę zaciekawiony. Rozejrzał się na boki podejmując szybką decyzję.
     A co tam. I tak nie mam nic innego do roboty.
    - Więc prowadź.
    Balar uśmiechnął się chłodno, po czym poprowadził go na tył ettetu. Po drodze jego ciało otoczyła już siateczka czarnych żyłek, aż w końcu na oczach Ortisa w błysku światła zmienił się w ogromnego kruka. Ptak spojrzał na niego czarnym okiem, po czym przycisnął skrzydła do boków i zaszurał brzuchem o trawę.
     Ortis przekrzywił głowę i poskrobał się w policzek.
    - To znaczy, że mam na ciebie wsiąść? To dla mnie zaszczyt...Chyba.
    Wdrapał się na upierzony grzbiet kruka i w momencie, gdy ten rozłożył skrzydła i poderwał się do lodu, Ortis poleciał do przodu i chwycił się go kurczowo.
     Lecę na grzbiecie samego Balara. Nie wiem czy mam się cieszyć, czy bać.
    Wzbili się w błękitne niebo i ku jego zaskoczeniu, skierowali w stronę migotliwego oceanu. Po raz pierwszy znajdował się tak wysoko w górze. Zerkając w dół na wioskę, wszystko wydało mu się malutkie i odległe. Ciekawe czy ktoś ich w ogóle zauważył. Na jego nieobecność i tak nikt nie zwróci uwagi.
    Wiatr chłostał go po twarzy i szarpał za włosy, kiedy lecąc wysoko nabierali prędkości. Każde uderzenie potężnych skrzydeł niosło ich kilka dobrych metrów dalej. Ortis siedział nisko pochylony i trzymał się upierzenia kruka, obawiając się upadku. Za każdym razem, gdy zmieniali wysokość lotu lub gdy zerkał w dół, kręciło mu się w głowie i przełykał nerwowo ślinę, więc w końcu zacisnął powieki i czekał na koniec tej nieprzyjemnej podróży. Kiedy zrobiło mu się niedobrze, na moment zapomniał nawet dlaczego znajduje się w powietrzu.
     Domyślał się, że lecą na wyspę Aznar, zanim jeszcze ujrzał z dołu jej niesymetryczny kształt. Wiele słyszał o tym miejscu, ale po raz pierwszy ujrzał go na własne oczy. I wszystko wyglądało tak, jak sobie wyobrażał. Czarna Wieża górująca nad karłowatymi drzewami, jałowa ziemia i tysiące namiotów stacjonującej armii. Ortis dostrzegł nawet miniaturowych wojowników, kręcących się po obozie, lub trenujących w większych grupach. A Cyrret? Z pewnością gdzieś tutaj był i puszył się swoją pozycją.
   Wylądowali przy samej wieży. Ortis z ulgą zeskoczył na ziemię, a kruk od razu z powrotem przybrał ludzkie kształty.
   - Cóż, to było...niezapomniane przeżycie. Czy mam się spotkać z Cyrretem? – Zapytał na wstępie, rozglądając się po nieprzyjaznej, surowej okolicy. Podróż zajęła im kilka godzin i teraz słońce chyliło się ku zachodowi. Huk rozbijających się o klify fal zagłuszał myśli i nie pozwalał na swobodną rozmowę.
    - Nie ma takiej potrzeby – padła sucha odpowiedź.
  Ortis zadarł głowę i przyjrzał się Czarnej Wieży, która choć niezbyt wysoka, budziła grozę. Znajdowali się przed kamiennymi schodkami, prowadzącymi do wejścia.
   - Nie mów mi tylko, że to Niezwyciężony na mnie czeka?
    Balar pokręcił głową.
    - Chodź za mną – mruknął tylko i poprowadził go na tyły wieży.
    Ortis wzruszył ramionami i ruszył za nim posłusznie. Okrążyli budynek i jego oczom ukazał się drugi, ukryty obóz, którego nie dostrzegł nawet z góry.
     Tyle, że tutaj nie było namiotów, i nie paliło się nawet jedno ognisko.
     Stanął jak wryty, po raz pierwszy w swoim życiu naprawdę zaskoczony.
     - To są...
     Balar spojrzał na niego i uśmiechnął się cierpko.
    - Nephile – dokończył.
     Martwi ludzie. Armia umarłych, żywiących się życiem.
    Ortis stał zupełnie bez ruchu i patrzył na te stworzenia, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Część siedziała na ziemi, niektórzy włóczyli się wokół bez celu, lub po prostu stali. Jednak najgorszy był sam ich wygląd. Większość wciąż miała na sobie resztki ubrań i nawet skórę, co świadczyło, że są w najlepszej kondycji. Ci siedzieli w grupkach i nawet ze sobą rozmawiali. Jednak widział wśród nich również żywe szkielety o białych lub sczerniałych kościach, w których ciemnych oczodołach poza robactwem czaiła się namacalna, dławiąca śmierć. Ortis dostrzegał każdy kolejny szczegół, a gdy jego wzrok powoli przesuwał się po tej upiornej armii, czuł w środku narastający chłód, jakby przerażająca atmosfera tego miejsca zaczynała mu się udzielać. Dodatkowo w powietrzu unosił się ciężki odór rozkładających się ciał.
     Zwisające luźno płaty skóry. Żywe mięso i tkanki. Brak różnych części twarzy i prześwitujące kości. Jeden nie miał policzka i włosów, a zrolowana skóra po drugiej stronie twarzy ukazywała zaschniętą krew i szczęki.
   Przełknął powoli ślinę i zwrócił wzrok na Balara, który zdawał się zupełnie nieporuszony towarzystwem tych stworzeń. Pierwsze oszołomienie minęło i Ortis na powrót przybrał na twarz znudzony, obojętny wyraz.
    - Więc po co mnie tu przyprowadziłeś? – Zapytał od niechcenia.
    Balar potoczył ręką po obozie.
    - Jak ci się podoba twoja armia?
  - Słucham? – Ortis zamrugał, jakby nie dosłyszał. Takiego obrotu sprawy zupełnie się nie spodziewał.
     Balar spojrzał na niego jak zwykle z nieokreślonym wyrazem twarzy, ale za to badawczo.
- Właśnie proponuję ci, abyś przejął dowództwo nad nephilami. Jest ich tu ponad tysiąc, ale może być więcej.
