Cyrret
dość szybko zadomowił się na wyspie. Wprawdzie namacalna obecność
Boga Śmierci oraz ponura atmosfera tego miejsca, nie sprzyjały
dobremu samopoczuciu, ale i tak nie miał co narzekać.
Jego
pierwszym krokiem było zrobienie porządku w obozie. Z początku
wojownicy buntowali się przeciw każdej jego decyzji, więc dla
przykładu musiał kilku publicznie ukarać. Potem był już spokój
i nareszcie patrzyli na niego tak, jak powinni. Z lękiem i
szacunkiem.
Wprowadził
surową dyscyplinę, dzięki czemu wszystko miał pod kontrolą. Swój
namiot postawił poza obozem, jak najdalej od Czarnej Wieży, co
dawało mu trochę prywatności i spokoju. Codzienne odwiedziny w
podziemnej krypcie niezmiennie wywoływały u niego gęsią skórkę,
ale starał się to traktować jak obowiązek swojej nowej funkcji
dowódcy.
Dowódca
Cyrret Krwawy.
Uwielbiał
ten tytuł i napawał się nim w każdej minucie każdego dnia i
nocy. To było coś, o czym zawsze marzył. O czym marzył również
Jeon. Być może, dlatego jego radość i duma były podwójne. Kiedy
po raz pierwszy ktoś się tak do niego zwrócił, uśmiechnął się
do nieba i odetchnął głośno.
-
Widzisz to, Jeonie? – Mruknął pod nosem – Trzeba było przeżyć,
draniu, to dzieliłbym się z tobą tą chwałą.
Cztery tysiące zwierzołaków i kilka tysięcy
ludzi ludzi. Do tego ponad tysięczna armia nephilów, których obóz
znajdował się po drugiej stronie Czarnej Wieży. A to dopiero
początek. Cyrret przeczuwał, że to będzie największa wojna, w
jakiej brał udział.
Trenując swoją armię, przypominały mu się
stare czasy, kiedy jako młodzik dopiero pojmował sztukę wojenną.
Irytowała go każda niezdarność i powolność, ale czyż nie tak i
on zaczynał? Już pierwszego dnia w akademii wojskowej stoczył
swoją pierwszą walkę. Z Jeonem. Właśnie wtedy uznał go za
swojego największego przeciwnika i prawie przez cały okres nauki,
rywalizował z nim dosłownie o wszystko. To były dobre lata i nikt
nie mógł przewidzieć, że tak to się wszystko skończy. On, który
zarzekał się bronić Elderol własną piersią – stał się
dowódcą wojsk Niezwyciężonego. Ironią losu było to, że jego
marzenie w końcu się spełniło, chociaż stanął po przeciwnej
stronie.
Dzisiejszy dzień był długi i ciężki, toteż
po wyczerpującym treningu i obejściu obozu, ledwo zauważył
nadejście wieczoru. Zapomniał o codziennych odwiedzinach w
podziemnej sali z Niezwyciężonym, co tylko wprawiło go w gorszy
nastrój.
Mamrocząc pod nosem
przekleństwa ruszył wyznaczoną między namiotami ścieżką prostu
ku górującej nad wyspą Czarnej Wieży. Jej zwalisty szczyt zlewał
się z mrokiem wieczoru. Cyrret naprawdę nie lubił tam chodzić, bo
w komnacie pod ziemią czuł się, cóż... jak w grobowcu. Balar
również zjawiał się tu prawie codziennie, a czasem nawet nocował.
Pewnie dlatego nazywany był jego prawą ręką, i otaczała go ta
ponura, nieco upiorna aura.
Zbliżając się do
wieży, dostrzegł, że ktoś stoi przy drzwiach. Ciemna postać
powoli zeszła ze schodów i ruszyła w jego kierunku.
Balar.
Jego
widok przestał Cyrreta zaskakiwać, bo przecież bywał tu nawet
częściej niż dowódca. Wstyd się przyznawać, ale przy tym
człowieku dostawał gęsiej skórki, a w jego sercu pojawiał się
jakiś niepokój. Nawet Niezwyciężony nie wzbudzał u niego takiego
lęku.
Cyrret
starał się zachowywać naturalnie, ale chłodne spojrzenie Balara i
jego ponury wyraz twarzy naprawdę potrafiły wyprowadzić z
równowagi.
-
Nie musisz już składać raportu – odezwał się na przywitanie.
Cyrret odetchnął z ulgą i z nieufnością
zerknął na wieżę.
-
Na pewno? – Zapytał ostrożnie.
- Słynę z wielu rzeczy, ale z pewnością nie z
kłamstwa – kąciki ust Balara zadrżały w drwiącym uśmieszku.
Jego czarne oczy były ciemniejsze niż niebo nad ich głowami. –
Opowiedziałem już naszemu Panu o twoich wyczynach i postępach w
treningu. Uznał, że wie już dostatecznie dużo i nie potrzebuje
twoich wizyt.
- Och, to wiesz jak przebiega trening?
Myślałem, że cały czas przesiadujesz w wieży. – Cyrret uznał,
że przy swojej pozycji może sobie pozwolić na lekkie docinki.
- Jestem oczami i uszami Gathalaga. Widzę i
słyszę znacznie więcej, niż chciałbyś wiedzieć.
Cyrret przełknął ślinę i pokiwał
głową, jakby to było oczywiste. Dyskretnie odwrócił wzrok,
zastanawiając się jak odejść, kiedy Balar dał mu znać, by za
nim poszedł. Niechętnie ruszył ścieżką prowadzącą w stronę
obozu.
-
Widzę, że dobrze sobie radzisz. Jak oceniasz nasze szanse?
-
Ciężko było ich zdyscyplinować, ale znajdzie się kilku
porządnych wojowników. Sądzę, że damy radę.
-
Ile czasu zajmie ci jeszcze trening?
-
Właściwie nauczyłem ich już wszystkiego co mogłem.
-
Dobrze. – Balar skinął z zadowoleniem głową, rozglądając się
po jałowej wyspie, zaś na końcu zerknął na Cyrreta jakby
przychylniejszym okiem. – Dobrze się spisałeś, dowódco.
Cyrret
zdobył się na nieco zadufany uśmiech.
-
Dziękuję. To dopiero początek. Czekam na prawdziwą walkę.
-
Już niedługo. Odpocznij kilka dni, a potem rozpoczniemy
przerzucanie armii.
Cyrret
dopiero teraz dostrzegł, że Balar utyka lekko na jedną nogę i w
ogóle w jego ruchach była jakaś ociężałość, która nie
pasowała do jego wieku.
- Kiedy dokładnie to nastąpi? – Zapytał niby od
niechcenia, choć zżerało go zniecierpliwienie.
- Cierpliwości – usłyszał tylko i wiedział,
że tego człowieka nie ma co ciągnąć za język.
Wojownicy kończyli wieczorne walki i powoli
rozchodzili się do swoich namiotów. Na widok Balara przyspieszali
kroku i schodzili mu z oczu. W przeciwieństwie do dowódcy, nie
rozglądał się na boki, jakby w ogóle nie zwracał uwagi na
otoczenie. Zdawało się, że nie dostrzega nawet chłodnego podmuchu
znad morza, ani ogłuszającego ryku fal.
Zmierzając do wysokiego namiotu poza obozem,
Cyrret ziewnął głośno i zerknął na Balara.
- A jak tam sprawy na
lądzie? Co słychać w Reed?
- Ortis dobrze cię zastępuje i wszystko idzie
zgodnie z planem. Pięć statków czeka zakotwiczonych przy porcie, a
kolejne są w budowie. Wszystkie będą gotowe na czas do transportu
armii.
-
A Czarna Pani? Z powodzeniem pomieściłaby kilka setek moich ludzi.
Balar obdarzył go nieprzeniknionym, chłodnym
spojrzeniem.
- Czarna Pani należy do mnie. Jeśli twoi ludzi
zgodzą się na towarzystwo nephilów, to proszę bardzo.
Cyrret wzdrygnął się
mimowolnie, przypominając sobie swój pobyt na tym diabelskim
statku.
- Zapytam – mruknął
niechętnie, po czym zmienił temat: - Czy dowiem się w końcu,
jakie mamy plany? Od czego mamy zacząć? Stolica? Czy może De”Ilos?
- Na początek uderzymy tam, gdzie najbliżej.
