piątek, 31 marca 2017

Rozdział 8

- Uważaj! Padnij!
   Cerel natychmiast kucnął, podczas gdy Vandor zamachnął się oburącz mieczem tuż nad jego głową. Zrobił to raczej nieporadnie, ale ranił przeciwnika, po czym sam zachwiał się pod ciężarem ostrza. Chłopak dyszał ciężko, pot oblepił mu włosy i spływał po osmolonej twarzy mieszając się z nie swoją krwią. Miał jedynie lekkie draśnięcie na brzuchu. Obaj byli wyczerpani, ale nie mieli czasu na odsapnięcie, jeśli nie chcieli zostać zabici. Dlatego teraz Vandor, podtrzymywany determinacją przetrwania, doskoczył do rannego przeciwnika, wskoczył mu na plecy i walczył z nim zajadle, aż w końcu uderzył go tępą stroną miecza, pozbawiając przytomności. Wyszczerzył zęby do Cerela, po czym sapnął głośno, ocierając z twarzy czerwone smugi i rozejrzał się wokół. Ze wszystkich stron otaczali ich wrogowie. Ulice były śliskie od krwi, wszędzie piętrzyły się ciała, których wciąż przybywało. Cerel wiele słyszał o bitwach, ale żadne słowa nie oddawały tego, co działo się na jego oczach.
     - Udało ci się kogoś zabić? Bo ja na razie tylko pozbawiłem kilku przytomności. Jakoś nie mam odwagi, żeby ich dobić, chociaż głupio mi, że ktoś musi kończyć moją robotę – mimo, że był tuż obok, musiał krzyczeć, żeby jego głos dotarł do towarzysza.
Cerel przestał przyglądać się walczącym i spojrzał na chłopaka, jakby zupełnie zapomniał o jego obecności.
     - Dwóch, ale to był bardziej przypadek – mruknął, nie siląc się na podniesienie głosu. Nie wspominał mu nawet, że już wcześniej walczył w obronie swojej wioski i wtedy zabił po raz pierwszy. Nie był z tego dumny, chociaż w jego żyłach płynęła krew wojowników. Robił to wszystko dla mieszkańców Reeth, aby ich chronić. Teraz wzruszył ramionami, jakby było mu wszystko jedno – Chyba dostaliśmy nieodpowiednią broń – stwierdził po chwili, zerkając na swój długi miecz, o który opierał się jak o laskę. Krew na ostrzu zdążyła zaschnąć, chociaż w porównaniu do broni innych wojowników, była niestosownie czyste.
     Vandor skrzywił się, uniósł swoją klingę, o podobnej długości i trzęsącą się ręką machnął nim w powietrzu. Przy tym ruchu mięśnie jego ramion napięły się, a na szyi pojawiły się niebieskie żyły.
- Ciężkie to badziewie, nie ma, co. Jestem dzieciakiem z ulicy, nie wojownikiem, mogłem poprosić o jakiś sztylet – chłopak rzucił miecz na brukowaną ulicę z nieukrywaną ulgą i podkasał rękawy – Trzeba było zrobić to wcześniej – jego oczy rozbłysły, kiedy z gołymi pięściami rzucił się na najbliższego przeciwnika.
     Cerel obserwował swojego nowego kolegę, aż ten zniknął mu z oczu, pochłonięty przez plątaninę rąk, głów i mieczy. Nie był szczególnie zaniepokojony, bo już kilka razy się rozdzielali, więc i tym razem był pewny, że prędzej czy później znów się spotkają.
     Na początku pomagali gasić ogień na przystani i gdy już nie byli tam potrzebni, przenieśli się na miejsce walk. Z początku rzucili się na wroga z energią i godną podziwu odwagą. Nie potrafili walczyć, jednak młodzieńcza energia i zwinność rekompensowały nieco brak innych umiejętności. Obaj ledwo dźwigali swoje miecze i machali nimi właściwie na oślep, trzymając wrogów na dystans. W bitewnym zamieszaniu przemieszczali się z uliczki do uliczki, co i raz tracąc się z oczu. Gdy ktoś ranił Cerela w bok, ukrył się w jednym z opuszczonych budynków i z fascynacją obserwował widocznych stamtąd Noszących Znak Kruka i ich magiczne ataki. Potem znów spotkał Vandora, który miał na sobie więcej krwi, ale nie wydawał się mocno ranny. Znów włączyli się do walki, chociaż już z mniejszą energią. Kilka razy widzieli hrabiego Yaritha, który pod postacią wilka pozostawiał po sobie stosy ciał. Cerel coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że w porównaniu do tych wielkich wojowników, tacy chłopcy jak oni w żaden sposób nie wpłynął na zwycięstwo. Nie powinno ich tu nawet być. Mieli dobre chęci, ale swój zapał mogli przypłacić życiem.
Dzień zbliżał się ku końcowi, niebo przybrało krwawą barwę, jakby odbijały się w nim ulice spływające krwią. Chłodny wiatr przynosił metaliczny odór pomieszany z potem. Cerel przez chwilę obserwował trwające wokół walki, potem spojrzał na swój nieporęczny miecz i również go odrzucił. Trochę niepewnie czuł się bez broni, ale i tak żaden był z niego wojownik. Miał szczęście, że w ogóle jeszcze żył. Rany na piersi i w boku nie były głębokie i już nawet przestały krwawić, chociaż wciąż szczypały. Tak naprawdę jedyne, co mu wychodziło, to robienie uników.
     Podejrzewał, że stojąc tak na środku ulicy nie będzie wiecznie ignorowany, ale czuł się już zbyt zmęczony i zniechęcony by się ruszyć. W ogólnym hałasie nie potrafił wyróżniać pojedynczych kroków czy głosów, w tym wypadku działała u niego intuicja. I tym razem odwrócił się w samą porę, by dostrzec biegnących na niego trzech osiłków. Jeden z nich miał sierść na twarzy i zwierzęce oczy, więc musiał być zwierzołakiem. Cerel widział zaledwie kilku wrogów o w miarę przystojnym wyglądzie. Reszta miała dość nieprzyjemne twarze, a ci tutaj byli wyjątkowo odpychający. Zaczynał dochodzić do wniosku, że im brzydsza twarz, tym groźniejszy przeciwnik. Co prawda Ortis był zaprzeczeniem tej teorii, ale może dotyczyło to tylko ludzi.
     Cerel zerknął tęsknie na leżące niedaleko dwa miecze, chociaż wiedział, że miał by z nimi więcej problemów, niż pożytku. Zacisnął pięści i napiął mięśnie, zwracając błyszczące spojrzenie na trzech uzbrojonych i o wiele dla niego za silnych mężczyzn. Patrzył na nich, ale przez oczami widział mieszkańców Reeth. Swoich przyjaciół i Shaię. Wszystkich skulonych pod podłogą tawerny i czekających na jego powrót. Cokolwiek się stanie, musiał przeżyć i zapewnić im bezpieczeństwo.
    Zwierzołak rzucił się na niego pierwszy. W jednej dłoni trzymał długi nóż, w drugiej wysunął ostre pazury. Powarkiwał nieludzko, a jego zwężone źrenice płonęły głodem. Cerel uskoczył przed mieczem, uniknął drugiego ciosu i prześlizgnął się pod nogami przeciwnika. Wymierzył cios pięścią w jego bok, ale uderzenie było słabsze niż zamierzał. Zwierzołak okręcił się z furią i drasnął go pazurami w policzek. Chłopak zachwiał się, ale nie stracił zwinności. Udało mu się uniknąć śmiertelnego pchnięcia nożem, okręcił i odskoczył do tyłu. Pospiesznie przejechał dłonią po piekącym policzku, po czym wrzasnął i rzucił się na przeciwnika, zupełnie nie zważając na ostrze noża, powalił go na ziemię i zaczął okładać pięściami. Każdy cios pozostawał krwawe ślady na tej paskudnej, pół ludzkiej gębie. Rozładowywał również swoją frustrację i całe napięcie tego dnia.