- I co mam niby z nimi robić?
- Co chcesz. To twoja armia. Kiedy przyjdzie czas, przetransportuje ich na ląd. Na początek chciałbym, abyś zaatakował Gernnhed.
Ortis skrzyżował przed sobą ramiona i potoczył wzrokiem po nephilach już bez odrobiny odrazy.
- A Cyrret? – Chciał wiedzieć.
- Wie o ich obecności, ale nie wie, kto ma zostać ich dowódcą. Podobnie jak reszta ludzi, nie potrafi długo przebywać w ich towarzystwie. To logiczne, że w tej sytuacji pozostałeś tylko ty, Ortisie. Jesteś wyjątkowy i ktoś taki jak ty, nie powinien się zmarnować.
Uniósł brwi.
- Wyjątkowy? Proszę. Ja tylko...
W czarnych tęczówkach Balara mignęło rozbawienie.
- Pomyśl, Ortisie, jakie to daje ci możliwości. Te stworzenia będą na każdy twój rozkaz. Jak widzisz, to chyba pasuje do twoich celów? - Po czym pochylił się nad jego uchem i dokończył szeptem.
Ortis skinął głową i uśmiechnął się przebiegle. Armia? Nehpile? W sumie, dlaczego nie? To wszystko wydawało się zbyt kłopotliwe, ale przynajmniej przestanie się nudzić.
Odwrócił się do Balara i spojrzał mu prosto w oczy
- Zgoda. Mogę być tym dowódcą nephilów.
Balar z zadowoleniem skinął krótko głową.
    - Dobrze. W takim razie niedługo „Czarna Pani” przewiezie ich na ląd. Teraz odstawię cię do Reed.
    Ponownie zmienił się w wielkiego kruka i Ortis nie miał wyboru, jak wrócić na jego grzbiet. Tym razem miał, o czym myśleć, dlatego powrotna droga wydała mu się mniej męcząca i znacznie krótsza. A gdy przypominał sobie ostatnie wyszeptane słowa Balara, nie potrafił przestać się do siebie uśmiechać.
     W jego głowie powoli kształtował się plan.
     Plan zemsty doskonałej.
   Gdy wylądowali na brzegu, wioska pogrążona była we śnie, a na granatowym niebie migotały beztrosko gwiazdy. Ortis zsunął się z kruka, i tuż potem stanął przed nim odziany w czerń jego przewodnik.
    Ortis spojrzał na spokojną, ciemną taflę wody, od której płynął chłodny wiatr i przeczesał palcami potargane włosy. Choć cieszyła go nadchodząca przyszłość, czuł się wyczerpany.
    - Naprawdę jestem głodny. Umieram – poskarżył się po chwili ciszy.
    Balar zerknął na niego i uśmiechnął się lekko.
    - To zjedz coś. Chyba potrafisz się kontrolować.
    Po tych słowach zmienił się w kruka i odleciał, szybko stapiając się z mrokiem nocy.
   Ortis pokręcił głową i wolnym krokiem skierował się w stronę wioski. Wyciągnął dłoń i stworzył niewielką kulę światła, która zawisła nad nim posłusznie, oświetlając drogę. Mało kto wiedział, że już od dziecka dysponował niewielką Mocą. Potrafił kilka prostych sztuczek i cieszył się, że chociaż to pozostało mu z dawnego życia.
     Nawet nie podejrzewał, że zwyczajny, nudny dzień tak się zakończy. On dowódcą? Prychnął pod nosem i jeszcze raz pokręcił głową. I to w dodatku armii nephilów. Cóż za ironia losu. Przeczuwał, że Balar miał z nim związane jakiejś plany, ale nie zamierzał bawić się w tą całą wojnę nie dłużej niż to konieczne.
    Cóż. Z pewnością wiele na tym skorzysta. Chociażby to, że będzie miał zajęcie i może przestanie ciągle myśleć o jedzeniu.
     - Czy dzisiaj nie będziemy już trenować?
   Znajomy głos oderwał go od własnych myśli. Przy domu kobiet czekała na niego dziewczyna. W słabym magicznym blasku jej postać powoli wyłoniła się z mroku, a złote włosy zapłonęły jakoś nieziemsko.
      Kira. Zupełnie o niej zapomniał.
    Obrzucił ją szybkim spojrzeniem i dostrzegł, że błyszczącym wzrokiem wpatruje się w jego kulę światła. Wciąż miał nadzieję, że nie będzie musiał długo jej niańczyć. Być może pozbędzie się jej szybciej niż oczekiwał.
     - Idź spać, już późno – mruknął, poirytowany, że przerwała mu snucie tak pięknych planów.
     - To... – wskazała palcem na złotą kulę nad jego głową – Potrafisz coś takiego?
     Zatrzymał się i zmrużył oczy, obrzucając ją groźnym spojrzeniem.
    - Ciekawość, to pierwszy stopień do piekła, dziewczyno – warknął – Zapomnij, że mnie widziałaś i idź spać. Jutro czeka cię ciężki dzień – ostrzegł, po czym bezceremonialnie wepchnął ją do chaty i zatrzasnął drzwi.
     Na wszelki wypadek zgasił kulę i w ciemności ruszył do swojego domu. Zapomniał o Kirze w momencie, gdy jego myśli odpłynęły z powrotem w stronę dzisiejszego wydarzenia.
      Jego własna armia nephilów.
      O tak, zamierzał zrobić z nich dobry użytek.


                                                                       Rozdział 9



      Słońce zaszło już za horyzont, a na ciemniejącym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Światełka w dole wyglądały niczym świetliki, a pola i łąki otuliła chłodna kołdra nocy.
        Arwel przebił się przez niewidzialną osłonę stolicy, która zabrzęczała niczym stłuczone lusterko i zafalowała delikatnie.
       A więc Falen już wie, że się zbliżam. Pomyślał ze ściśniętym sercem. Radość i strach gnały go do przodu, każdym uderzeniem kruczych skrzydeł walczył z upływającą sekundą. Tak bardzo chciał zobaczyć przyjaciela, a jednocześnie przerażało go to, co może tam zastać. Wierzył jednak, że tak naprawdę nic się nie zmieniło. Inaczej ich przyjaźń nie przetrwała by tych wszystkich lat.