Naszym pierwszym celem będzie miasto Gernnhed i prowincja Belthów.
Cyrret zastanowił się. Jego rodzinne
strony. Jeona również.
Potraktuję ich tak, jak oni mnie i
Jeona.
- Dobrze – odezwał się głośno
–Bez szkoły i najlepszych wojowników nie będą w stanie długo
stawiać oporu.
Balar
przytaknął.
-
Widzę, że naprawdę potrafisz myśleć. Tak, to z pewnością
zaboli króla. Gdy do akcji wkroczą nephile, nawet cała armia ludzi
nie da nam rady.
-
Ci nephile... są konieczni? Moi ludzie...
- Nie wystarczą – dokończył za
niego Balar – Jeden nephil, to jak dziesięciu ludzi, w dodatku
praktycznie nie da się ich zabić. Nie zapominaj, że król ma wokół
siebie sojuszników obdarzonych Mocą, z którymi zwykli śmiertelnicy
nie mają szans. Jednak nie obawiaj się, nie ty będziesz za nich
odpowiadał i jak dobrze pójdzie, nie będziesz musiał nawet ich
oglądać.
- Więc masz już dla
nich dowódcę?
- Tak.
Na Cyrreta spłynęła taka ulga, że bez namysłu
klepnął Balara w plecy. Natychmiast zrozumiał swój błąd i
zatrzymał się jak wryty, tuż przed swoim namiotem. Spomiędzy
płótna wylewało się światło lamp, co znaczyło, że ten dzień
nie skończy się tak szybko, jakby chciał.
Balar również przystanął i powoli zwrócił
się w jego stronę. Jego czarne oczy wręcz hipnotyzowały. Cyrret
zamarł w nieznośnie długim wyczekiwaniu, podczas gdy wyraz twarzy
Balara pozostał równie nieodgadniony, co zawsze. Mimo to, dowódca
jakoś wyczuł jego irytację. Nikt nigdy nie odważył się dotknąć
mężczyzny w ten sposób, tak poufale. Czy tą krótką chwilę
zapomnienia przypłaci życiem?
Milczenie stawało się nieznośnie napięte, aż
w końcu Balar odezwał się chłodno:
- Wkrótce poznasz przywódcę nephilów.
Przygotuj ludzi i kiedy przypłyną statki, postaraj się wszystko
sprawnie zorganizować. Odezwę się, gdy nadejdzie czas.
Odwrócił się do niego plecami,
zmienił w kruka i odleciał.
Cyrret
odetchnął głęboko i otarł z czoła krople potu. Z towarzyszącym
mu hukiem fal, wszedł do jasno oświetlonego namiotu na kolejną
naradę.
Mimo
wszystko to był dobry dzień. A perspektywa pierwszej porządnej
walki rekompensowała wszelkie niedogodności.
***
Balar zmienił się w kruka i opuścił
wyspę Aznar. Czekało go jeszcze kilka innych obowiązków, zanim
będzie mógł zając się Ariel. Ponownie nie docenił tej
dziewczyny. Ośmieliła się wrócić do jego kryjówki i ukraść
medalion wprost spod jego nosa. W dodatku uleczyła tego kundla,
Sato. Sam fakt, że to zrobiła był zdumiewający, choć niechcący
wyświadczyła mu przysługę. Teraz Sato i jego oddział tropią
dziewczynę i jej towarzyszy. A kiedy ją znajdą...
Nie uciekniesz mi, Ariel. To tylko
kwestia czasu.
Uśmiechnął się do siebie ponad
ciemnym niebem. Samotny kruk przeciął wody dzielące wyspę od
Elderolu i skierował się ku Reed.
***
Ortis
był cholernie głodny i znudzony. Od rana snuł się bez celu po
wiosce i starał się nie myśleć o tym, że jego serce bije coraz
wolniej. Jego ciało pod tuniką zaczynało gnić i starał się
unikać towarzystwa ludzi. Zresztą zdawało mu się, że pozostali
również go unikają. Jeszcze miał siłę, żeby się
powstrzymywać, ale czuł, że jest bliski załamania. Kiedy jego
serce przestanie bić, to będzie koniec wszystkiego.
Potrzebował
krwi. Nie zwierzęcej, ale ludzkiej. Potrzebował krwi by dalej żyć,
bo wciąż miał tu sprawę do załatwienia. I jeśli będzie trzeba,
zabije całą wioskę. Łącznie z tymi, których uważał za
towarzyszy.
Ortis
przysiadł na schodku przed etterem i zgarbił ramiona, obserwując
toczące się obok niego życie. Był środek dnia i wiszące wysoko
słońce mocno przygrzewało. Ci, którzy nie mieli nic do roboty
szukali cienia do odpoczynku. Mur wokół wioski, dodatkowe chaty,
port, a nawet statki – wszystko było gotowe i czekało na
przybycie armii.
Ortis
również czekał. A dokładniej mówiąc czekał na Cyrreta. Miał
już dość tej zabawy w jego przyjaciela i zastępcę. Prawdę
mówiąc miał już dość wszystkiego i najchętniej poszedłby w
swoją stronę. Jak tylko dokona swojej zemsty, w końcu będzie mógł
umrzeć w spokoju.
Mrużąc
od słońca oczy, otarł pot z czoła, podkurczył kolana do brzucha
i objął je ramionami. W pewnej chwili dostrzegł przemykającego
między chatami Cerela. Ten mały smarkacz planował ucieczkę, ale
tylko Ortis był na tyle spostrzegawczy, żeby to zauważyć. Z tym
jednak również nie zamierzał nic robić, ani w ogóle ingerować w
sprawy, które go nie dotyczyły.
Nagle
tuż przed nim wylądował kruk, który w kręgu wirujących piór
zmienił się w Balara.
Przez
kilka sekund mierzyli się obojętnym spojrzeniem, po czym przybyły
stanął obok i oparł się plecami o ścianę budynku. W milczeniu
obserwowali wioskę i leniwe, spokojne morze skrzące się w słońcu
błękitem i złotem.
-
Jestem głodny – oznajmił w końcu Ortis – Długo już nie
wytrzymam.
Balar mrużył czarne oczy, które nawet w świetle
dnia zdawały się puste, bez życia.
-
Cierpliwości – odpowiedział w końcu spokojnie – Za kilka dni
przybędzie Cyrret z armią i wtedy zaatakujecie Belthów.
- Zaatakujemy? – Ortis zerknął na Balara z
uniesionymi brwiami – Myślałem, że to ustaliliśmy. Miałem nie
brać udziału w żadnych walkach. Nie interesuje mnie to.
Balar
uśmiechnął się nieznacznie, chowając ręce do kieszeni długiego
płaszcza.
-
Miałem nadzieję, że może jednak zmienisz zdanie. Tym bardziej, że
mam dla ciebie kolejną propozycję.
-
Jeśli to nie ma nic wspólnego z moim celem, to nie jestem
zainteresowany.
-
A gdybym powiedział, że ma bardzo wiele wspólnego?
Ortis
wyprostował się i zaintrygowany, popatrzył uważnie na mężczyznę.
-
W takim razie mów.
Balar
obrzucił go taksującym spojrzeniem.
-
Nie tutaj. Najpierw chciałbym ci coś pokazać. Dotarcie na miejsce
może zająć kilka godzin.
Teraz
był już naprawdę zaciekawiony. Rozejrzał się na boki podejmując
szybką decyzję.
A
co tam. I tak nie mam nic innego do roboty.
- Więc prowadź.
Balar
uśmiechnął się chłodno, po czym poprowadził go na tył ettetu.
Po drodze jego ciało otoczyła już siateczka czarnych żyłek, aż
w końcu na oczach Ortisa w błysku światła zmienił się w
ogromnego kruka. Ptak spojrzał na niego czarnym okiem, po czym
przycisnął skrzydła do boków i zaszurał brzuchem o trawę.
Ortis
przekrzywił głowę i poskrobał się w policzek.
-
To znaczy, że mam na ciebie wsiąść? To dla mnie zaszczyt...Chyba.
Wdrapał
się na upierzony grzbiet kruka i w momencie, gdy ten rozłożył
skrzydła i poderwał się do lodu, Ortis poleciał do przodu i
chwycił się go kurczowo.
Lecę
na grzbiecie samego Balara. Nie wiem czy mam się cieszyć, czy bać.