    Ktoś chwycił go od tyłu, oderwał od zwierzołaka i odrzucił, jakby był workiem z ziarnem. Cerel przeleciał nad ziemią i upadł ciężko kilka metrów dalej, aż pociemniało mu w oczach. Ból w piersi wstrząsnął całym jego ciałem i chyba na chwilę stracił przytomność. Gdy się ocknął, tuż nad nim stał wysoki mężczyzna, celując czubek ostrza w jego gardło. Miecz był cały we krwi.
    - Jesteś żywotny mały – dryblas uśmiechnął się nieprzyjemnie, pokazując żółte zęby. – Jeśli zgubiłeś mamusię, trzeba było się ukryć, a nie szukać guza.
Cerel uniósł się nieco na łokciach, ale znieruchomiał, gdy ostrze drasnęło mu szyję. Zacisnął zęby. Przecież nie może tu umrzeć. Shaia i reszta czekali na niego.
- Co, chłopczyku? – Zakpił tamten, wyraźnie bawiąc się jego strachem - Rozpłaczesz się? Zaraz pomogę ci dołączyć do mamusi.
Poruszył ręką, unosząc miecz do zadania śmiertelnego ciosu. Cerel przełknął ślinę. Mówią, że sekundę przed śmiercią przed oczami przelatuje całe życie. Cerel miał w głowie pustkę, poza obrazem roześmianej Shai. Wiatr rozwiewał jej złote włosy, kiedy stała pośród zieleni i do kogoś machała. Do niego. Wracającego z pracy. Razem weszli do ładnego domku, gdzie na kocyku bawiło się dwuletnie dziecko. Shaia wzięła go na ręce i okręciła się kilka razy. Cerel przytulił ich oboje i ucałował. Cała trójka była szczęśliwa, beztroska.
Tyle, że był to obraz przyszłości, która jeszcze nie nadeszła.
A więc tak mogłoby wyglądać moje życie. Westchnął ze smutkiem. Nie miał już siły walczyć z tą cała armią. W końcu i tak jego ciało zagubiłoby się gdzieś w tym bitewnym szale i nikt by nawet o tym nie wiedział.
Bał się zamknąć oczy, więc tylko zacisnął pięści, szykując się na bolesny koniec.
Niespodziewanie mężczyzna wybałuszył oczy i drgnął, aż miecz wypadł mu z dłoni. Po chwili runął na ulicę wciąż z otwartymi oczami. Tuż za nim stał hrabia Yarith, ze zwichrzonymi włosami i drapieżnym uśmiechem, od niechcenia trzymając w dłoniach ich ciężkie miecze. Z jednego spływała teraz świeża krew i gdy Cerel spojrzał na martwego, dostrzegł na jego plecach długą, głęboką ranę.
- Żyjesz chłopce? – Mężczyzna pomógł mu wstać, utkwiwszy w nim bursztynowe, wilcze oczy.
Cerel dotknął policzka i uśmiechnął się blado. Czuł, że cały się trzęsie, ale próbował nad tym zapanować. Właśnie był krok od śmierci i nagle znów miał przed sobą całe życie. Miał ochotę rozpłakać się ze szczęścia, ale przy takim wojowniku jak Yarith, nie chciał zachowywać się jak dziecko.
- Właśnie mi je pan uratował? Jestem pana dłużnikiem – dodał z powagą i skłonił się szybko, zastanawiając się czy tak powinno się zachować wobec hrabiego.
Yarith roześmiał się głośno i poklepał go po plecach.
- Oj dzieciaku, to w końcu ty ostrzegłeś nas na czas. Ale jeśli chcesz coś dla mnie jeszcze zrobić,… - urwał raptownie, odwrócił się i rozpłatał pierś mężczyźnie, który próbował zaatakować go od tyłu – to przeżyj. Jak już zacząłeś, to chroń, tych których kochasz do końca – mówiąc to, jednocześnie niedbałym ruchem i właściwie bez wysiłku rzucił jednym mieczem, którego ostrze wbiło się w brzuch znajdującego się niedaleko wroga. Jeden miecz i tak w zupełności mu wystarczał, o czym Cerel mógł się od razu przekonać, z podziwem obserwując jak hrabia mierzy się z kilkoma przeciwnikami na raz. Czasem używał gołej ręki, wyposażonej w pazury, a z jego gardła, co i raz wydobywał się głuchy warkot. Yarith nie musiał robić uników i uciekać. On walczył i wygrywał.
Koło nich wyrósł spory stos ciał i jakoś nagle nie było nowych wrogów, którzy chyba woleli skupić się na kimś słabszym.
- No, chyb zrozumieli, że lepiej nie zadzierać z Alfą – Yarith z zadowoleniem oparł sobie ostrze miecza o ramię, przeczesał rozwichrzone włosy i odwrócił się do Cerela. – Pewnie nieprędko naprawimy te wszystkie szkody, ale muszę przyznać, że dawno nie brałem udziału w takiej bitwie. Trochę się już zasiedziałem i potrzebowałem rozruszać kości – przeciągnął się, aż rozległ się chrupot i zmierzwił chłopakowi włosy – To była dobra walka, a dzięki tobie być może uda nam się ocalić resztę miasta. Podoba mi się twoja odwaga, mały. Postaraj się przeżyć i wróć do mnie, a zrobię z ciebie wojownika.
Cerel, który do tej pory zwracał większą uwagę na czerwoną kałużę krwi, której dotykały czubki jego butów, teraz poderwał głowę i z zaskoczeniem spojrzał na hrabiego.
- Co?
Bursztynowe oczy Yaritha jarzyły się w dogasającym świetle dnia, zwężone źrenice nie miały nic wspólnego z człowiekiem. Jednak uśmiech zdobiący tą groźną, władczą twarz był szczery i wzbudzający zaufanie.
- Chcesz zostać wojownikiem, czy nie?
Cerel nie spodziewał się, że tuż po uniknięciu śmierci otrzyma taką propozycję i to od samego hrabiego. Szybko się jednak zreflektował:
- Tak, chciałbym, ale… - przypomniał sobie jak przez cały dzień robił tylko uniki i jak niezdarnie trzymał w ręku miecz. Spuścił głowę i ze wstydem podrapał się po głowie – To… Dzisiaj na niewiele się zdałem, potrafiłem tylko uciekać. Chyba żaden ze mnie…
- Każdy tak zaczynał, mały. Widzisz tam? – Obrócili się nieznacznie i mężczyzna wskazał dłonią gdzieś w tłum walczących. – To moja córka – dodał z dumą, kładąc dłoń na jego barku.
Cerel przez chwilę widział tylko chaotyczny, bitewny zgiełk, w oczy rzuciły mu się czarne płaszcze Zakonu Kruka, poza tym wszędzie od roiło się od wroga. W końcu jednak ją dostrzegł. Coś brązowego skoczyło na jednego z mężczyzn i rozerwało mu gardło. Futro, kły i pazury na jego oczach zmieniły się w piękną kobietę. Przypomniał sobie, że już ją widział wtedy w gabinecie, ale ledwo zwrócił na nią uwagę. Przez chwilę krążyła wokół, zadając ciosy i robiąc uniki, jakby się bawiła, po czym skuliła się i znów przybrała postać dużego wilka.