     W mieście wciąż panował ruch, chociaż kupcy na rynku powoli zamykali swoje kramy, a ludzie kierowali się do domów, lub karczm. W oknach zapalano lampy, lub, magiczne kule światła. Strażnicy z klanu Belthów rozpoczęli nocny patrol, a dzięki ich czujności mieszkańcy Malgarii mogli czuć się w miarę bezpiecznie. Tylko rzeki i pola w obrębie miasta po zmroku stanowiły najciemniejsze, wyludnione obszary, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszczał się samotnie po nocy.
       Wzdłuż muru i na blankach płonęły pochodnie i magiczne kule światła, przez co cały dziedziniec skąpany był w jasnym, rzucającym cienie świetle. Za to w samym zamku paliło się tylko w jednym oknie. Na drugim piętrze w gabinecie króla Rivy.
Z cichym szumem skrzydeł podleciał do okna, gdzie paliło się światło i przysiadł na parapecie. Przekrzywił kruczy łepek i czarnymi oczami przyjrzał się wnętrzu komnaty. W środku wszystko było tak, jak pozostawił to król Riva. Wszędzie panował porządek i ład, poza jednym miejscem.
Na biurku walały się stosy książek i dokumentów, część nawet leżała wokół na podłodze. W całym tym rozgardiaszu Arwel ledwo dostrzegł złotą czuprynę. Uśmiechnął się w duchu. Falen siedział na krześle z głową opartą o blat biurka. Jedna ręka zwisała swobodnie wzdłuż ciała, druga leżała na stosie papierów. Chłopak spał głęboko i wyglądało na to, że nawet przerwanie osłony go nie obudziło. Arwel odetchnął jakby z jego serca spadł ogromny ciężar. Ulżyło mu pod wieloma względami.
Zleciał pod główne drzwi i przemienił się, zaledwie jego stopy dotknęły marmurowych schodów. Wszedł do środka, starając się zachowywać bezszelestnie. Cały zamek pogrążony był w mroku i ciszy. Żadnych hałasów, żadnej służby, żadnych kroków. Jakby to miejsce dawno zostało opuszczone i zapomniane.
Jak Falen może tu wytrzymać?
Wspinając się po marmurowych schodach, wzdrygnął się mimowolnie. Bez króla i Zakonu, zamek zamienił się w ogromny grobowiec. Jeśli za dnia było tu równie ponuro, to wolał sobie nawet nie wyobrażać, jak można spędzić samotnie choćby jedną noc.
Po drodze nie spotkał nikogo, choć zazwyczaj nawet w nocy słychać było krzątanie się służby. W korytarzach nie paliła się ani jedna pochodnia, zza drzwi nie dochodził nawet najlżejszy dźwięk. W mroku łatwo było poruszać się bezszelestnie, za to miał wrażenie, że każdy jego oddech i uderzenie serca odbijają się głośnym echem od grubych murów. Przez całą drogę starał się uspokoić, przeklinając siebie, że jak głupek boi się spotkania z przyjacielem.
W mrocznym korytarzu widział na tyle dobrze, że bez problemu dotarł do właściwych drzwi. Zatrzymał się na chwilę w blasku wylewającego się ze szpar światła. Czarne pióro wyrzeźbione w drewnie niemal zlewało się z mrokiem nocy. Przez własne problemy czasem zapominał, czemu robią to wszystko. W jednej chwili chwyciły go wyrzuty sumienia. Odnalezienie króla Rivy było teraz najważniejsze. A on tak dziecinnie gnał przez niemal pół kraju, żeby tylko pogadać z Falenem.
No właśnie Falen. On był teraz jego priorytetem i nie ważne, co myśleli czy mówili inni. Ten chłopak rozpaczliwie potrzebował kogoś bliskiego. Tak jak kiedyś i teraz.
Pchnął drzwi i po cichu przekroczył próg. Jasny blask lejący się z lamp na moment go oślepił. Zmrużył oczy i zamknął za sobą drzwi. Jego wzrok powędrował do biurka i wargi same ułożyły się w uśmiech. Cały Falen. Lekkomyślny, leniwy i nieostrożny. Wolał po prostu zapalić lampy niż wysilać się i stworzyć magiczne światło. Pewnie zmęczył się udawaniem, że pracuje i zasnął tak głęboko, że przestał być czujny i nawet nie wyczuł, że ktoś przekroczył barierę.
Arwel zdjął płaszcz i rzucił go na fotel. Postąpił kilka kroków w głąb pokoju, wsadził ręce do kieszeni i zapatrzył się na śpiącego przyjaciela. Uśmiech nie schodził z jego ust, choć nie docierał do oczu. Zmierzwione złote włosy, lekko zmarszczone brwi i rozchylone usta. Wcześniejszy strach i wszelkie obawy zniknęły w jednej chwili. Teraz po prostu cieszył się, że może tu być, z powrotem w zamku, z powrotem w domu. Ze swoim podopiecznym.
Jakiś szelest, lub po prostu jego obecność w końcu obudziły Falena. Jeszcze z zamkniętymi powiekami oblizał zaschnięte wargi, pociągnął nosem i ziewnął. W końcu wyprostował się, przeciągnął i otworzył oczy. Dokładnie sekundę wcześniej Arwel zniknął ze środka komnaty, aby zaraz pojawić się za krzesłem i plecami Falena. Stłumił śmiech, obserwując jak przyjaciel drapie się po głowie i rozgląda po gabinecie. Bez żadnego dźwięku ostrzeżenia, nagle zakrył dłońmi oczy Falena. Chłopak wydał z siebie okrzyk zaskoczenia i wzdrygnął się jak oparzony, po czym sięgnął po miecz, z zamiarem zaatakowania intruza, który ośmielił się go dotknąć. Arwel bardzo dobrze wiedział, co siedzi temu wojownikowi w głowie i nigdy wcześniej nie odważył się zrobić mu czegoś takiego. Tym razem jednak nie mógł się powstrzymać. Pospiesznie, by nie oberwać niepotrzebnie, pochylił się i z uśmiechem wyszeptał mu prosto do ucha:
     - Drzemka w trakcie pracy, Wasza Wysokość? Nie ładnie.