Wzbili
się w błękitne niebo i ku jego zaskoczeniu, skierowali w stronę
migotliwego oceanu. Po raz pierwszy znajdował się tak wysoko w
górze. Zerkając w dół na wioskę, wszystko wydało mu się
malutkie i odległe. Ciekawe czy ktoś ich w ogóle zauważył. Na
jego nieobecność i tak nikt nie zwróci uwagi.
Wiatr
chłostał go po twarzy i szarpał za włosy, kiedy lecąc wysoko
nabierali prędkości. Każde uderzenie potężnych skrzydeł niosło
ich kilka dobrych metrów dalej. Ortis siedział nisko pochylony i
trzymał się upierzenia kruka, obawiając się upadku. Za każdym
razem, gdy zmieniali wysokość lotu lub gdy zerkał w dół, kręciło
mu się w głowie i przełykał nerwowo ślinę, więc w końcu
zacisnął powieki i czekał na koniec tej nieprzyjemnej podróży.
Kiedy zrobiło mu się niedobrze, na moment zapomniał nawet dlaczego
znajduje się w powietrzu.
Domyślał
się, że lecą na wyspę Aznar, zanim jeszcze ujrzał z dołu jej
niesymetryczny kształt. Wiele słyszał o tym miejscu, ale po raz
pierwszy ujrzał go na własne oczy. I wszystko wyglądało tak, jak
sobie wyobrażał. Czarna Wieża górująca nad karłowatymi
drzewami, jałowa ziemia i tysiące namiotów stacjonującej armii.
Ortis dostrzegł nawet miniaturowych wojowników, kręcących się po
obozie, lub trenujących w większych grupach. A Cyrret? Z pewnością
gdzieś tutaj był i puszył się swoją pozycją.
Wylądowali
przy samej wieży. Ortis z ulgą zeskoczył na ziemię, a kruk od
razu z powrotem przybrał ludzkie kształty.
-
Cóż, to było...niezapomniane przeżycie. Czy mam się spotkać z
Cyrretem? – Zapytał na wstępie, rozglądając się po
nieprzyjaznej, surowej okolicy. Podróż zajęła im kilka godzin i
teraz słońce chyliło się ku zachodowi. Huk rozbijających się o
klify fal zagłuszał myśli i nie pozwalał na swobodną rozmowę.
-
Nie ma takiej potrzeby – padła sucha odpowiedź.
Ortis
zadarł głowę i przyjrzał się Czarnej Wieży, która choć
niezbyt wysoka, budziła grozę. Znajdowali się przed kamiennymi
schodkami, prowadzącymi do wejścia.
-
Nie mów mi tylko, że to Niezwyciężony na mnie czeka?
Balar
pokręcił głową.
-
Chodź za mną – mruknął tylko i poprowadził go na tyły wieży.
Ortis
wzruszył ramionami i ruszył za nim posłusznie. Okrążyli budynek
i jego oczom ukazał się drugi, ukryty obóz, którego nie dostrzegł
nawet z góry.
Tyle,
że tutaj nie było namiotów, i nie paliło się nawet jedno
ognisko.
Stanął
jak wryty, po raz pierwszy w swoim życiu naprawdę zaskoczony.
-
To są...
Balar
spojrzał na niego i uśmiechnął się cierpko.
-
Nephile – dokończył.
Martwi
ludzie. Armia umarłych, żywiących się życiem.
Ortis
stał zupełnie bez ruchu i patrzył na te stworzenia, jakby widział
je po raz pierwszy w życiu. Część siedziała na ziemi, niektórzy
włóczyli się wokół bez celu, lub po prostu stali. Jednak
najgorszy był sam ich wygląd. Większość wciąż miała na sobie
resztki ubrań i nawet skórę, co świadczyło, że są w najlepszej
kondycji. Ci siedzieli w grupkach i nawet ze sobą rozmawiali. Jednak
widział wśród nich również żywe szkielety o białych lub
sczerniałych kościach, w których ciemnych oczodołach poza
robactwem czaiła się namacalna, dławiąca śmierć. Ortis
dostrzegał każdy kolejny szczegół, a gdy jego wzrok powoli
przesuwał się po tej upiornej armii, czuł w środku narastający
chłód, jakby przerażająca atmosfera tego miejsca zaczynała mu
się udzielać. Dodatkowo w powietrzu unosił się ciężki odór
rozkładających się ciał.
Zwisające
luźno płaty skóry. Żywe mięso i tkanki. Brak różnych części
twarzy i prześwitujące kości. Jeden nie miał policzka i włosów,
a zrolowana skóra po drugiej stronie twarzy ukazywała zaschniętą
krew i szczęki.
Przełknął
powoli ślinę i zwrócił wzrok na Balara, który zdawał się
zupełnie nieporuszony towarzystwem tych stworzeń. Pierwsze
oszołomienie minęło i Ortis na powrót przybrał na twarz
znudzony, obojętny wyraz.
-
Więc po co mnie tu przyprowadziłeś? – Zapytał od niechcenia.
Balar
potoczył ręką po obozie.
-
Jak ci się podoba twoja armia?
-
Słucham? – Ortis zamrugał, jakby nie dosłyszał. Takiego obrotu
sprawy zupełnie się nie spodziewał.
Balar spojrzał na niego jak zwykle z
nieokreślonym wyrazem twarzy, ale za to badawczo.
- Właśnie proponuję ci, abyś
przejął dowództwo nad nephilami. Jest ich tu ponad tysiąc, ale
może być więcej.
- I co mam niby z nimi robić?
- Co chcesz. To twoja armia. Kiedy
przyjdzie czas, przetransportuje ich na ląd. Na początek chciałbym,
abyś zaatakował Gernnhed.
Ortis skrzyżował przed sobą ramiona
i potoczył wzrokiem po nephilach już bez odrobiny odrazy.
- A Cyrret? – Chciał wiedzieć.
- Wie o ich obecności, ale nie wie,
kto ma zostać ich dowódcą. Podobnie jak reszta ludzi, nie potrafi
długo przebywać w ich towarzystwie. To logiczne, że w tej sytuacji
pozostałeś tylko ty, Ortisie. Jesteś wyjątkowy i ktoś taki jak
ty, nie powinien się zmarnować.
Uniósł brwi.
- Wyjątkowy? Proszę. Ja tylko...
W czarnych tęczówkach Balara mignęło
rozbawienie.
- Pomyśl, Ortisie, jakie to daje ci
możliwości. Te stworzenia będą na każdy twój rozkaz. Jak
widzisz, to chyba pasuje do twoich celów? - Po czym pochylił się
nad jego uchem i dokończył szeptem.
Ortis skinął głową
i uśmiechnął się przebiegle. Armia? Nehpile? W sumie, dlaczego
nie? To wszystko wydawało się zbyt kłopotliwe, ale przynajmniej
przestanie się nudzić.
Odwrócił się do
Balara i spojrzał mu prosto w oczy
- Zgoda. Mogę być
tym dowódcą nephilów.
Balar z zadowoleniem skinął krótko
głową.
- Dobrze. W takim razie niedługo „Czarna Pani”
przewiezie ich na ląd. Teraz odstawię cię do Reed.
Ponownie zmienił się w wielkiego kruka i Ortis
nie miał wyboru, jak wrócić na jego grzbiet. Tym razem miał, o
czym myśleć, dlatego powrotna droga wydała mu się mniej męcząca
i znacznie krótsza. A gdy przypominał sobie ostatnie wyszeptane
słowa Balara, nie potrafił przestać się do siebie uśmiechać.
W jego głowie powoli kształtował się plan.
Plan zemsty doskonałej.
Gdy wylądowali na brzegu, wioska pogrążona
była we śnie, a na granatowym niebie migotały beztrosko gwiazdy.
Ortis zsunął się z kruka, i tuż potem stanął przed nim odziany
w czerń jego przewodnik.
Ortis spojrzał na spokojną, ciemną taflę
wody, od której płynął chłodny wiatr i przeczesał palcami
potargane włosy. Choć cieszyła go nadchodząca przyszłość, czuł
się wyczerpany.
- Naprawdę jestem głodny. Umieram – poskarżył
się po chwili ciszy.
Balar
zerknął na niego i uśmiechnął się lekko.
-
To zjedz coś. Chyba potrafisz się kontrolować.
Po
tych słowach zmienił się w kruka i odleciał, szybko stapiając
się z mrokiem nocy.