Yarith uśmiechał się z dumą, a Cerel nie zdawał sobie sprawy, że ma otwarte usta. Jeśli wcześniej słyszał o niepokonanym klanie Vethoynów, to teraz zrozumiał, na czym polegała ich siła.
- Widzisz ją? – W głosie Alfy rozbrzmiewała ojcowska miłość – Jako dziewczynka nie chciała nawet się zmieniać, bo uważała, że wilki są odrażające. Ciągle siedziała z kobietami w domu i uczyła się tych wszystkich kobiecych obowiązków. Dopiero po śmierci matki zaczęła interesować się resztą klanu. Zaprzyjaźniła się z królem Rivą i w końcu polubiła swojego wilka. Sama po raz pierwszy chwyciła za miecz i chociaż była nieporadna jak pisklę, postanowiła pomóc mi chronić nasz klan. Ta determinacja wciąż w niej sieci i widzisz, kim się stała – poklepał Cerela po plecach, ale wciąż patrzył na córkę, a raczej wilka, który zajadle walczył z całą grupą wrogów – To samica Alfy i jestem pewien, że kiedyś sprawi, że klan Vethoynów znów zawyje zwycięsko, rozrastając się po całym Elderolu. Ale teraz chyba potrzebuje mojej pomocy.
Yarith bez żadnego ostrzeżenia, zmienił się w dużego wilka i odbiegł w tłum, znikając Cerelowi z oczu, podobnie jak jego córka.
- Bogowie – chłopak pokręcił głową, wciąż lekko oszołomiony – Co to za istoty? Nie można za nimi nadążyć.
Mrucząc do siebie i rozważając propozycję hrabiego, nie zauważył, że wokół niego znów zrobiło się tłoczno. Miał wrażenie, że ten bezustanny hałas i zgiełk nigdy nie ucichną i nie potrafił już nawet rozpoznawać pojedynczych dźwięków. Krzyki i szczęk stali stapiały się w jedno. Ktoś go potrącił, ktoś inny uderzył znienacka w głowę. Ogłuszony, potknął się o leżące wszędzie martwe ciała i runął na ziemię, właściwie szczęściem unikając stratowania przez kilka par nóg.
Leżał tak przez chwilę zamroczony i zbyt odrętwiały, by się ruszyć. Nad sobą widział skłębiony tłum, głównie nieprzyjaciół. Ich paskudne gęby i zakrwawione miecze. Potem pojawiły się wilki, a ich warczenie aż wibrowało mu w uszach. Zrobiło się nieco więcej miejsca, znów mógł odetchnąć, choć na ulicy pojawiło się więcej ciał, a powietrze było aż ciężkie od odoru krwi. Zdawało mu się, że rozpoznaje brązowa sierść córki Yaritha i przypomniał sobie, że nie zapytał nawet o jej imię i z jakiegoś powodu zrobiło mu się smutno.
W tej plątaninie dźwięków nawet nie usłyszał szumu, tylko dostrzegł na niebie czarne skrzydła i powiewający płaszcz. Noszący Znak Kruka był już w podeszłym wieku, ale w jego ruchach wciąż była młodzieńcza energia. Wylądował przed nim i pomógł mu wstać.
- W porządku, chłopcze? – zapytał z troską.
Cerel zamrugał i tylko skinął głową. Wojownik uśmiechnął się w odpowiedzi, jakby naprawdę przejmował się jego losem i odepchnął go, gdyż w tej samej chwili zaatakowało ich kilku wojowników. Cerel dostrzegł jeszcze jak mężczyźni padają wokół Noszącego Znak Kruka, i już po chwili porwał go tłum. Skulił się, przemykając między walczącymi, czujny by w porę unikać ciosów. Niespodziewanie wpadł na kogoś i z sercem w gardle pomyślał, że to wszystko nigdy się nie skończy, albo dla niego skończy się za szybko.
- O jesteś w końcu!
Na widok Vandora miał ochotę go uściskać.
- Żyjesz!
- Pewnie, a co myślałeś? Dobrze, że cię znalazłem, bo mam już dość walki na dzisiaj. Zmywamy się stąd!
- Ale…
Cerel chciał zaprotestować, chociaż tak naprawdę również marzył, żeby się stąd wydostać. Tak, więc pozwolił, aby chłopak chwycił go za ramię i poprowadził przez tłum, wierząc, że jako mieszkaniec De’Ilos, nawet w tym zamieszaniu znajdzie właściwą drogę. Biegnąc, co tchu i lawirując pomiędzy ludzkimi i zwierzęcymi ciałami, Cerel nie mógł się powstrzymać, by nie rozglądać się na boki. Na niebie, ponad ich głowami rozpościerały się czarne skrzydła wojowników z Zakonu, raz nawet był pewny, że zobaczył Białego Kruka. Z zadartą głową, ciągnięty przez Vandora, w pewnym momencie wpadł na kogoś i ledwo utrzymał równowagę. Na widok czarnowłosego, bladego mężczyzny, skłonił się szybko w biegu.
- Przepraszam, Wasza Wysokość! – Krzyknął tylko, na co król odprowadził ich wzrokiem, a jego usta poruszyły się w odpowiedzi, chociaż Cerel już jej nie usłyszał.
Odwrócił się jeszcze by zobaczyć akurat, że przy Kruczym Królu pojawiły się dwie smukłe postacie, poruszające się jakby płynęły. Kobieta i mężczyzna o długich włosach. Gdy walczyli, zdawało się, że tańczą, a każdy ich ruch był starannie wyważony. Nawet zabijali z gracją. Pojął, że to elfy dopiero, gdy cała trójka zniknęła mu z oczu. Tak bardzo zaaferowała go ta scena, że ciągle się potykał i pewnie w końcu wylądowałby pod czyimiś nogami gdyby nie pomocna dłoń Vandora. Miał ochotę od razu opowiedzieć wszystko chłopakowi, ale nie było na to czasu.
Już wkrótce wydostali się spomiędzy tłumu i dotarli do rzędu pustych budynków. Prawie wszędzie drzwi były otwarte lub wyważone, a okna wybite. W niektórych widać było kręcących się w środku ludzi.
- Idealna okazja dla złodziei – wyjaśnił Vandor. – Pewnie i dla nas znalazłoby się, co nieco – nie zwalniając kroku, odwrócił głowę i widząc wzburzoną minę kolegi, uśmiechnął się łobuzersko – Żartuję tylko. Kiedyś trochę kładłem, ale tylko z konieczności.
Skręcili w następną ulicę, gdzie było nieco spokojniej i biegli teraz w cieniu budynków, jeśli było trzeba, chowając się i przemykając zaułkami. Vandor wiedział, jak nie zwracać na siebie uwagi, co pewnie było częścią jego życia Miasto znał jak własną kieszeń.
Im bardziej oddalali się od miejsca walk, tym ulice były coraz bardziej opustoszałe, a cisza przyjemnie koiła uszy. W pewnym momencie minęli szeroką aleję, wzdłuż której stały wielkie, kamienne stwory, przypominające głazy o ludzkich kształtach. Vandor ledwo zwrócił na nie uwagę, ale Cerel rozdziawił usta, zafascynowany ich wyglądem. Wcześniej wydawało mu się, że widzi te stwory pomiędzy ludźmi, ale wtedy powiedział sobie, że to przywidzenie spowodowane zmęczeniem i ranami. Teraz jednak widział je wyraźnie i nie było mowy o pomyłce. Chłopak wciąż go poganiał, więc nie miał okazji lepiej im się przyjrzeć.