Falen zesztywniał, ale tylko na jedną sekundę. Zaraz potem odwrócił się tak gwałtownie, aż coś strzyknęło mu w karku, a kilka kartek spłynęło na podłogę. Mrugając powiekami, wpatrywał się w Arwela, jakby miał przed sobą zjawę.
- Arwel – wyszeptał w końcu, chyba jeszcze nie do końca dowierzając w jego obecność.
Wojownik uśmiechnął się od ucha do ucha i obszedł biurko. Napił się wody prosto z dzbana stojącego na ławie, i rozłożył się na kanapie. Z rozbawieniem przyglądał się wciąż zaskoczonej minie przyjaciela.
- Chyba będę zmuszony zgłosić to odpowiedniej władzy. Przyłapałem Waszą Wysokość na spaniu i to w całkiem nieeleganckiej pozycji – pokręcił głową z udawanym oburzeniem i cmoknął dwa razy   – Wasza Wysokość zignorował naruszenie bariery i podstawowe zasady czujności. Nie mówiąc już o tym bałaganie na biurku. Wasza Wysokość ewidentnie i kategorycznie zasługuje na surową karę.
     Z trudem zachował poważny ton, choć jego pierś drżała z powstrzymywanego śmiechu. Za to Falen chyba nie był w nastroju do żartów. Zmarszczył brwi, niepewnym ruchem przeczesując palcami włosy.
      - Przestać sobie żartować – warknął nazbyt ostro – Co tu robisz? Tak naprawdę?
      - Tak naprawdę? – Powtórzył Arwel z rozbawieniem w oczach i zanim odpowiedział, przeciągnął się leniwie – Przyleciałem, żeby wyspać się w swoim łóżku. Te prycze w karczmach są naprawdę twarde, a na ziemi zupełnie nie mogę usnąć.
- Argon wie, że tu jesteś?
- Oczywiście, sam kazał mi tu wrócić, bo obawiał się o moje zdrowie.
Falen przewrócił oczami.
- Znaleźliście Ariel?
- Tak. Jest cała, zdrowa i bardzo, bardzo...interesująca.
- A król?
- Właściwie to sam się znalazł. Ma dołączyć do reszty w Gildrarze. Jakieś jeszcze pytania?
- Nikt cię nie ścigał?
- Nie. Byłem bardzo ostrożny.
- Widzieliście centaury? Wiecie już, co zamierzają?
- Nie i nie. I wyprzedzając twoje kolejne pytanie na razie nie słyszeliśmy o żadnych atakach. Zamierzamy jednak powiadomić wszystkie prowincje, żeby zaostrzono ochronę i gotowość do walki. Jak już wspominałem zaczniemy od Gildraru. Nie chcemy siać paniki wśród ludu, ale chyba lepiej jak wszyscy będziemy świadomi ryzyka i przygotowani na najgorsze.
      - Kiedy..
     - Jeszcze kilka dni i powinniśmy wrócić do domu – wstał z uśmiechem i mrugnął do niego okiem – Szkoda, że król tak szybko wraca. Polubiłem tytułować cię „Wasza Wysokość”.
    Falen odchrząknął nerwowo, i zaczął głośno porządkować dokumenty wokół siebie. Arwel podszedł do biurka, kucnął przy fotelu i zajął się zbieraniem tego, co leżało na ziemi.
    - Mam nadzieję, że skończyłeś już z tymi oficjalnymi pytaniami. Kiedy usłyszę, „co u ciebie?”, albo „Czy tęskniłeś za mną?”.
     Nie doczekał się odpowiedzi i w ogóle nagle w gabinecie zapanowała dziwnie napięta cisza. Arwel uniósł głowę i popatrzył na Falena, który zamarł z książką w rękach i wpatrywał się w nią niewidzącym wzrokiem. Zaciskał w skupieniu wargi, jakby miał w sobie niewidzialnego wroga, z którym toczył właśnie walkę na śmierć i życie.
     Arwel wiedział. Czyż nie miał dostępu do najbardziej skrytych myśli przyjaciela i czyż to nie on przez pierwsze lata uczył go zaufania do ludzi?
    Uśmiechnął się pod nosem, po czym wstał i z hukiem rzucił pozbierane dokumenty na biurko. Falen podskoczył, kierując ku niemu wystraszony wzrok.
     - Co ty...
    - Dość tego.
    Arwel pochylił się na wysokość jego oczu, zaledwie kilka milimetrów od twarzy. Zmrużył oczy i  dotknął palcem czarnego znamienia na czole wojownika. Spojrzał wprost w te jego niesamowicie błękitne oczy i odezwał się poważnym, ale łagodnym tonem:
      - Trzeba było to zrobić już na początku. Przeczytaj moje myśli. Pozwalam ci zajrzeć najgłębiej jak się da. Obejrzyj wszystko dokładnie, każde moje wspomnienie. Potem porozmawiamy.
     Zamknął powieki i czekał. Świadomość Falena dryfowała na obrzeżach jego umysłu, ale nie zagłębiała się dalej. Jego obecność jak zawsze była łagodna, krucha i pełna wypełniających go lęków. Złote światełko, które zawsze tam było, ilekroć zamykał oczy, a za którym zdążył się już stęsknić. Dotyk umysłu Falena nigdy nie był uciążliwy ani irytujący. Wręcz przeciwnie.
      Nie doczekał się z jego strony żadnej reakcji. Falen mógł przeczytać jego powierzchowne myśli, ale nic poza tym. I wyglądało na to, że nie zamierza posuwać się dalej.
     - Chcę byś odpowiedział mi tylko na jedno pytanie – odezwał się zamiast tego głośno.
      Arwel otworzył oczy i uśmiechnął się jednym kącikiem ust.
      - Słucham?
    Falen spuścił wzrok, odetchnął głęboko i znów na niego spojrzał. Położył dłonie na kolanach, splatając i rozplatając je nerwowym ruchem.
      - Dlaczego wtedy zamknąłeś swój umysł?
    Arwel po części spodziewał się tego pytania, ale i tak potrzebował chwili, by znaleźć na nie odpowiedź. Właściwie go też to nurtowało. Dlaczego?