Ortis pokręcił głową i wolnym krokiem
skierował się w stronę wioski. Wyciągnął dłoń i stworzył
niewielką kulę światła, która zawisła nad nim posłusznie,
oświetlając drogę. Mało kto wiedział, że już od dziecka
dysponował niewielką Mocą. Potrafił kilka prostych sztuczek i
cieszył się, że chociaż to pozostało mu z dawnego życia.
Nawet nie podejrzewał, że zwyczajny, nudny
dzień tak się zakończy. On dowódcą? Prychnął pod nosem i
jeszcze raz pokręcił głową. I to w dodatku armii nephilów. Cóż
za ironia losu. Przeczuwał, że Balar miał z nim związane jakiejś
plany, ale nie zamierzał bawić się w tą całą wojnę nie dłużej
niż to konieczne.
Cóż. Z pewnością wiele na tym skorzysta.
Chociażby to, że będzie miał zajęcie i może przestanie ciągle
myśleć o jedzeniu.
- Czy dzisiaj nie będziemy już trenować?
Znajomy głos oderwał go od własnych myśli.
Przy domu kobiet czekała na niego dziewczyna. W słabym magicznym
blasku jej postać powoli wyłoniła się z mroku, a złote włosy
zapłonęły jakoś nieziemsko.
Kira. Zupełnie o niej zapomniał.
Obrzucił ją szybkim spojrzeniem i dostrzegł,
że błyszczącym wzrokiem wpatruje się w jego kulę światła.
Wciąż miał nadzieję, że nie będzie musiał długo jej niańczyć.
Być może pozbędzie się jej szybciej niż oczekiwał.
- Idź spać, już późno – mruknął,
poirytowany, że przerwała mu snucie tak pięknych planów.
- To... – wskazała palcem na złotą kulę nad
jego głową – Potrafisz coś takiego?
Zatrzymał się i zmrużył oczy, obrzucając ją
groźnym spojrzeniem.
- Ciekawość, to pierwszy stopień do piekła,
dziewczyno – warknął – Zapomnij, że mnie widziałaś i idź
spać. Jutro czeka cię ciężki dzień – ostrzegł, po czym
bezceremonialnie wepchnął ją do chaty i zatrzasnął drzwi.
Na wszelki wypadek zgasił kulę i w ciemności
ruszył do swojego domu. Zapomniał o Kirze w momencie, gdy jego
myśli odpłynęły z powrotem w stronę dzisiejszego wydarzenia.
Jego własna armia nephilów.
O tak, zamierzał zrobić z nich dobry użytek.
Rozdział 9
Słońce zaszło już za horyzont, a na
ciemniejącym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Światełka w
dole wyglądały niczym świetliki, a pola i łąki otuliła chłodna
kołdra nocy.
Arwel przebił się przez niewidzialną osłonę
stolicy, która zabrzęczała niczym stłuczone lusterko i zafalowała
delikatnie.
A
więc Falen już wie, że się zbliżam.
Pomyślał ze
ściśniętym sercem. Radość i strach gnały go do przodu, każdym
uderzeniem kruczych skrzydeł walczył z upływającą sekundą. Tak
bardzo chciał zobaczyć przyjaciela, a jednocześnie przerażało go
to, co może tam zastać. Wierzył jednak, że tak naprawdę nic się
nie zmieniło. Inaczej ich przyjaźń nie przetrwała by tych
wszystkich lat.
W mieście wciąż panował ruch, chociaż kupcy
na rynku powoli zamykali swoje kramy, a ludzie kierowali się do
domów, lub karczm. W oknach zapalano lampy, lub, magiczne kule
światła. Strażnicy z klanu Belthów rozpoczęli nocny patrol, a
dzięki ich czujności mieszkańcy Malgarii mogli czuć się w miarę
bezpiecznie. Tylko rzeki i pola w obrębie miasta po zmroku stanowiły
najciemniejsze, wyludnione obszary, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach
nie zapuszczał się samotnie po nocy.
Wzdłuż muru i na blankach płonęły pochodnie
i magiczne kule światła, przez co cały dziedziniec skąpany był w
jasnym, rzucającym cienie świetle. Za to w samym zamku paliło się
tylko w jednym oknie. Na drugim piętrze w gabinecie króla Rivy.
Z cichym szumem skrzydeł podleciał
do okna, gdzie paliło się światło i przysiadł na parapecie.
Przekrzywił kruczy łepek i czarnymi oczami przyjrzał się wnętrzu
komnaty. W środku wszystko było tak, jak pozostawił to król Riva.
Wszędzie panował porządek i ład, poza jednym miejscem.
Na biurku walały się stosy książek
i dokumentów, część nawet leżała wokół na podłodze. W całym
tym rozgardiaszu Arwel ledwo dostrzegł złotą czuprynę. Uśmiechnął
się w duchu. Falen siedział na krześle z głową opartą o blat
biurka. Jedna ręka zwisała swobodnie wzdłuż ciała, druga leżała
na stosie papierów. Chłopak spał głęboko i wyglądało na to, że
nawet przerwanie osłony go nie obudziło. Arwel odetchnął jakby z
jego serca spadł ogromny ciężar. Ulżyło mu pod wieloma
względami.
Zleciał pod główne drzwi i
przemienił się, zaledwie jego stopy dotknęły marmurowych schodów.
Wszedł do środka, starając się zachowywać bezszelestnie. Cały
zamek pogrążony był w mroku i ciszy. Żadnych hałasów, żadnej
służby, żadnych kroków. Jakby to miejsce dawno zostało
opuszczone i zapomniane.
Jak
Falen może tu wytrzymać?
Wspinając się po marmurowych
schodach, wzdrygnął się mimowolnie. Bez króla i Zakonu, zamek
zamienił się w ogromny grobowiec. Jeśli za dnia było tu równie
ponuro, to wolał sobie nawet nie wyobrażać, jak można spędzić
samotnie choćby jedną noc.
Po drodze nie spotkał nikogo, choć
zazwyczaj nawet w nocy słychać było krzątanie się służby. W
korytarzach nie paliła się ani jedna pochodnia, zza drzwi nie
dochodził nawet najlżejszy dźwięk. W mroku łatwo było poruszać
się bezszelestnie, za to miał wrażenie, że każdy jego oddech i
uderzenie serca odbijają się głośnym echem od grubych murów.
Przez całą drogę starał się uspokoić, przeklinając siebie, że
jak głupek boi się spotkania z przyjacielem.
W mrocznym korytarzu widział na tyle
dobrze, że bez problemu dotarł do właściwych drzwi. Zatrzymał
się na chwilę w blasku wylewającego się ze szpar światła.
Czarne pióro wyrzeźbione w drewnie niemal zlewało się z mrokiem
nocy. Przez własne problemy czasem zapominał, czemu robią to
wszystko. W jednej chwili chwyciły go wyrzuty sumienia. Odnalezienie
króla Rivy było teraz najważniejsze. A on tak dziecinnie gnał
przez niemal pół kraju, żeby tylko pogadać z Falenem.
No właśnie Falen. On był teraz jego
priorytetem i nie ważne, co myśleli czy mówili inni. Ten chłopak
rozpaczliwie potrzebował kogoś bliskiego. Tak jak kiedyś i teraz.
Pchnął drzwi i po cichu przekroczył
próg. Jasny blask lejący się z lamp na moment go oślepił.
Zmrużył oczy i zamknął za sobą drzwi. Jego wzrok powędrował do
biurka i wargi same ułożyły się w uśmiech. Cały Falen.
Lekkomyślny, leniwy i nieostrożny. Wolał po prostu zapalić lampy
niż wysilać się i stworzyć magiczne światło. Pewnie zmęczył
się udawaniem, że pracuje i zasnął tak głęboko, że przestał
być czujny i nawet nie wyczuł, że ktoś przekroczył barierę.
Arwel zdjął płaszcz i rzucił go na
fotel. Postąpił kilka kroków w głąb pokoju, wsadził ręce do
kieszeni i zapatrzył się na śpiącego przyjaciela. Uśmiech nie
schodził z jego ust, choć nie docierał do oczu. Zmierzwione złote
włosy, lekko zmarszczone brwi i rozchylone usta. Wcześniejszy
strach i wszelkie obawy zniknęły w jednej chwili. Teraz po prostu
cieszył się, że może tu być, z powrotem w zamku, z powrotem w
domu. Ze swoim podopiecznym.