Dzisiaj widziałem już chyba wszystko. Gdybym został w Reed, nadal byłbym głupim wiejskim chłopakiem.
Teraz w końcu mógł się do siebie uśmiechnąć. Przeżył i wracał do swoich ludzi. Nie miał ochoty rozpamiętywać przeszłości, bo w końcu miał przed sobą całą przyszłość i nie był sam.
Vandor prowadził go bocznymi uliczkami, z dala od zagrożeń. Gdzieś całkiem z bliska dochodziły jakieś niepokojące dźwięki. Tupot wielu stóp, krzyki, syki ognia.
- Sądziłem, że ta część miasta jest bezpieczna – Cerel spoglądał za siebie z niepokojem, nasłuchując tego, co działo się na głównej ulicy. Ponad dachami, nad ciemniejącym niebem pojawiła się pomarańczowa łuna, ich nozdrza wypełniła gryząca woń dymu.
- Najwidoczniej atak nastąpił również od głównej bramy – Vandor był teraz spięty i niespokojny. Chyba wcześniej o tym nie pomyślał – Widzę ogień, nie mamy czasu.
Znów pobiegli, tym razem gnani strachem. Zanim pokonali kolejne zakręty, dym zasnuł już ulice i całe miasto. Wyraźnie słyszeli wściekły syk płomieni. Cerel tak bardzo martwił się o Shaię i resztę, że serce i gardło miał związane w supeł i ledwo łapał oddech. Bał się, że zjawią się za późno, jednak, gdy w końcu dotarli do tawerny, okazało się, że jako jedna z nielicznych budynków, była jeszcze nietknięta przez ogień.
Na ulicach miasta panowało istne piekło. Ludzie uciekali w popłochu przed nieprzyjacielem i przed pożogą. Chłopcy pędem wbiegli do pustej tawerny i zatrzasnęli za sobą drzwi.
Zaledwie znaleźli się w środku, Cerel zachwiał się, z zaskoczeniem, gdy szlochająca Shaia rzuciła mu się na szyję i przygwoździła do ściany.
- Myślałam, że już nie wrócisz.
To był ten krótki moment, kiedy przed oczami ponownie stanęła mu tamta scena ich wspólnej przyszłości i poczuł się, jakby już wrócił do domu.
- Jesteś ranny – zauważyła z niepokojem, gdy odsunęła się i przyjrzała jego zakrwawionym ubraniom.
- To nic takiego – zapewnił. Bardzo chciał ją teraz pocałować i uspokoić, że są już bezpieczni, ale nie mógł być jeszcze tego całkowicie pewny. Zauważył, że reszta również opuściła kryjówkę, gdyż wszyscy zajmowali ławy, albo stali w grupkach. Teraz otoczyli go kręgiem, a Cerel z ulgą zauważył, że nikogo nie brakuje.
- Żyjesz, chłopie
- Już chcieliśmy cię szukać, ale Shaia kazała nam czekać.
Mared i Zinn z uściskali go krótko, ale Tiril i reszta z niepokojem wyglądali przez okna.
- Co się tam dzieje? Już myśleliśmy, że jest bezpiecznie, a tutaj nagle rozległy się krzyki i te przeraźliwe dźwięki – przyjaciel pociągnął nosem i pobladł - I czuję ogień.
W izbie zapanował zgiełk, kiedy wieśniacy zaczęli naraz zadawać pytania i głośno wyrażać swój niepokój. Cerel wskoczył na ławę, uciszył ich i pospiesznie opowiedział, co widzieli po drodze. Gdy skończył, mężczyźni tulili przestraszone kobiety i dzieci. Wszyscy popatrywali na siebie i Cerel doskonale rozumiał ich obawy.
- I co teraz? – Zapytał w końcu Mared – Chyba masz kolejny plan jak nas stąd wydostać?
Za jego przykładem pozostali spojrzeli na niego z nadzieją. Zupełnie jakby był ich namiestnikiem. Ten obecny stał w tłumie i nic nie mówił, blady i zmizerniały, teraz budził tylko litość.
Cerel nie miał żadnego planu. Bez słowa zszedł z ławy, a Shaia od razu podeszła do niego i wzięła go za rękę. Po wyraźnie jej twarzy widział, że ona wie. Nie był żadnym namiestnikiem, ani wodzem. Miał tylko piętnaście lat i też się bał. Wydostał ich z Reed i przewiózł statkiem aż tutaj, ale przecież nie był żadnym wielkim bohaterem. Słuchając zamętu, jaki szalał na zewnątrz, czuł, że sam wepchnął ich w pułapkę bez wyjścia.
Spoglądając na Shaię otworzył usta, by wyznać, że nie co dalej robić, gdy odratował go od tego Vandor. Chłopak z ulicy, o którym po raz kolejny zapomniał.
- Znam tunel, który prowadzi poza miasto. Poprowadzę was. Tylko szybko, zaraz rozpęta się tu piekło.
- Dobra ludzie, za nim! – Zakrzyknął bojowo Zinn.
- Zobaczę, czy jest bezpiecznie – Cerel podszedł do drzwi i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. To, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach.
Ulicami miasta maszerowała armia, o jakiej mógłby śnić w najgorszych koszmarach. Umarli w łachmanach, z gnijącymi ciałami i widocznymi kośćmi. Za sobą zostawiali śmierć i ogień. Cerel był świadkiem, jak ktoś odważny odrąbał jednemu głowę, a tamten szedł do przodu jak gdyby nigdy nic.
- I co, droga wolna? Co tam widzisz? – Vandor próbował wyjrzeć przez jego plecy, ale Cerel jeszcze bardziej zasłonił sobą drzwi.
- Jeszcze chwila – mruknął tylko, wstrząśnięty tym, co widziały jego oczy. Co innego mieć za przeciwnika żywego człowieka obojętnie jak silnego, ale jak walczyć z czymś, co już nie żyje?
Cerel słyszał za plecami coraz bardziej zaniepokojone i zniecierpliwione głosy, ale chciał chociaż im oszczędzić tego widoku.
Ciekawe czy król i hrabia już wiedzą. Jak pokonają takiego przeciwnika? W gardle mu zaschło, gdy pomyślał, że jego wysiłki i tak poszły na marne.
W pewnym momencie dostrzegł znajomą postać, stojącą blisko płonącego budynku, dokładnie naprzeciwko karczmy. Chciał wycofać się w głąb izby, ale tamten odwrócił głowę, rozejrzał się po ulicy i jego ciemne oczy spoczęły dokładnie na nim. Cerel przełknął ślinę, gdy ich spojrzenia się spotkały.
Ortis rozciągnął wargi w uśmiechu, jak gdyby spotkał starego znajomego. Uniósł rękę, jakby chciał mu pomachać, jednak tylko podrapał się po głowie. Gdzieś z bocznej uliczki wybiegła dziewczyna, Kira i wymienili między sobą kilka zdań. Cerel obserwował ich uważnie i zaczął podejrzewać, że to oni przyprowadzili te upiorne istoty.
Nie pomylił się. Po chwili Ortis wziął Kirę za rękę i powiedział coś do przechodzącej armii umarłych, a ci przyspieszyli i skręcili w ulicę, prowadzącą do przystani. Mężczyzna tylko przelotnie zerknął na ich karczmę, ale i tak Cerel odniósł wrażenie, jakby tym krótkim spojrzeniem chciał mu coś przekazać. Potem pociągnął za sobą Kirę i zniknęli w innej uliczce.