    - Sam nie wiem – odparł w końcu szczerze. Podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz, po czym odwrócił się i oparł o parapet. Falen nie zdejmował z niego dużych, jasnych oczu, czekając na odpowiedź – Sam nie wiem – powtórzył z krzywym uśmiechem drapiąc się za uchem – Chyba zrobiłem to instynktownie. Wszystko działo się tak szybko. Byłem zaskoczony i przestraszony. Wiem, że zrobiłem źle. Wbrew zasadom...ale...Chyba po prostu bałem się twojej reakcji.
Falen uniósł brwi. Napięcie zniknęło z jego twarzy, oczyszczając ją ze zmarszczek i nadając mu jego zwykły chłopięcy urok.
- Naprawdę? Zrobiłeś to tylko dlatego? – Pytał, jakby jeszcze nie mógł w to uwierzyć – Tylko tyle? Przestraszyłeś się mnie?
Arwel wzruszył bezradnie ramionami, układając przy tym usta w zabawnej minie.
- Wiem, że to było głupie.
- Bardzo głupie – prychnął Falen.
- Dlatego chciałem to wyjaśnić. Nie lubię, kiedy się na mnie obrażasz.
- Wcale nie byłem obrażony.
- Byłeś. I nie zaprzeczaj. Twoje myśli nie kłamią.
- Niech ci będzie. Może trochę byłem zły.
Przez chwilę patrzyli na siebie wrogo, by zaraz potem wybuchnąć głośnym śmiechem. Falen wstał zza biurka, przeciągnął się, po czym opadł na kanapę. Przymknął oczy z błąkającym się na ustach uśmiechem. W świetle lamp jego włosy błyszczały płynnym złotem, podobnie jak zadowolona świadomość w umyśle Arwela. Kiedy ich śmiech w końcu ucichł, na powrót oddając ciszę zamkowi, gabinet wydawał się teraz znacznie przytulniejszy i jakby cieplejszy.
- No wiec – odezwał się Falen nie otwierając oczu, pół leżąc na czerwonej sofie – Wróciłeś tylko po to, żeby to wyjaśnić?
Arwel przeszedł przez pokój i usiadł obok przyjaciela. Przyjął podobną pozycję, zakładając ręce pod głowę i zapatrzył się na światło lampy. Jej łagodny blask odgradzał ich od nocnego i zimnego świata.
- Po części – odparł z większą swobodą. Teraz, kiedy ciężar niepokoju spadł z jego serca, mógł się po prostu cieszyć, że tu jest – Chciałem też zapytać, czy byłbyś tak miły i publicznie odczytał moje myśli. Oczywiście, kiedy wszyscy wrócą. Argon nie ma wątpliwości, że zostałem wrobiony, jednak reszta jest mniej ufna. W ten sposób zostanę całkowicie oczyszczony z zarzutów.
- Oczywiście, że to zrobię. I to nawet z przyjemnością, żeby reszcie zrobiło się głupio, że cię oskarżyli. Co za głupota – prychnął – Wiadomo, że wszyscy chcemy, żeby morderca jak najszybciej został złapany, ale czy to znaczy, że każdy z nas ma być traktowany jak domniemany zabójca? Ale wiesz, - nagle zmienił temat - naprawdę nie musiałeś przylatywać dla takiego drobiazgu. Wystarczyło porozmawiać ze mną telepatycznie.
- Czy to znaczy, że mnie wyganiasz? – Arwel otworzył jedno oko i popatrzył na przyjaciela.
Falen trącił nogą jego nogę i posłał mu krzywy uśmiech.
- I tak zrobisz, co będziesz chciał.
- Masz rację, Wasza Wysokość – Arwel pokazał mu język i roześmiał się krótko – Nic i nikt mnie nie odciągnie od mojego mięciutkiego, ciepłego łóżka. Ty możesz sobie tu pracować do rana i po prostu udawać, że mnie nie ma. I jeśli nie dasz mi się porządnie wyspać, to osobiście doniosę to królowi.
Arwel zerwał się energicznie na nogi, przeciągnął się z przesadnie głośnym ziewnięciem i ruszył ku drzwiom. Falen poszedł w jego ślady i pierwszy dopadł drzwi, po drodze gasząc lampy i umieszczając ją nad ich głowami kulę światła. Wyszedł na korytarz, przepychając się przed nim w progu.
- Całe szczęście, że jednak ze mną nie zostałeś – westchnął głośno, odwracając się w jego stronę – Już widzę, jaki byłby z ciebie tyran. Musiałbym harować całymi dniami, a sam byś leniuchował – z dezaprobatą pokręcił palcem – Przynajmniej teraz wiem, jaki z ciebie...
Arwel trzepnął go w głowę, położył dłonie na jego ramionach, odwrócił i popchnął mrocznym korytarzem.
- Dokończysz swoje pochwały nad moją osobą jutro. A teraz czas spać, bachorze.
- Bachorze?! A gdzie „Wasza Wysokość”? Trochę szacunku.
- Nie. Niewłaściwie przywitałeś swojego gościa, spałeś zamiast pracować i straciłeś na moment czujność. Nawet nie zauważyłeś, kiedy przekroczyłem tarczę, prawda? Nie chcę takiego króla, więc od teraz będziesz bachorem. I lepiej słuchaj swojego starszego kolegi, bo marny będzie twój los.
- Jesteś okropny. – Falen wywinął się z jego rąk, obrócił i wymierzył mu kuksańca w ramię. – Poza tym jesteś starszy tylko o kilka miesięcy, a to się nie liczy. Podły despota.
- Jak widać każdy dzień przewagi nad tobą jest na wagę złota, bachorze. – Arwel przyciągnął go do siebie, uwięził jego głowę pod pachą i potarmosił złote włosy. – Niemądry, obrażalski leniuch.
- Mrówcza kupa.
Przez całą drogę do komnat przepychali się i popychali, wymyślając dla siebie coraz to nowe wyzwiska. Ich kroki, krzyki i śmiech niosły się po całym zamku. Napełniały stare mury życiem i radością.
Arwel odprowadził Falena pod same drzwi i dopiero wtedy udał się do własnej komnaty. W ciemności przywitały go znajome kształty mebli oraz duże, puste łóżko.
Jednak nie ma to jak w domu.
Rozebrał się i wsunął pod chłodną kołdrę. Zamknął oczy i wydał z siebie długie, pełne ulgi westchnienie.
Śpisz?