Jakiś szelest, lub po prostu jego obecność w
końcu obudziły Falena. Jeszcze z zamkniętymi powiekami oblizał
zaschnięte wargi, pociągnął nosem i ziewnął. W końcu
wyprostował się, przeciągnął i otworzył oczy. Dokładnie
sekundę wcześniej Arwel zniknął ze środka komnaty, aby zaraz
pojawić się za krzesłem i plecami Falena. Stłumił śmiech,
obserwując jak przyjaciel drapie się po głowie i rozgląda po
gabinecie. Bez żadnego dźwięku ostrzeżenia, nagle zakrył dłońmi
oczy Falena. Chłopak wydał z siebie okrzyk zaskoczenia i wzdrygnął
się jak oparzony, po czym sięgnął po miecz, z zamiarem
zaatakowania intruza, który ośmielił się go dotknąć. Arwel
bardzo dobrze wiedział, co siedzi temu wojownikowi w głowie i nigdy
wcześniej nie odważył się zrobić mu czegoś takiego. Tym razem
jednak nie mógł się powstrzymać. Pospiesznie, by nie oberwać
niepotrzebnie, pochylił się i z uśmiechem wyszeptał mu prosto do
ucha:
- Drzemka w trakcie pracy, Wasza Wysokość? Nie
ładnie.
Falen zesztywniał, ale tylko na jedną
sekundę. Zaraz potem odwrócił się tak gwałtownie, aż coś
strzyknęło mu w karku, a kilka kartek spłynęło na podłogę.
Mrugając powiekami, wpatrywał się w Arwela, jakby miał przed sobą
zjawę.
- Arwel – wyszeptał w końcu, chyba
jeszcze nie do końca dowierzając w jego obecność.
Wojownik uśmiechnął się od ucha do
ucha i obszedł biurko. Napił się wody prosto z dzbana stojącego
na ławie, i rozłożył się na kanapie. Z rozbawieniem przyglądał
się wciąż zaskoczonej minie przyjaciela.
- Chyba będę zmuszony zgłosić to
odpowiedniej władzy. Przyłapałem Waszą Wysokość na spaniu i to
w całkiem nieeleganckiej pozycji – pokręcił głową z udawanym
oburzeniem i cmoknął dwa razy – Wasza Wysokość zignorował
naruszenie bariery i podstawowe zasady czujności. Nie mówiąc już
o tym bałaganie na biurku. Wasza Wysokość ewidentnie i
kategorycznie zasługuje na surową karę.
Z trudem zachował poważny ton, choć jego pierś
drżała z powstrzymywanego śmiechu. Za to Falen chyba nie był w
nastroju do żartów. Zmarszczył brwi, niepewnym ruchem przeczesując
palcami włosy.
- Przestać sobie żartować – warknął nazbyt
ostro – Co tu robisz? Tak naprawdę?
- Tak naprawdę? – Powtórzył Arwel z
rozbawieniem w oczach i zanim odpowiedział, przeciągnął się
leniwie – Przyleciałem, żeby wyspać się w swoim łóżku. Te
prycze w karczmach są naprawdę twarde, a na ziemi zupełnie nie
mogę usnąć.
- Argon wie, że tu jesteś?
- Oczywiście, sam kazał mi tu
wrócić, bo obawiał się o moje zdrowie.
Falen
przewrócił oczami.
-
Znaleźliście Ariel?
-
Tak. Jest cała, zdrowa i bardzo, bardzo...interesująca.
-
A król?
-
Właściwie to sam się znalazł. Ma dołączyć do reszty w
Gildrarze. Jakieś jeszcze pytania?
-
Nikt cię nie ścigał?
-
Nie. Byłem bardzo ostrożny.
-
Widzieliście centaury? Wiecie już, co zamierzają?
- Nie i nie. I wyprzedzając twoje
kolejne pytanie na razie nie słyszeliśmy o żadnych atakach.
Zamierzamy jednak powiadomić wszystkie prowincje, żeby zaostrzono
ochronę i gotowość do walki. Jak już wspominałem zaczniemy od
Gildraru. Nie chcemy siać paniki wśród ludu, ale chyba lepiej jak
wszyscy będziemy świadomi ryzyka i przygotowani na najgorsze.
- Kiedy..
- Jeszcze kilka dni i powinniśmy wrócić do
domu – wstał z uśmiechem i mrugnął do niego okiem – Szkoda,
że król tak szybko wraca. Polubiłem tytułować cię „Wasza
Wysokość”.
Falen odchrząknął nerwowo, i zaczął głośno
porządkować dokumenty wokół siebie. Arwel podszedł do biurka,
kucnął przy fotelu i zajął się zbieraniem tego, co leżało na
ziemi.
- Mam nadzieję, że skończyłeś już z tymi
oficjalnymi pytaniami. Kiedy usłyszę, „co u ciebie?”, albo „Czy
tęskniłeś za mną?”.
Nie doczekał się odpowiedzi i w ogóle nagle w
gabinecie zapanowała dziwnie napięta cisza. Arwel uniósł głowę
i popatrzył na Falena, który zamarł z książką w rękach i
wpatrywał się w nią niewidzącym wzrokiem. Zaciskał w skupieniu
wargi, jakby miał w sobie niewidzialnego wroga, z którym toczył
właśnie walkę na śmierć i życie.
Arwel wiedział. Czyż nie miał dostępu do
najbardziej skrytych myśli przyjaciela i czyż to nie on przez
pierwsze lata uczył go zaufania do ludzi?
Uśmiechnął się pod nosem, po czym wstał i z
hukiem rzucił pozbierane dokumenty na biurko. Falen podskoczył,
kierując ku niemu wystraszony wzrok.
- Co ty...
- Dość tego.
Arwel pochylił się na wysokość jego oczu,
zaledwie kilka milimetrów od twarzy. Zmrużył oczy i dotknął palcem czarnego znamienia na czole wojownika. Spojrzał
wprost w te jego niesamowicie błękitne oczy i odezwał się
poważnym, ale łagodnym tonem:
- Trzeba było to zrobić już na początku.
Przeczytaj moje myśli. Pozwalam ci zajrzeć najgłębiej jak się
da. Obejrzyj wszystko dokładnie, każde moje wspomnienie. Potem
porozmawiamy.
Zamknął powieki i czekał. Świadomość Falena
dryfowała na obrzeżach jego umysłu, ale nie zagłębiała się
dalej. Jego obecność jak zawsze była łagodna, krucha i pełna
wypełniających go lęków. Złote światełko, które zawsze tam
było, ilekroć zamykał oczy, a za którym zdążył się już
stęsknić. Dotyk umysłu Falena nigdy nie był uciążliwy ani
irytujący. Wręcz przeciwnie.
Nie doczekał się z jego strony żadnej reakcji.
Falen mógł przeczytać jego powierzchowne myśli, ale nic poza tym.
I wyglądało na to, że nie zamierza posuwać się dalej.
- Chcę byś odpowiedział mi tylko na jedno
pytanie – odezwał się zamiast tego głośno.
Arwel otworzył oczy i uśmiechnął się jednym
kącikiem ust.
- Słucham?
Falen spuścił wzrok, odetchnął głęboko i
znów na niego spojrzał. Położył dłonie na kolanach, splatając
i rozplatając je nerwowym ruchem.
- Dlaczego wtedy zamknąłeś swój umysł?
Arwel po części spodziewał się tego pytania,
ale i tak potrzebował chwili, by znaleźć na nie odpowiedź.
Właściwie go też to nurtowało. Dlaczego?
- Sam nie wiem – odparł w końcu szczerze.
Podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz, po czym odwrócił się i
oparł o parapet. Falen nie zdejmował z niego dużych, jasnych oczu,
czekając na odpowiedź – Sam nie wiem – powtórzył z krzywym
uśmiechem drapiąc się za uchem – Chyba zrobiłem to
instynktownie. Wszystko działo się tak szybko. Byłem zaskoczony i
przestraszony. Wiem, że zrobiłem źle. Wbrew zasadom...ale...Chyba
po prostu bałem się twojej reakcji.
Falen uniósł brwi. Napięcie
zniknęło z jego twarzy, oczyszczając ją ze zmarszczek i nadając
mu jego zwykły chłopięcy urok.