Czyżby właśnie nam pomógł? Z tym pytaniem otworzył szeroko drzwi i dał znak, że droga wolna. Wieśniacy wybiegli za Vandorem, opuszczając tawernę, która kilka minut później również zajęła się ogniem.
- Ratujesz nam życie – Cerel biegł obok swojego towarzysza, z którym przeżył swoją pierwszą bitwę, i w której otarł się o śmierć – Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, żebym mógł się odwdzięczyć.
Vandor zasalutował mu z błyskiem w oczach.
- Być może następnym razem spotkamy się w szkole dla wojowników.
- Więc chcesz…
- To tutaj – przerwał mu chłopak, skręcił nagle w wąską, ślepą uliczkę i z pewnością człowieka, który był tu tysiące razy, stanął pośrodku uliczki, gdzie po bokach walały się cuchnące tony śmieci. Kopnął nogą stos worków i ich oczom ukazała się brudna, wiekowa klapka. Gdy ją otworzył ze środka buchnęła ciemność, zapach ziemi i wilgoci – Chyba ktoś tędy niedawno przechodził – mruknął do siebie, po czym zwrócił się do Cerela i reszty, tłoczących się w uliczce. – Na dole powinna być lapma. Idźcie cały czas prosto, ten tunel wychodzi daleko poza miasta przy głównym trakcie. Dacie sobie radę?
- Tak, dziękujemy – Shaia uśmiechnęła się bez wesołości, przez cały czas kurczowo trzymając Cerela za rękę. – Dziękuję, że mi go przyprowadziłeś – dodała ciszej, po czym jako pierwsza zsunęła się do otworu.
Cerel po raz ostatni spojrzał Vandorowi w oczy, obejrzał się na resztę i razem z trójką przyjaciół zniknęli w tunelu.
Na dole było przytłaczająco ciemno duszno. Cerelowi udało się znaleźć i zapalić lampę, po czym poczekali, aż reszta opuści niebezpieczne ulice De’Ilos. Z góry wciąż dochodziły odgłosy walki i syki przemieszczającego się ognia. Nie widzieli już ratunku dla tego miasta, chociaż Cerel miał nadzieję, że propozycja Yaritha będzie aktualna i spotkają się jeszcze w niedalekiej przyszłości.
Vandor zamknął klapkę za ostatnią osobą i wokół nich zapanowała ciemność, rozświetlana jedynie migotliwym blaskiem lampy. Na ramieniu poczuł ciężar ręki któregoś z przyjaciół, a w dłoni ciepłe palce Shai. Gdy ruszyli tunelem, oddalając się od miasta, poza ich oddechami i tupotem wielu par stop, panowała pełna powagi cisza. Nikt nie pytał gdzie pójdą dalej, bo tak naprawdę to nie było ważne, dopóki byli razem.
Ci ludzie byli jego rodziną. Pojął to za późno, ale nie na tyle, by tego nie naprawić.
A Shaia…
- Wiesz? – Zaczął cicho, tak żeby tylko ona to usłyszała, chociaż podejrzewał, że w tej ciszy było to raczej niewykonalne. Tym bardziej, że Mared, Zinn i Tiril deptali im po piętach. Nie mógł się jednak powstrzymać – Może to nie jest najlepsza pora ani miejsce, ale… zostaniesz moją żoną?
W blasku lampy widział jej uśmiech, coraz szerszy i szerszy, zastępujący mu cały świat.
- Faktycznie wybrałeś sobie paskudne miejsce. W dodatku jesteś cały we krwi i brudny – droczyła się z nim.
- No i powinieneś uklęknąć – szepnął Mared i cała trójka zachichotała, co znaczyło, że podsłuchiwali.
- Uklęknę. Później. Chciałbym jednak już teraz znać odpowiedź.
- Zastanowię się i odpowiem, jak uklękniesz.
Zinn odpowiedział coś o bolesnym zawodzie, napomykając o ich niedawnej nienawiści, ale Cerel ledwo go słuchał, przemierzając tunel z uśmiechem na ustach.
Wiedział. Widział ich przyszłość i teraz wiedział, że będzie ona długa i szczęśliwa. 

Rozdział nie jest za długi, więc jutro postaram się dodać kolejny:) Poświęciłam go Cerelowi, gdyż chciałam zakończyć jego historię w tym miejscu jako że był pobocznym bohaterem.

wtorek, 28 marca 2017

Rozdział 7

Woda była zimna. Uderzenie w taflę z takiej prędkości odczuła boleśnie w całym ciele, ale przynajmniej wcześniej zdążyła nabrać dużą porcję powietrza. Balar już chyba nie, bo w momencie zanurzenia, z jego ust uciekły bąbelki powietrza. Ryby pierzchały na wszystkie strony, gdy opadali coraz wolniej w ciemną i zimną toń. Wciąż obejmowała go kurczowo, ale Balar powoli dochodził do siebie. Woda zmywała krew, która zalała mu niemal pół twarzy. Zaczął się szamotać i napierać na nią niewidzialną energią, aż coś uderzyło ją od tyłu i w końcu musiała go puścić.
Krążyli wokół siebie, aż woda zakotłowała się od piany i bąbelków powietrza. W półmroku jej pasemka jarzyły się jeszcze intensywniej, zaś piórko na szyi stanowiło dodatkowe, łagodne źródło światła. Balar próbował ją zaatakować, ale w wodzie nie był tak szybki i zwinny jak w powietrzu, w przeciwieństwie do niej. Poza tym tutaj, to on nie był w stanie jej dosięgnąć. Właśnie, dlatego zwabiła go do morza.
Ze wszystkich stron otaczał ją żywioł, który był jej bronią i ochroną.
W dodatku chyba zaczynało brakować mu powietrza. Ariel uśmiechnęła się z wyższością, bez wysiłku unikając jego niezdarnego ciosu. Odpłynęła w bok i pokazała, żeby się odwrócił. Zrobił to, ale i tak zbyt wolno.
    Woda przybrała postać rekina, który otworzył paszczę, połykając go w całości. Balar jednak nie stracił zimnej krwi i wyciągnął prawą rękę, posyłając kilka kul czystej energii, które zniszczyły wyimaginowanego rekina. Ariel dryfowała w bezpiecznej odległości i tworzyła kolejne wodne stwory, z którymi radził sobie w podobny sposób, unikając ich z coraz wyraźniejszym trudem. Chociaż tlenu miała pod dostatek, zastanawiała się jak długo oboje to wytrzymają i nie potrafiła pozbyć się z głowy jego słów:
     „Wiem, że tak naprawdę nie chcesz mnie zabić”.
    To fakt, że teraz chciała wyłącznie, żeby ją po prostu zostawił w spokoju, ale…
    W pewnym momencie odwrócił się i odnalazł ją wzrokiem, jakby nawet zajęty walką o przetrwanie, usłyszał jej myśli. I to go zgubiło.
    Dostał w żebra, aż otworzył usta, tracąc resztkę cennego tlenu. Ariel zaczęła podpływać do niego, podczas gdy z wody ukształtowany się grube sznury, które oplotły jego nogi i ręce. Szarpnął się tylko raz, bo nagle zabrakło mu siły. Patrzył na nią ze złością, a jego twarz z bladej zaczęła sinieć i w końcu jego powieki opadły.
    Więc masz zamiar patrzeć i czekać, aż się utopię? To takie tchórzliwe. Myślałem, że stać cię na więcej.
    Zamknęła przed nim swój umysł, skupiając się na powolnym wdychaniu nagromadzonego tlenu. Jeszcze tylko kilka sekund i Balar umrze, a potem jego ciało opadnie na samo dno, pogrzebane w ciemności i piasku. Wyobraziła to sobie bardzo dokładnie, a potem pomyślała o Rivie, jak by przyjął tą wiadomość. Chociaż czuł do niego nienawiść, w głębi duszy wciąż miał nadzieję, że się zmieni i do niego wróci.