Malutkie słoneczko w jego umyśle rozbłysło, a świadomość Falena łagodnie wypełniła jego umysł. Arwel uśmiechnął się do siebie lekko. Właśnie za czymś takim tęsknił. Za normalnym dniem i równie normalnym wieczorem wypełnionym obecnością przyjaciela. W takich chwilach naprawdę nie miał ochoty myśleć o tym, co się dzieje na zewnątrz. Ani o wojnie, ani o mordercy ani o tym, co ich jeszcze czekało.
     Na twoje szczęście jeszcze nie. Coś się stało?
     Nic. Chciałem tylko powiedzieć dobranoc.
     Arwel zaśmiał się cicho.
     Przyznaj w końcu, że tęskniłeś za tymi rozmowami. To nic złego.
    Nigdy tego nie zrobię, bo już wtedy nie dasz mi spokoju. Wiesz, że zawsze wolę być ostrożny. Nie wiadomo, kto nas może podsłuchiwać.
    To niemożliwe i dobrze o tym wiesz. Mógłbyś już skończyć z tą ostrożnością, bo to robi się już męczące.
     Chwila ciszy.
    Arwel?
    Słucham?
   Naprawdę możesz tu być?
   Już mówiłem, Argon sam mnie wygonił.
   Jak długo możesz zostać?
    Jutro wieczorem muszę wracać. Mamy cały dzień dla siebie i już zaplanowałem dla nas atrakcje. Cieszysz się?
    Mam obowiązki. I jeśli myślisz o czymś głupim...
    Falen.
     Co?
   Krótkie „dobranoc” by starczyło. Naprawdę nie mam ochoty na kłótnię przed snem. Jestem zmęczony. A jutro czeka nas długi dzień.
     Znów krótkie milczenie.
     Przepraszam...i dziękuję.
     Arwel przekręcił się na bok i zasnął z lekkim sercem.
     O tak. Z pewnością właśnie tego było mu trzeba.
     Nie ma to jak w domu.


***

       Cerel sprawiał pozory, że włóczy się po wiosce bez żadnego celu. Szedł z rękami w kieszeniach i w zamyśleniu kopał przed sobą kamyki. Było późne popołudnie i nikt właściwie nie zwracał na niego uwagi. Nikt go nie zaczepiał, ani nie zatrzymywał. Jakby był niewidzialny. Kiedy w pobliżu nie było Cyrreta, nikt mu nie rozkazywał i jakby w ogóle o nim zapomniano.
      Czuł, że szykuje się coś wielkiego. Poznał to po niezwykłym poruszeniu wojowników, ale i sam wyczuwał w powietrzu jakieś narastające napięcie. Dodatkowo był świadkiem, jak pewnego wieczoru kilka statków wypłynęło w morze. To wszystko coraz bardziej go niepokoiło.
     Od pewnego czasu narastało w nim przekonanie, że coś z tym wszystkim musi zrobić. Czuł się w obowiązku by tak tego nie zostawić. Ci dranie zabili jego rodziców i ukochaną. Zburzyli jego spokojny świat i musieli za to zapłacić. Nie miał pojęcia, dlaczego wybrali akurat jego wioskę, ale już dłużej nie miał zamiaru bezczynnie przyglądać się jak panoszą się po cudzej ziemi. Ci durni wieśniacy mogą sobie tu gnić, jeśli pozwalają sobą tak pomiatać. Z niego nikt nie zrobi niewolnika. Wystarczy, że stąd ucieknie. Jak najszybciej. Potem uda się do Gernnhedu i zawiadomi Hrabiego o...
No właśnie? O czym?
   Cerel oparł się niedbale o pień drzewa, mieląc w ustach źdźbło trawy. Mrużąc oczy, z roztargnieniem obserwował przechadzających się w tą i z powrotem strażników oraz uwijających się przy swoich zajęciach wieśniaków. Stukanie młotków, heblowanie drewna, uderzenia siekier i pokrzykiwania ludzi rozbrzmiewały po całej okolicy od rana do wieczora. Te nakładające się na siebie dźwięki budziły go skoro świt i nie dawały zasnąć wieczorem. To nie była już wioska, ale tętniące życiem miasteczko.
Jakieś krzyki wyrwały go z głębokiej zadumy. Uniósł wzrok i natychmiast się skrzywił. Od razu rozpoznał ten głos. Shaia. Oczywiście, że to ona. Tylko ta dziewczyna mogłaby narobić tyle hałasu. Nie widział stąd dokładnie, co działo się w porcie, ale chyba jeden ze strażników bił jakiegoś człowieka. A Shaia oczywiście zaciekle go broniła. Jej wrzaski słychać było w całej wiosce. Próbowała odciągnąć mężczyznę, ale sama oberwała i teraz walczyła ze strażnikiem, obrzucając go wyzwiskami. Wszyscy przerwali swoją pracę i obserwowali całą scenę, jakby była tylko widowiskiem dla ich rozrywki.
Cerel westchnął głośno i wstał z zamiarem poszukania sobie spokojniejszego miejsca. Jednak wrzaski dziewczyny nie dawały mu spokoju i z pewnością w całej okolicy nie znalazłby potrzebnej ciszy. Z irytacji zacisnął pięści. Wyglądało na to, że sam musiał coś z tym zrobić, bo nikt inny nawet nie próbował tego zakończyć. Jak zwykle wszystko musiał robić sam.
- Hej, wy! – Krzyknął, kiedy już zbliżył się do drewnianego pomostu.
Cała trójka zamarła nagle, a dziewczyna w końcu umilkła. Miała czerwony policzek i łzy w oczach. Z zaciśniętymi wargami próbowała go zabić samym spojrzeniem. Dopiero teraz dostrzegł wśród gapiów tą nową dziewczynę, Kirę. Już wcześniej widywał je razem i chyba dość dobrze się zaprzyjaźniły. To, że teraz tylko stała i nie próbowała nawet interweniować, tylko przekonało go, że nie powinni jej ufać.
- Ech, jakie to irytujące – sapnął z demonstracyjną nonszalancją. Ze skrzyżowanymi na piersi ramionami powoli ruszył w ich stronę. – Robicie za dużo hałasu.
Minął Kirę, kompletnie ją ignorując. Bez słowa, oderwał Shaię od półprzytomnego mężczyzny i pociągnął za sobą.