- Naprawdę? Zrobiłeś to tylko
dlatego? – Pytał, jakby jeszcze nie mógł w to uwierzyć –
Tylko tyle? Przestraszyłeś się mnie?
Arwel wzruszył bezradnie ramionami,
układając przy tym usta w zabawnej minie.
- Wiem, że to było głupie.
-
Bardzo głupie – prychnął Falen.
-
Dlatego chciałem to wyjaśnić. Nie lubię, kiedy się na mnie
obrażasz.
-
Wcale nie byłem obrażony.
-
Byłeś. I nie zaprzeczaj. Twoje myśli nie kłamią.
-
Niech ci będzie. Może trochę byłem zły.
Przez chwilę patrzyli na siebie
wrogo, by zaraz potem wybuchnąć głośnym śmiechem. Falen wstał
zza biurka, przeciągnął się, po czym opadł na kanapę. Przymknął
oczy z błąkającym się na ustach uśmiechem. W świetle lamp jego
włosy błyszczały płynnym złotem, podobnie jak zadowolona
świadomość w umyśle Arwela. Kiedy ich śmiech w końcu ucichł,
na powrót oddając ciszę zamkowi, gabinet wydawał się teraz
znacznie przytulniejszy i jakby cieplejszy.
- No wiec – odezwał się Falen nie
otwierając oczu, pół leżąc na czerwonej sofie – Wróciłeś
tylko po to, żeby to wyjaśnić?
Arwel przeszedł przez pokój i usiadł
obok przyjaciela. Przyjął podobną pozycję, zakładając ręce pod
głowę i zapatrzył się na światło lampy. Jej łagodny blask
odgradzał ich od nocnego i zimnego świata.
- Po części – odparł z większą
swobodą. Teraz, kiedy ciężar niepokoju spadł z jego serca, mógł
się po prostu cieszyć, że tu jest – Chciałem też zapytać, czy
byłbyś tak miły i publicznie odczytał moje myśli. Oczywiście,
kiedy wszyscy wrócą. Argon nie ma wątpliwości, że zostałem
wrobiony, jednak reszta jest mniej ufna. W ten sposób zostanę
całkowicie oczyszczony z zarzutów.
- Oczywiście, że to zrobię. I to
nawet z przyjemnością, żeby reszcie zrobiło się głupio, że cię
oskarżyli. Co za głupota – prychnął – Wiadomo, że wszyscy
chcemy, żeby morderca jak najszybciej został złapany, ale czy to
znaczy, że każdy z nas ma być traktowany jak domniemany zabójca?
Ale wiesz, - nagle zmienił temat - naprawdę nie musiałeś
przylatywać dla takiego drobiazgu. Wystarczyło porozmawiać ze mną
telepatycznie.
- Czy to znaczy, że mnie wyganiasz? –
Arwel otworzył jedno oko i popatrzył na przyjaciela.
Falen trącił nogą jego nogę i
posłał mu krzywy uśmiech.
- I tak zrobisz, co będziesz chciał.
- Masz rację, Wasza Wysokość –
Arwel pokazał mu język i roześmiał się krótko – Nic i nikt
mnie nie odciągnie od mojego mięciutkiego, ciepłego łóżka. Ty
możesz sobie tu pracować do rana i po prostu udawać, że mnie nie
ma. I jeśli nie dasz mi się porządnie wyspać, to osobiście
doniosę to królowi.
Arwel zerwał się energicznie na
nogi, przeciągnął się z przesadnie głośnym ziewnięciem i
ruszył ku drzwiom. Falen poszedł w jego ślady i pierwszy dopadł
drzwi, po drodze gasząc lampy i umieszczając ją nad ich głowami
kulę światła. Wyszedł na korytarz, przepychając się przed nim w
progu.
- Całe szczęście, że jednak ze mną
nie zostałeś – westchnął głośno, odwracając się w jego
stronę – Już widzę, jaki byłby z ciebie tyran. Musiałbym
harować całymi dniami, a sam byś leniuchował – z dezaprobatą
pokręcił palcem – Przynajmniej teraz wiem, jaki z ciebie...
Arwel trzepnął go w głowę, położył
dłonie na jego ramionach, odwrócił i popchnął mrocznym
korytarzem.
- Dokończysz swoje pochwały nad moją
osobą jutro. A teraz czas spać, bachorze.
- Bachorze?! A gdzie „Wasza
Wysokość”? Trochę szacunku.
- Nie. Niewłaściwie przywitałeś
swojego gościa, spałeś zamiast pracować i straciłeś na moment
czujność. Nawet nie zauważyłeś, kiedy przekroczyłem tarczę,
prawda? Nie chcę takiego króla, więc od teraz będziesz bachorem.
I lepiej słuchaj swojego starszego kolegi, bo marny będzie twój
los.
- Jesteś okropny. – Falen wywinął
się z jego rąk, obrócił i wymierzył mu kuksańca w ramię. –
Poza tym jesteś starszy tylko o kilka miesięcy, a to się nie
liczy. Podły despota.
-
Jak widać każdy dzień przewagi nad tobą jest na wagę złota,
bachorze. – Arwel przyciągnął go do siebie, uwięził jego głowę
pod pachą i potarmosił złote włosy. – Niemądry, obrażalski
leniuch.
- Mrówcza kupa.
Przez całą drogę do komnat
przepychali się i popychali, wymyślając dla siebie coraz to nowe
wyzwiska. Ich kroki, krzyki i śmiech niosły się po całym zamku.
Napełniały stare mury życiem i radością.
Arwel odprowadził Falena pod same
drzwi i dopiero wtedy udał się do własnej komnaty. W ciemności
przywitały go znajome kształty mebli oraz duże, puste łóżko.
Jednak nie ma to jak w domu.
Rozebrał się i wsunął pod chłodną
kołdrę. Zamknął oczy i wydał z siebie długie, pełne ulgi
westchnienie.
Śpisz?
Malutkie słoneczko w jego
umyśle rozbłysło, a świadomość Falena łagodnie wypełniła
jego umysł. Arwel uśmiechnął się do siebie lekko. Właśnie za
czymś takim tęsknił. Za normalnym dniem i równie normalnym
wieczorem wypełnionym obecnością przyjaciela. W takich chwilach
naprawdę nie miał ochoty myśleć o tym, co się dzieje na
zewnątrz. Ani o wojnie, ani o mordercy ani o tym, co ich jeszcze
czekało.
Na
twoje szczęście jeszcze nie. Coś się stało?
Nic. Chciałem tylko powiedzieć dobranoc.
Arwel
zaśmiał się cicho.
Przyznaj
w końcu, że tęskniłeś za tymi rozmowami. To nic złego.
Nigdy tego nie zrobię, bo już wtedy nie dasz
mi spokoju. Wiesz, że zawsze wolę być ostrożny. Nie wiadomo, kto
nas może podsłuchiwać.
To niemożliwe i dobrze o tym wiesz. Mógłbyś
już skończyć z tą ostrożnością, bo to robi się już męczące.
Chwila
ciszy.
Arwel?
Słucham?
Naprawdę
możesz tu być?
Już mówiłem, Argon sam mnie wygonił.
Jak długo możesz zostać?
Jutro
wieczorem muszę wracać. Mamy cały dzień dla siebie i już
zaplanowałem dla nas atrakcje. Cieszysz się?
Mam obowiązki. I jeśli myślisz o
czymś głupim...
Falen.
Co?
Krótkie „dobranoc” by starczyło.
Naprawdę nie mam ochoty na kłótnię przed snem. Jestem zmęczony.
A jutro czeka nas długi dzień.
Znów
krótkie milczenie.
Przepraszam...i
dziękuję.
Arwel
przekręcił się na bok i zasnął z lekkim sercem.
O tak. Z pewnością właśnie tego było mu
trzeba.
Nie
ma to jak w domu.
***
Cerel
sprawiał pozory, że włóczy się po wiosce bez żadnego celu.
Szedł z rękami w kieszeniach i w zamyśleniu kopał przed sobą
kamyki. Było późne popołudnie i nikt właściwie nie zwracał na
niego uwagi. Nikt go nie zaczepiał, ani nie zatrzymywał. Jakby był
niewidzialny. Kiedy w pobliżu nie było Cyrreta, nikt mu nie
rozkazywał i jakby w ogóle o nim zapomniano.