     W takim razie sam mu powiem, jakim jest głupcem.
   Z zaskoczeniem spojrzała na Balara, który wisiał przed nią nieruchomo z zamkniętymi oczami. Jego serce powinno przestać już bić, więc…
    Otworzyła szeroko oczy, gdy znienacka magiczna lina owinęła się wokół jej talii i przyciągnęła ją w stronę Balara. Zderzyła się z nim, a wtedy uchylił lekko powieki i pocałował ją gwałtownie.
    Skamieniała w oszołomieniu, a cała krew boleśnie uderzyła jej do głowy. Szybko zrozumiała, że właściwie to nie był pocałunek. Po prostu przywarł ustami do jej warg, na siłę je otwierając.
     Po czym zabrał jej cały tlen.
   Przykuta do jego piersi, poczuła, jak się unosi, jak jego płuca napełniają się ożywczym powietrzem, a serce wybija mocny, przyspieszany rytm. Ona natomiast była tak oszołomiona, że nie próbowała się nawet cofnąć. Kiedy w końcu się odsunął, zamrugała tylko, wpatrując się w jego chłodne, pełne pogardy oczy.
    Dziękuję ci. To było niezapomniane przeżycie. To był twój drugi pocałunek w życiu i równie nieudany. Liczyłem jednak, że bardziej się postarasz.
    Roześmiał się w jej głowie, a jej zrobiło się niedobrze. Zmuszona wstrzymać oddech, wiedziała, że teraz to ona miała kłopoty. Już teraz zapiekły ją płuca, domagając się kolejnego haustu powietrza. Liny trzymające Balara musiały w pewnym momencie zniknąć, bo mężczyzna wolną ręką złapał ją mocno za nadgarstek, doskonale wiedząc, co zaraz nastąpi. Woda nagle ożyła i zakotłowała się, po czym poniosła ich w górę i dołowanie wyrzuciła ponad powierzchnię, w ciemniejące niebo.
     Ariel gwałtownie wciągnęła haust świeżego, chłodnego powierza i odkaszlnęła resztki wody. Oboje jednocześnie rozpostarli skrzydła, unosząc się nad falującym łagodnie morzem. Balar uśmiechał się chłodno, mokry od stóp do głów, ale cały i zdrowy. Wściekła na siebie, odgarnęła pospiesznie mokre włosy do tyłu, z trudem znosząc jego zadowolony i pełen wyższości wyraz twarzy. Przemoczone ubranie kleiło się do ciała, które przenikał chłodny wiatr. Powinno być jej zimno, ale na wspomnienie dotyku jego ust, przeszywały ją palące dreszcze, a serce łomotało w piersi, zapewne wciąż pod wpływem szoku.
    Próbowała wyrzucić to z głowy i pospiesznie zaczęła wycierać usta najpierw o jeden, potem o drugi rękaw. Miała ochotę zwymiotować, ale nie chciała tego robić na jego oczach. Jakiś dźwięk sprawił, że znieruchomiała i dopiero, gdy uniosła wzrok, zrozumiała, że to Balar się śmieje. To nie był wesoły, beztroski śmiech, ale suchy i nieprzyjazny. Mrużył oczy, niczym drapieżnik drażniący się ze swoją ofiarą.
   - Och, Ariel, Ariel – pokręcił powoli głową, w parodii rozczarowania – Nawet, jeśli ci się nie podobało, nie powinnaś tego okazywać.
     - Ty parszywy draniu!
    Rzuciła się na niego z pięściami, ale znów wzniósł wokół siebie tarczę, silniejszą niż poprzednio. Przez dłuższą chwilę krążyli wokół siebie w milczeniu, wykonując w powietrzu skomplikowany taniec. Czerń i biel skrzydeł to krzyżowała się ze sobą, to oddalała. W jego ruchach była jakaś nienaturalna sztywność, którą starał się ukryć, a która napawała ją dziwną satysfakcją.
     Tak naprawdę to Ariel atakowała, a Balar robił jedynie uniki, co i raz tylko odpychając ją niedbałym uderzeniem lub falą Mocy. Jakby się z nią drażnił i z premedytacją zmuszał do tego, żeby w końcu się zmęczyła. Przestał się uśmiechać i wyglądał, jakby znudziła go ta zabawa i tylko czekał, żeby to zakończyć.
     W końcu zaczęła opadać z sił, ledwo mogła unieść ręce i dyszała ciężko. Targały nią dreszcze i miała gęsią skórkę, tym razem naprawdę z zimna. W międzyczasie oddalili się od morza, i teraz pod sobą mieli mocno zalesiony teren, który kończył się w jednym miejscu dość wysoką, kamienistą skarpą. Gdyby tak udało jej się zaszyć się w tych lasach, może by go zgubiła.
     - Robi się późno i raczej nie masz już siły na dalszą ucieczkę – stwierdził w odpowiedzi na jej myśli. On sam nie wyglądał na zmęczonego, a długi płaszcz, nawet wilgotny, chronił go przez chłodem. Wyciągnął do niej dłoń – Może już wrócimy?
    Ariel musiała odetchnąć kilka razy, by złapać oddech. Pewnie musiała wyglądać żałośnie, w tych przemoczonych ubraniach, z włosami przyklejonymi do twarzy, do tego przemarznięta i zmęczona. Daleko jej było do wizerunku pięknej, twardej wojowniczki, tym bardziej, że Balar traktował ją teraz jak małą, krnąbrną dziewczynkę.
     - Też bym chciała wrócić, ale do swojego domu i na pewno nie z tobą – odparła w końcu hardo.
    - Hmm, a gdzie niby jest twój dom? Bo zamek tak naprawdę należy do mnie, a o ile pamiętam, twoją chatkę spaliłem.
    Zmrużyła oczy. Teraz to ona nie miała ochoty z nim dyskutować.
    - To raczej ty nie masz, dokąd wrócić, bo nie ma nikogo, kto by cię kochał i na ciebie czekał. Nigdy z tobą…
    - W każdym razie pokazałaś już, co potrafisz i myślę, że na dzisiaj starczy – przerwał jej poważnym, władczym tonem.
    Ramię zapiekło żywym ogniem, jego wola wniknęła w każdą komórkę jej ciała. Zapomniała o zaklęciu Posłuszeństwa i nawet zastanowiła się, dlaczego nie posłużył się nim wcześniej, tylko pozwolił się niemal utopić. Teraz sama myśl o odwróceniu się i ucieczce powodowała ból, jakby jej ciało przeszywano tysiącami sztyletów. Zacisnęła pieści i uniosła na niego płonące gniewem oczy.
    - Już więcej nie spuszczę cię z oczu – nadlatywał ku niej powoli, czarny płaszcz łopotał za nim, skrzydła niemal zlewały się z ciemną taflą morza – Pobawiłaś się i teraz wiesz, że ze mną nie wygrasz. Twój los jest w moich rękach, czy tego chcesz, czy nie.
    Zamiast myśleć, jak się uwolnić, przed oczami wyobraziła sobie twarze Argona, Rivy i pozostałych wojowników – jej przyjaciół i rodziny. Wiedziała, że Balar obserwuje ją uważnie, czujnie sondując jej myśli w poszukiwaniu podstępu. I rzeczywiście wpadła na pewien pomysł, dlatego musiała działać jak najszybciej. Nieważne, co będzie potem. Gotowa była zginąć, niż znów dać się zaciągnąć do Czarnej Wieży.