- Puść mnie! Jak śmiesz? – Krzyczała, szarpiąc się i bijąc go po głowie.
Cerel zignorował ją, słysząc za sobą przekleństwa strażnika. Umknał jego pięści i odbiegając, rzucił przez ramię:
- Od tego hałasu rozbolała mnie głowa. Jeśli chcesz kogoś bić, to nie rób tego przy tej dziewczynie.
Zaciągnął stawiającą opór Shaię na plażę i dopiero, gdy zostali sami, w końcu ją puścił. Natychmiast uderzyła go w twarz, aż zachwiał się i o mało nie upadł na piasek. Wyprostował się z nikłym uśmiechem, pocierając piekący policzek. Shaia zawsze miała charakterek, ale ostatnio przechodziła samą siebie. Teraz stała przed nim dysząc ciężko i zaciskając pięści, jakby szykowała się do zadania kolejnego ciosu. W oczach, w których przed chwilą lśniły łzy, płonął dziki, zawzięty ogień. Jej prostą zniszczoną sukienkę targał gwałtowny wiatr znad morza. Spłowiałe włosy, które kiedyś były złote, tańczyły wokół jej czerwonej od gniewu twarzy. To nie była ta piękna księżniczka Shaia, którą zawsze pogardzał. Jednak i tak cokolwiek by włożyła i jak bardzo byłaby brudna, w jej postawie i zachowaniu zawsze odbijała się duma i determinacja tak silna, że człowiek musiał ją albo podziwiać, albo nienawidzić.
Cerel przełknął ślinę, z trudem zmuszając się by nie odwrócić wzroku. Skoro do tej pory opierał się jej urokowi, teraz tym bardziej zamierzał być twardy.
- Co ty wyprawiasz? – Zapytał spokojnie, ale ostro. – Życie ci niemiłe?
Pieniste fale z hukiem obijały się o kamienisty brzeg, rozbryzgując naokoło krople wody. Stali na tyle blisko, że znajdowali się w ich zasięgu, jakby padał na nich drobny deszczyk. Żadne jednak nawet nie zwróciło na to uwagi.
- To nie twoja sprawa – warknęła, mierząc go wściekłym spojrzeniem – Lepiej pilnuj własnego nosa.
- Bardzo dobrze. Następnym razem będę udawał, że cię nie widzę. Będę patrzył jak ci dranie znęcają się nad tobą. A może przystałaś do nich, co? Widziałem cię często z Ortisem. Lubisz go? Nie wiem czy znasz jego sekret, ale pewnie tak, skoro się go nie boisz. Żebyś tylko nie wspominała moich słów, kiedy będzie wysysał z ciebie krew. Chociaż może najpierw zaciągnie cię do lasu i zabawi się z tobą – zrobił obojętną miną, wpychając ręce do kieszeni spodni i wzruszając ramionami, – Ale skoro masz na to ochotę, to nie będę się wtrącał. Jednak gdybym wiedział wcześniej...
Tym razem był przygotowany na cios. Zaparł się nogami w piasek i tylko jego głowa odskoczyła na bok. W kąciku ust poczuł pieczenie, a potem ciepłą strużkę krwi. Otarł ją rękawem, zerkając na morze.
- Jak śmiesz tak mówić?! – Krzyknęła z furią – Ortis nigdy...
Cerel spojrzał na nią i zmrużył oczy.
- Jeszcze go bronisz? Bronisz wroga? Nie wierzę – parsknął.
- Nie masz o niczym pojęcia. Nie wtrącaj się do spraw, których nie rozumiesz.
- Wspaniale. Skoro jeszcze nie odkryłaś, kim jest ten potwór, to wkrótce przekonasz się na własnej skórze. Jak myślisz, co robi z tą nową dziewczyną całymi dniami? Rozmawia z nią o pogodzie? – Roześmiał się szyderczo z własnych słów.
Shaia zagryzła wargi, jeszcze bardziej zaciskając pięści.
- Kira to dobra i biedna dziewczyna. Nie zasługuje na to, byś ją obrażał. Nic nie wiesz o niej, ani o mnie.
- Jak sobie chcesz. Już i tak nic mnie nie obchodzi. Róbcie, co chcecie i dalej czołgajcie się przed tymi durniami. Ja się stąd zmywam.
Shaia spojrzała na niego uważniej, przekrzywiając lekko głowę.
- Co masz na myśli?
- Tylko to, że uciekam. Mam dosyć bycia niewolnikiem na własnej ziemi.
Uniosła brwi najpierw z zaskoczeniem, potem niedowierzaniem, aż w końcu znów ze złością.
- Aha. Czego innego mogłam się po tobie spodziewać? Dlaczego nie uciekłeś do tej pory? Czekasz na oklaski, czy może jednak tchórzysz?
- To nie twoja sprawa – warknął - Dałaś mi dobrą radę, ale sama również powinnaś się do niej stosować. Pilnuj własnego nosa.
Shaia objęła się ramionami z chłodu, lub być może by powstrzymać się przed zadaniem kolejnego ciosu.
- Naprawdę chcesz nas tu zostawić?
- Jak widzisz jestem śmiertelnie poważny.
- Ci ludzie to twoja rodzina.
Cerel odwrócił wzrok i sposępniał.
- Moja rodzina nie żyje. Nic mnie tu już nie trzyma.
- Naprawdę? A twoi przyjaciele?
- Mam ich gdzieś.
Shaia pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Wiedziałam, że jesteś draniem, ale nie aż takim. Myślałam...
- No co?
Minęła chwila, nim odpowiedziała.
- Sądziłam, że masz chociaż trochę serca. Że to wszystko to tylko pozory.
Cerel roześmiał się jej prosto w twarz.
- A co myślałaś mała? Że stanę się miejscowym bohaterem, zgromadzę ludzi i ryzykując własne życie wyprowadzę z niewoli? Wolne żarty. Prawa natury są brutalne, księżniczko. Każdy martwi się tylko o siebie i ratuje najpierw swój tyłek. Zabij albo zostaniesz zabity. Oto moja dewiza.
Shaia spuściła głowę i wymamrotała pod nosem:
- Jesteś tchórzem.
Pochylił się ku niej i nadstawił ucha.