Czuł,
że szykuje się coś wielkiego. Poznał to po niezwykłym poruszeniu
wojowników, ale i sam wyczuwał w powietrzu jakieś narastające
napięcie. Dodatkowo był świadkiem, jak pewnego wieczoru kilka
statków wypłynęło w morze. To wszystko coraz bardziej go
niepokoiło.
Od
pewnego czasu narastało w nim przekonanie, że coś z tym wszystkim
musi zrobić. Czuł się w obowiązku by tak tego nie zostawić. Ci
dranie zabili jego rodziców i ukochaną. Zburzyli jego spokojny
świat i musieli za to zapłacić. Nie miał pojęcia, dlaczego
wybrali akurat jego wioskę, ale już dłużej nie miał zamiaru
bezczynnie przyglądać się jak panoszą się po cudzej ziemi. Ci
durni wieśniacy mogą sobie tu gnić, jeśli pozwalają sobą tak
pomiatać. Z niego nikt nie zrobi niewolnika. Wystarczy, że stąd
ucieknie. Jak najszybciej. Potem uda się do Gernnhedu i zawiadomi
Hrabiego o...
No
właśnie? O czym?
Cerel
oparł się niedbale o pień drzewa, mieląc w ustach źdźbło
trawy. Mrużąc oczy, z roztargnieniem obserwował przechadzających
się w tą i z powrotem strażników oraz uwijających się przy
swoich zajęciach wieśniaków. Stukanie młotków, heblowanie
drewna, uderzenia siekier i pokrzykiwania ludzi rozbrzmiewały po
całej okolicy od rana do wieczora. Te nakładające się na siebie
dźwięki budziły go skoro świt i nie dawały zasnąć wieczorem.
To nie była już wioska, ale tętniące życiem miasteczko.
Jakieś
krzyki wyrwały go z głębokiej zadumy. Uniósł wzrok i natychmiast
się skrzywił. Od razu rozpoznał ten głos. Shaia. Oczywiście, że
to ona. Tylko ta dziewczyna mogłaby narobić tyle hałasu. Nie
widział stąd dokładnie, co działo się w porcie, ale chyba jeden
ze strażników bił jakiegoś człowieka. A Shaia oczywiście
zaciekle go broniła. Jej wrzaski słychać było w całej wiosce.
Próbowała odciągnąć mężczyznę, ale sama oberwała i teraz
walczyła ze strażnikiem, obrzucając go wyzwiskami. Wszyscy
przerwali swoją pracę i obserwowali całą scenę, jakby była
tylko widowiskiem dla ich rozrywki.
Cerel
westchnął głośno i wstał z zamiarem poszukania sobie
spokojniejszego miejsca. Jednak wrzaski dziewczyny nie dawały mu
spokoju i z pewnością w całej okolicy nie znalazłby potrzebnej
ciszy. Z irytacji zacisnął pięści. Wyglądało na to, że sam
musiał coś z tym zrobić, bo nikt inny nawet nie próbował tego
zakończyć. Jak zwykle wszystko musiał robić sam.
-
Hej, wy! – Krzyknął, kiedy już zbliżył się do drewnianego
pomostu.
Cała
trójka zamarła nagle, a dziewczyna w końcu umilkła. Miała
czerwony policzek i łzy w oczach. Z zaciśniętymi wargami próbowała
go zabić samym spojrzeniem. Dopiero teraz dostrzegł wśród gapiów
tą nową dziewczynę, Kirę. Już wcześniej widywał je razem i
chyba dość dobrze się zaprzyjaźniły. To, że teraz tylko stała
i nie próbowała nawet interweniować, tylko przekonało go, że nie
powinni jej ufać.
- Ech, jakie to irytujące – sapnął
z demonstracyjną nonszalancją. Ze skrzyżowanymi na piersi
ramionami powoli ruszył w ich stronę. – Robicie za dużo hałasu.
Minął
Kirę, kompletnie ją ignorując. Bez słowa, oderwał Shaię od
półprzytomnego mężczyzny i pociągnął za sobą.
-
Puść mnie! Jak śmiesz? – Krzyczała, szarpiąc się i bijąc go
po głowie.
Cerel
zignorował ją, słysząc za sobą przekleństwa strażnika. Umknał
jego pięści i odbiegając, rzucił przez ramię:
-
Od tego hałasu rozbolała mnie głowa. Jeśli chcesz kogoś bić, to
nie rób tego przy tej dziewczynie.
Zaciągnął
stawiającą opór Shaię na plażę i dopiero, gdy zostali sami, w
końcu ją puścił. Natychmiast uderzyła go w twarz, aż zachwiał
się i o mało nie upadł na piasek. Wyprostował się z nikłym
uśmiechem, pocierając piekący policzek. Shaia zawsze miała
charakterek, ale ostatnio przechodziła samą siebie. Teraz stała
przed nim dysząc ciężko i zaciskając pięści, jakby szykowała
się do zadania kolejnego ciosu. W oczach, w których przed chwilą
lśniły łzy, płonął dziki, zawzięty ogień. Jej prostą
zniszczoną sukienkę targał gwałtowny wiatr znad morza. Spłowiałe
włosy, które kiedyś były złote, tańczyły wokół jej czerwonej
od gniewu twarzy. To nie była ta piękna księżniczka Shaia, którą
zawsze pogardzał. Jednak i tak cokolwiek by włożyła i jak bardzo
byłaby brudna, w jej postawie i zachowaniu zawsze odbijała się
duma i determinacja tak silna, że człowiek musiał ją albo
podziwiać, albo nienawidzić.
Cerel
przełknął ślinę, z trudem zmuszając się by nie odwrócić
wzroku. Skoro do tej pory opierał się jej urokowi, teraz tym
bardziej zamierzał być twardy.
-
Co ty wyprawiasz? – Zapytał spokojnie, ale ostro. – Życie ci
niemiłe?
Pieniste fale z hukiem obijały się o
kamienisty brzeg, rozbryzgując naokoło krople wody. Stali na tyle
blisko, że znajdowali się w ich zasięgu, jakby padał na nich
drobny deszczyk. Żadne jednak nawet nie zwróciło na to uwagi.
-
To nie twoja sprawa – warknęła, mierząc go wściekłym
spojrzeniem – Lepiej pilnuj własnego nosa.
-
Bardzo dobrze. Następnym razem będę udawał, że cię nie widzę.
Będę patrzył jak ci dranie znęcają się nad tobą. A może
przystałaś do nich, co? Widziałem cię często z Ortisem. Lubisz
go? Nie wiem czy znasz jego sekret, ale pewnie tak, skoro się go nie
boisz. Żebyś tylko nie wspominała moich słów, kiedy będzie
wysysał z ciebie krew. Chociaż może najpierw zaciągnie cię do
lasu i zabawi się z tobą – zrobił obojętną miną, wpychając
ręce do kieszeni spodni i wzruszając ramionami, – Ale skoro masz
na to ochotę, to nie będę się wtrącał. Jednak gdybym wiedział
wcześniej...
Tym
razem był przygotowany na cios. Zaparł się nogami w piasek i tylko
jego głowa odskoczyła na bok. W kąciku ust poczuł pieczenie, a
potem ciepłą strużkę krwi. Otarł ją rękawem, zerkając na
morze.
-
Jak śmiesz tak mówić?! – Krzyknęła z furią – Ortis nigdy...
Cerel
spojrzał na nią i zmrużył oczy.
-
Jeszcze go bronisz? Bronisz wroga? Nie wierzę – parsknął.
- Nie masz o niczym pojęcia. Nie
wtrącaj się do spraw, których nie rozumiesz.
-
Wspaniale. Skoro jeszcze nie odkryłaś, kim jest ten potwór, to
wkrótce przekonasz się na własnej skórze. Jak myślisz, co robi z
tą nową dziewczyną całymi dniami? Rozmawia z nią o pogodzie? –
Roześmiał się szyderczo z własnych słów.
Shaia
zagryzła wargi, jeszcze bardziej zaciskając pięści.
-
Kira to dobra i biedna dziewczyna. Nie zasługuje na to, byś ją
obrażał. Nic nie wiesz o niej, ani o mnie.
-
Jak sobie chcesz. Już i tak nic mnie nie obchodzi. Róbcie, co
chcecie i dalej czołgajcie się przed tymi durniami. Ja się stąd
zmywam.
Shaia
spojrzała na niego uważniej, przekrzywiając lekko głowę.