   Przede wszystkim musiała pozbyć się tego zaklęcia, a przynajmniej jakoś zniwelować jego działanie. Dlatego nie wahała się ani sekundy, chociaż jej dłoń drżała, a serce zatłukło boleśnie w piersi, niemal podchodząc do gardła.
     Patrząc mu wyzywająco w oczy, uniosła dłoń, w której pojawiło się lodowe ostrze i jednym ruchem wbiła je sobie w ramię tam, gdzie znajdowało się postrzępione pióro.
    Musiała ugryźć się w język, by nie krzyknąć, a Balar zatrzymał się raptownie, w zdumieniu otwierając szerzej oczy. Uśmiechnęła się blado, widząc jego minę. Nie zrobiła głębokiej rany, ale od razu pojawiła się krew i spłynęła po ręku, aż do palców, skapując gdzieś na ziemię. Już nie mogła się zatrzymać. Przecież i tak się uleczy.
    Krzywiąc się z wysiłku, poruszyła ostrzem, wycinając płat skóry z czarnym tatuażem. Pobladła przy tym śmiertelnie, gdy trysnęło jeszcze więcej krwi, ale zachowała spokój. Ból był niemal nie do zniesienia, aż sparaliżował całą rękę, ale przynajmniej odniosła pożądany skutek.
    Odzyskała kontrolę nad swoim ciałem i umysłem. Z ulgą poczuła, że całkowicie uwolniła się spod wpływu zaklęcia. W dodatku nieco zdezorientowana mina Balara była równie cenną nagrodą.
    - Tego… się nie spodziewałeś, co? – Jej głos drżał, ale pobrzmiewało w nim też zadowolenie. Lodowy sztylet zniknął, palce miała lepkie od czerwonej cieczy, ale zrobiłaby to jeszcze raz, wiedząc, że zadziała.
    Jego wargi wykrzywiły się w trudnym do zinterpretowania wyrazie, ale prawdopodobnie mogła to być jego wersja uśmiechu.
    - Godne podziwu, jednak…
    - Ariel!
    Krzyk rozległ się gdzieś z dołu. Odwróciła się i spojrzała na wystającą z lądu skarpę. Dwie postacie były ledwo widoczne, jednak wszędzie poznałaby ten głos.
    Przed Tarą pojawiła się wirująca dziura w powietrzu. Wsadziła tam rękę, wyjmując z niej jakiś długi, obcy przedmiot. Ariel widziała, jak unosi to coś w ich kierunku, a potem rozległ się krótki, obcy dźwięk. Huk, który przetoczył się po całej okolicy, spłoszył ptaki i rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając w jej uszach nieprzyjemne dzwonienie.
     Jej głowę i całe ciało przeszył ostry ból, jednak niemożliwe, żeby należał do niej. Ze zmarszczonym czołem obejrzała się na Balara i od razu dostrzegła czerwoną, powiększającą się plamę na jego piersi. Otworzyła usta, próbując zrozumieć, co się stało. Cokolwiek zrobiła Tara, to coś przebiło jego tarczę i było tak szybkie, że nie zdążył tego uniknąć.
    Jego wzrok powędrował w jej stronę i zimna, głęboka czerń zaszła mgłą. W jednej chwili z jego twarzy odpłynęła cała krew, jego skrzydła zniknęły i zaczął spadać do morza.
     - Udało się! Zostaw go i chodź!
    Słyszała radosny krzyk przyjaciółki, ale w tej chwili mogła tylko patrzeć za spadającym mężczyzną, otoczonym czernią płaszcza i włosów. Jeśli teraz wpadnie do wody, z pewnością zginie.
   Zanim stracił przytomność jeszcze w powietrzu, przeszył ją krótki, pojedynczy impuls.
   Z pustką w głowie, która była dziwnie przytłaczająca, zanurkowała za nim, nawet nie myśląc, co robi. Złapała go zdrową ręką, w ostatniej chwili ratując przed upadkiem do morza.
    Ledwo utrzymując ciężar jego bezwładnego ciała i przyciskając ranną rękę do boku, z ogromnym wysiłkiem doleciała nad stały ląd, poniżej skarpy i puściła go przy samym brzegu. Opadł ciężko niczym bezwładny worek ziemniaków i przeturlał się kawałek po wilgotnej ziemi, poza zasięg fal. Chociaż był nieprzytomny, z jego gardła wyrwał się mimowolny jęk bólu
    Ariel z ulgą opadła obok na kolana, starając się nie zwracać uwagi na własny ból i nie ruszać już całkiem zesztywniałą ręką. Balar leżał na plecach, poły płaszcza odchyliły się, ukazując dużą ciemną plamę na tunice na lewej piersi. W środku widniała niewielka dziurka, z której sączyło się zaskakująco dużo krwi. Oddychał chrapliwie i z wysiłkiem, jego czoło i skroń zrosił pot. Zagryzła wargę, świadoma, że jeśli go zostawi, może tego nie przeżyć.
   Wyciągnęła powoli rękę, rozdarta sprzecznymi uczuciami. Dotknęła go lekko, zaledwie palcami. Nie zamykając oczu wysłała w jego ciało uzdrawiającą energię, ale nie tak dużo, by wyleczyć ranę. Wyczuła tkwiący w jego ciele niewielki, ołowiany przedmiot, który jakimś cudem ominął serce dosłownie o milimetry. Nie zamierzała go wyjmować. Jedyne, co zrobiła, to zatamowała krwawienie i odrobinę zmniejszyła ból. To wystarczyło, bo od razu wyczuła różnicę w tym, że zaczął lżej oddychać.
    Poruszył się, więc szybko cofnęła rękę i wstała, obserwując z góry jak powoli uchyla powieki i bierze chrapliwy wdech. Spojrzał na nią mętnym wzrokiem, ledwo przytomny.
     - Co ty…?
    Co ty zrobiłaś? Dokończył w myślach. Trzeba było pozwolić mi umrzeć.
   Cofnęła się, zaciskając dłoń na sztywnym, zakrwawionym ramieniu.
    - Przecież mi kazałeś.
     Nie, sama tego chciałaś. Mam ci teraz niby dziękować? To i tak niczego nie zmienia.
     Obrzuciła go twardym spojrzeniem.
     - Nie wmówisz mi czegoś, czego nie zrobiłabym z własnej woli. Mam nadzieję, że to był jedyny i ostatni raz.
     Odwróciła się napięcie i wzbiła się w powietrze.
     Pożałujesz tej decyzji. Naprawdę mogłaś pozwolić mi umrzeć. Już wtedy w wodzie, dobrowolnie oddałaś mi tlen.
     Zignorowała jego głos, chociaż wiedziała, że ma rację.
     Tak naprawdę już tego żałowała.
    Tara i Sato stali na samej krawędzi skarpy i obserwowali ją z jednakowymi, skonsternowanymi minami. Na widok przyjaciół od razu zapomniała o bólu i zmęczeniu, tak stęskniona, jakby nie widzieli się od miesięcy. Pomachała do nich jedną ręką, przyspieszyła i dosłownie rzuciła się w ich ramiona. Wszyscy troje zatoczyli się chwiejnie, o mało nie lądując na ziemi.
     - Zjawiliśmy się w samą porę, na szczęście jeszcze żyjesz – Tara ściskała ją mocno, a gdy się odsunęła miała łzy w oczach – Jak ty wyglądasz, dziewczyno?
    - Jesteś ranna! – Wykrzyknął Sato i z troską dotknął delikatnie zakrwawionego ramienia. Jego bursztynowe oczy były lśniące i czujne, przepełnione znajomym ciepłem – Trzeba to opatrzyć.