- Co powiedziałaś? Śmiało.
Wzięła głęboki wdech i krzyknęła mu prosto do ucha, aż odskoczył jak oparzony.
- Tchórz! Zwykły, głupi, żałosny tchórz! - Krzyczała coraz głośniej, jednym tchem wyrzucając z siebie kolejne słowa – Nie potrafisz nic zrobić poza gadaniem! Twoi rodzice nie żyją, i co z tego? Już nic więcej cię nie obchodzi?! Myślisz, że tylko ty cierpisz? Że ty jeden straciłeś kogoś bliskiego? Widzisz tylko czubek własnego nosa. Jeśli jest ci to obojętne, to giń! Giń śmieciu i zapomnij o nas! Jesteś gorszy od tych twoich cholernych bomb Gez! Nienawidzę Cię! NIENAWIDZĘ CIĘ!!!
Cerel stał jak oniemiały, aż skończyła krzyczeć i dysząc ciężko, przewiercała go swoim zabójczym spojrzeniem. Każde jej słowo trafiało w niego jakby dostawał kamieniem w głowę. To były słowa prawdy, których nie chciał słyszeć. Nie chciał przyjmować tego do wiadomości. Jego rodzice i Eissa nie żyli. Stracił przyjaciół i nikt nie chciał z nim rozmawiać. Naprawdę stał się śmiechem, a Shaia naprawdę go nienawidziła.
Zalała go gwałtowna fala gniewu, żalu i frustracji, niemal przygniatając do ziemi. To wszystko, co do tej pory tłumił, musiał w końcu z siebie jakoś wyrzucić. Teraz. Zaraz. Doskoczył do niej i uderzył pięścią w twarz. Shaia krzyknęła i upadła na piasek. Przetoczyła się na bok i zasłoniła ręką, gdy uniósł pięść do kolejnego ciosu.
Nagle pojawiła się czyjaś dłoń, która powstrzymała go w ostatniej chwili. Warknął ze złością i odwrócił głowę.
Mared i Zinn. Nawet nie słyszał, kiedy nadeszli. Obaj patrzyli to na niego, to na Shaię, a na ich twarzach powoli odbijała się groza. Mared puścił jego rękę i razem z przyjacielem doskoczyli do dziewczyny i pomogli jej wstać. Obaj mieli na sobie wytarte łachy, byli brudni i oblepieni potem. Zmęczenie w ich oczach mieszało się z tą samą niezachwianą determinacją.
- Co ty wyrabiasz, człowieku? – Odezwał się ze złością Mared – Tak nisko upadłeś, że teraz bijesz dziewczyny?
Cerel wkruszył niedbale ramionami.
- Mieliśmy małą sprzeczkę, ale to nie twoja sprawa.
- Aha, no tak, bo przecież nie jesteśmy już kumplami, no nie? Wypiąłeś się na nas i teraz udajesz, że nas nie znasz – warknął.
Zinn trącił go w ramię.
- Daj spokój stary.
Obaj stali po bokach Shai niczym jej wierni ochroniarze. To była tak absurdalna sytuacja, że Cerelowi chciało się śmiać.
- A wy to, co? – Odezwał się z ironią – Znaleźliście sobie nową przyjaciółeczkę? Kiedy jest źle warto się przyjaźnić z bogaczami, prawda? Banda żałosnych dupków.
- Kogo nazywasz dupkiem, ty...
Mared uniósł zaciśniętą pięść i ruszył w jego stronę. Tym razem to Shaia go powstrzymała. Złapała obu za łokcie, mierząc Cerela najbardziej pogardliwym spojrzeniem, na jaki było ją stać. Gdyby była chłopakiem pewnie splunęłaby mu pod nogi.
- Zostawcie go. Nie warto tracić energii na takiego śmiecia. Niech sobie ucieka nawet do samego piekła.
Odwróciła się na pięcie, pociągając za sobą chłopaków i odeszli, nawet się na niego nie oglądając.
Cerel przez chwilę odprowadzał ich wzrokiem. Potem również się odwrócił i z rękami w kieszeniach pomaszerował w drugą stronę. Wiatr targał jego tuniką, a krople wody osiadały na włosach i policzkach. Szedł przed siebie tak długo, aż napotkał drewniany mur. Wtedy zawrócił. Dłonie w kieszeniach miał zaciśnięte w pięści.
- Mamo. Tato. Eisso – szeptał do siebie drżącym głosem – Jeszcze was pomszczę. Obiecuję, że zrobię tu porządek.
     Włóczył się wokół wioski aż zapadł zmierzch, i w końcu wieczór. Ludzie pochowali się do swoich chat, a kolejna zmiana strażników objęła wartę. Kiedy przechodził obok, dostrzegł, że przysypiali na stojąco. Od kłótni na plaży miał ponury nastrój i chodził jak struty. Zapomniał nawet, że dzisiaj właściwie nic nie jadł i powinien być głodny. Zamiast tego był zły na cały świat, na siebie i swoje durne sumienie.
    Dzisiejszej nocy niebo było ciemne, i zachmurzone, bez ani jednej gwiazdy, czy chociażby skrawka księżyca. Zmierzając do etteru, doszedł go cichy, żałosny dźwięk. Odwrócił się i przeczesał wzrokiem okolicę. Zmrużył oczy, aż w końcu odnalazł źródło hałasu.
     Niewyraźna postać stała oparta o ścianę chaty, ale i tak rozpoznał, że to Shaia. Miała spuszczoną głowę i zgarbione ramiona. Złote włosy opadły jej na twarz, którą co i raz przecierała ręką.
Shaia płakała.

      W nocnej ciszy jej cichy szloch dochodził do jego uszu niczym zawodząca melodia prosto z głębi oceanu. Nagle chwycił go niespodziewany ból w lewej piersi. Przyłożył dłoń do serca i stał tak przez chwilę, wsłuchując się w jego nierówny rytm. To dziwne uczucie wytłumaczył sobie zdenerwowaniem po ich wcześniejszej kłótni. Kiedy nie mijało, odwrócił się od płaczącej Shai i wbiegł do domu, chowając się w ciemnym pokoju na piętrze.  

1 komentarz:

Inne blogi

Spis opowiadań

Spis opowiadań
Blog ze spisem opowiadań blogowych