-
Co masz na myśli?
-
Tylko to, że uciekam. Mam dosyć bycia niewolnikiem na własnej
ziemi.
Uniosła
brwi najpierw z zaskoczeniem, potem niedowierzaniem, aż w końcu
znów ze złością.
-
Aha. Czego innego mogłam się po tobie spodziewać? Dlaczego nie
uciekłeś do tej pory? Czekasz na oklaski, czy może jednak
tchórzysz?
-
To nie twoja sprawa – warknął - Dałaś mi dobrą radę, ale sama
również powinnaś się do niej stosować. Pilnuj własnego nosa.
Shaia
objęła się ramionami z chłodu, lub być może by powstrzymać się
przed zadaniem kolejnego ciosu.
-
Naprawdę chcesz nas tu zostawić?
-
Jak widzisz jestem śmiertelnie poważny.
-
Ci ludzie to twoja rodzina.
Cerel
odwrócił wzrok i sposępniał.
-
Moja rodzina nie żyje. Nic mnie tu już nie trzyma.
-
Naprawdę? A twoi przyjaciele?
-
Mam ich gdzieś.
Shaia
pokręciła z niedowierzaniem głową.
-
Wiedziałam, że jesteś draniem, ale nie aż takim. Myślałam...
-
No co?
Minęła
chwila, nim odpowiedziała.
-
Sądziłam, że masz chociaż trochę serca. Że to wszystko to tylko
pozory.
Cerel
roześmiał się jej prosto w twarz.
- A co myślałaś mała? Że stanę
się miejscowym bohaterem, zgromadzę ludzi i ryzykując własne
życie wyprowadzę z niewoli? Wolne żarty. Prawa natury są
brutalne, księżniczko. Każdy martwi się tylko o siebie i ratuje
najpierw swój tyłek. Zabij albo zostaniesz zabity. Oto moja dewiza.
Shaia
spuściła głowę i wymamrotała pod nosem:
-
Jesteś tchórzem.
Pochylił się ku niej i nadstawił ucha.
-
Co powiedziałaś? Śmiało.
Wzięła
głęboki wdech i krzyknęła mu prosto do ucha, aż odskoczył jak
oparzony.
- Tchórz! Zwykły, głupi, żałosny
tchórz! - Krzyczała coraz głośniej, jednym tchem wyrzucając z
siebie kolejne słowa – Nie potrafisz nic zrobić poza gadaniem!
Twoi rodzice nie żyją, i co z tego? Już nic więcej cię nie
obchodzi?! Myślisz, że tylko ty cierpisz? Że ty jeden straciłeś
kogoś bliskiego? Widzisz tylko czubek własnego nosa. Jeśli jest ci
to obojętne, to giń! Giń śmieciu i zapomnij o nas! Jesteś gorszy
od tych twoich cholernych bomb Gez! Nienawidzę Cię! NIENAWIDZĘ
CIĘ!!!
Cerel stał jak oniemiały, aż
skończyła krzyczeć i dysząc ciężko, przewiercała go swoim
zabójczym spojrzeniem. Każde jej słowo trafiało w niego jakby
dostawał kamieniem w głowę. To były słowa prawdy, których nie
chciał słyszeć. Nie chciał przyjmować tego do wiadomości. Jego
rodzice i Eissa nie żyli. Stracił przyjaciół i nikt nie chciał z
nim rozmawiać. Naprawdę stał się śmiechem, a Shaia naprawdę go
nienawidziła.
Zalała
go gwałtowna fala gniewu, żalu i frustracji, niemal przygniatając
do ziemi. To wszystko, co do tej pory tłumił, musiał w końcu z
siebie jakoś wyrzucić. Teraz. Zaraz. Doskoczył do niej i uderzył
pięścią w twarz. Shaia krzyknęła i upadła na piasek.
Przetoczyła się na bok i zasłoniła ręką, gdy uniósł pięść
do kolejnego ciosu.
Nagle
pojawiła się czyjaś dłoń, która powstrzymała go w ostatniej
chwili. Warknął ze złością i odwrócił głowę.
Mared
i Zinn. Nawet nie słyszał, kiedy nadeszli. Obaj patrzyli to na
niego, to na Shaię, a na ich twarzach powoli odbijała się groza.
Mared puścił jego rękę i razem z przyjacielem doskoczyli do
dziewczyny i pomogli jej wstać. Obaj mieli na sobie wytarte łachy,
byli brudni i oblepieni potem. Zmęczenie w ich oczach mieszało się
z tą samą niezachwianą determinacją.
-
Co ty wyrabiasz, człowieku? – Odezwał się ze złością Mared –
Tak nisko upadłeś, że teraz bijesz dziewczyny?
Cerel
wkruszył niedbale ramionami.
-
Mieliśmy małą sprzeczkę, ale to nie twoja sprawa.
-
Aha, no tak, bo przecież nie jesteśmy już kumplami, no nie?
Wypiąłeś się na nas i teraz udajesz, że nas nie znasz –
warknął.
Zinn trącił go w ramię.
- Daj spokój stary.
Obaj stali po bokach Shai niczym jej wierni
ochroniarze. To była tak absurdalna sytuacja, że Cerelowi chciało
się śmiać.
- A wy to, co? – Odezwał się z ironią –
Znaleźliście sobie nową przyjaciółeczkę? Kiedy jest źle warto
się przyjaźnić z bogaczami, prawda? Banda żałosnych dupków.
- Kogo nazywasz dupkiem, ty...
Mared
uniósł zaciśniętą pięść i ruszył w jego stronę. Tym razem
to Shaia go powstrzymała. Złapała obu za łokcie, mierząc Cerela
najbardziej pogardliwym spojrzeniem, na jaki było ją stać. Gdyby
była chłopakiem pewnie splunęłaby mu pod nogi.
- Zostawcie go. Nie warto tracić
energii na takiego śmiecia. Niech sobie ucieka nawet do samego
piekła.
Odwróciła
się na pięcie, pociągając za sobą chłopaków i odeszli, nawet
się na niego nie oglądając.
Cerel przez chwilę odprowadzał ich
wzrokiem. Potem również się odwrócił i z rękami w kieszeniach
pomaszerował w drugą stronę. Wiatr targał jego tuniką, a krople
wody osiadały na włosach i policzkach. Szedł przed siebie tak
długo, aż napotkał drewniany mur. Wtedy zawrócił. Dłonie w
kieszeniach miał zaciśnięte w pięści.
-
Mamo. Tato. Eisso – szeptał do siebie drżącym głosem –
Jeszcze was pomszczę. Obiecuję, że zrobię tu porządek.
Włóczył się wokół wioski aż zapadł
zmierzch, i w końcu wieczór. Ludzie pochowali się do swoich chat,
a kolejna zmiana strażników objęła wartę. Kiedy przechodził
obok, dostrzegł, że przysypiali na stojąco. Od kłótni na plaży
miał ponury nastrój i chodził jak struty. Zapomniał nawet, że
dzisiaj właściwie nic nie jadł i powinien być głodny. Zamiast
tego był zły na cały świat, na siebie i swoje durne sumienie.
Dzisiejszej nocy niebo było ciemne, i
zachmurzone, bez ani jednej gwiazdy, czy chociażby skrawka księżyca.
Zmierzając do etteru, doszedł go cichy, żałosny dźwięk.
Odwrócił się i przeczesał wzrokiem okolicę. Zmrużył oczy, aż
w końcu odnalazł źródło hałasu.
Niewyraźna postać stała oparta o ścianę
chaty, ale i tak rozpoznał, że to Shaia. Miała spuszczoną głowę
i zgarbione ramiona. Złote włosy opadły jej na twarz, którą co i
raz przecierała ręką.
Shaia płakała.
W nocnej ciszy jej cichy szloch dochodził do
jego uszu niczym zawodząca melodia prosto z głębi oceanu. Nagle
chwycił go niespodziewany ból w lewej piersi. Przyłożył dłoń
do serca i stał tak przez chwilę, wsłuchując się w jego nierówny
rytm. To dziwne uczucie wytłumaczył sobie zdenerwowaniem po ich
wcześniejszej kłótni. Kiedy nie mijało, odwrócił się od
płaczącej Shai i wbiegł do domu, chowając się w ciemnym pokoju
na piętrze.
Ciekawe, fajnie i szybko się czyta
OdpowiedzUsuń