     - To nic takiego, naprawdę.
    - Dobrze, że nie zrobił ci nic gorszego – Tara była oburzona, jej warkocz podskakiwał to w jedną, to w drugą stronę, gdy ruszała głową.
- Zabiję drania!
   Sato chciał pobiec do leżącej w dole postaci, a jego dzikie spojrzenie mówiło, że zamierza rozszarpać go gołymi pazurami. Ariel natychmiast chwyciła go za ramię i zatrzymała w miejscu.
    - Nie, poczekaj – odetchnęła głośno, zerknęła w dół, po czym przeniosła na nich poważne i twarde spojrzenie. Nie miała siły ani ochoty ich okłamywać – Ja... To ja zrobiłam sobie tą ranę.
    - Co?! – Wykrzyknęli jednocześnie, zaskoczeni jej wyznaniem.
    - Ale…po co? – Wyjąkał Sato, z konsternacją zerkając to na jej twarz, to na zakrwawione ramię.
    W skrócie i nieco chaotycznie opowiedziała im o zaklęciu Posłuszeństwa i jak wpadła na pomysł, by zniszczyć jego działanie.
    - Trochę boli – wyznała na koniec, próbując poruszyć ręką, która zrobiła się ciężka niczym kamień, ale mimo to zdołała się uśmiechnąć – Jednak się opłacało. Myślę, że pozbyłam się tego przekleństwa na dobre.
Tara gapiła się na nią szeroko otwartymi oczami i tylko mrugała, chyba próbując to wszystko zrozumieć. Ariel podejrzewała, że przyjaciółka może być zła, że wcześniej nic nie mówiła o znamieniu, ale miała nadzieję, że zrozumie jej milczenie. Mówienie o czymkolwiek, co wiązało się z Balarem, przychodziło jej z wielką niechęcią i trudem. Starała się nawet unikać myślenia o nim, jakby miało to rozdrapać jakąś starą ranę w sercu.
Sato tymczasem znów do niej podszedł i odgarnął wszystkie wilgotne i skołtunione kosmyki do tyłu, po czym swoimi ciepłymi dłońmi wytarł pot z jej czoła i skroni. Na koniec objął nimi jej twarz, jakby chciał się upewnić, że nie ma więcej obrażeń. Spoglądając w jego oczy, tak znajome i troskliwe, po raz kolejny uświadomiła sobie jak wiele dla niej znaczył.
- Biedactwo – mruknął cicho i objął ją opiekuńczo po zdrowej stronie, a ona bez sprzeciwu oparła się na nim, pozwalając sobie na chwilę wytchnienia.
- No dobrze – Tara zdążyła dojść do siebie i zbliżyła się, dokładnie oglądając ranę – Wycięłaś więc całe znamię?
- Tak.
- To pewnie wymagało ogromnej odwagi – Sato wsunął dłoń w jej włosy i pogłaskał po głowie – Bardzo bolało?
Wyszczerzyła do niego zęby.
- I to jak. Myślałam, że zemdleję, a potem zrobiło mi się niedobrze – tak naprawdę bez oporu zrobiłaby to jeszcze raz. O wiele gorsze było wspomnienie jego ust na swoich, ale o tym nie zamierzała już im mówić.
- Hmm – Tara wyprostowała się z poważną miną, od jakiegoś czasu pocierając palcami podbródek i wpatrując się w nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy – Trochę tego nie rozumiem, bo takie zaklęcia raczej nie tracą Mocy tylko, dlatego, że zrani się w naznaczone miejsce.
- Ale… - bezwiednie przykryła dłonią ranę, przy okazji tamując krwawienie – Kiedy wbiłam sobie ostrze, odzyskałam nad sobą kontrolę i czuje, że nie ma już nade mną władzy. – Widząc, że Tara wciąż patrzy na nią jakby chciała dowodzić swoich racji, odetchnęła i postanowiła zmienić temat – A tak w ogóle, to, co mu zrobiłaś? I skąd wzięłaś taką dziwną broń?
- Nigdy nie słyszałaś o broni palnej? No tak, nie pamiętasz… – Tara w jednej chwili powróciła do dawnej siebie, energicznej i wesołej. Klasnęła w ręce z szerokim uśmiechem – Ale przyznasz, że interweniowałam w porę?
- Niczym bohaterka – przyznał Sato, a dziewczyna zachichotała z samozadowoleniem – To było coś.
- Jednak nie rozumiem, czemu mu pomogłaś, skoro...
Ariel odchrząknęła i przerwała jej pospiesznie:
- No właśnie. Nie widziałam wyraźnie z daleka, więc mogłabyś mi tą broń pokazać?
- No... dobrze – nieco zbita z tropu, Tara poskrobała się w głowę, marszcząc brwi, jednak na szczęście chyba oboje nie zauważyli, że próbowała kierować ich myśli na inne tory.
W końcu jej przyjaciółka uśmiechnęła się na swój wesoły sposób, a w jej oczach pojawił się łobuzerki błysk, gdy wyciągnęła rękę, przed którą dosłownie pojawiła się dziura w powietrzu. Ariel sapnęła głośno, widząc jak przyjaciółka ot tak sobie wkłada tam dłoń i po chwili wyjmuje ją już z tym samym podłużnym przedmiotem. Wyglądał na ciężki i miał dziwny kształt Demonstracyjnie pomachała nim przed ich oczami.
- To jest broń snajperska. Strzela bardzo celnie z większych odległości. Prawdę mówiąc moja ulubiona – widząc ich nic nie rozumiejące miny, wzruszyła ramionami – Ale to nieważne. To skuteczna broń, jak widzieliście może zabijać z daleka. Ale muszę jeszcze poćwiczyć celność – mrugnęła do nich okiem z przerażającym uśmiechem. – Ale spokojnie, na szczęście na tym świecie tylko ja mam do niej dostęp.
- Aha – Ariel tylko tyle była w stanie wykrztusić, ciesząc się w myślach, że ta dziewczyna jest jej przyjaciółką – Ale skąd ją wzięłaś? I jak?
- To proste – ani na chwilę nie odrywając od nich wzroku, od niechcenia wrzuciła broń z powrotem w dziurę, a potem wokół niej pojawiały się inne takie lekko wirujące punkty, z których wyławiała różnego rodzaju miecze, łańcuchy, małe metalowe przedmioty i jeszcze więcej dziwacznej broni. Pokazywała im, po czym z powrotem wrzucała do portali i jednocześnie tłumaczyła spokojnie – To jedna z umiejętności, które musiałam opanować, by stać się strażniczką Potomka Liry. Moim zadaniem jest ciebie chronić i w tym celu mam do dyspozycji cały arsenał obydwu światów. To są takie mini portale, przez które mogę po nie sięgać – na widok pełnej zdumienia i podziwu miny Sato, zaśmiała się krótko – Ariel ma swoje kamienie, a ja to – wszystkie portale zniknęły, a ona podwinęła rękaw i pokazała im przedramię, całe pokryte gęstym, runicznym pismem – To zaklęcia przywołujące, dzięki którym zawsze jestem gotowa – znów wzruszyła ramionami, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie i poprawiła rękaw – Super, co nie?
- No… - Ariel, chociaż tyle już widziała, była pod wrażeniem. Chyba dopiero teraz poznała Tarę naprawdę. – W każdym razie dzięki za pomoc.
- Właściwie to Argon wysłał nas, żebyśmy cię znaleźli – Tara znów spoważniała, chociaż błysk w oku pozostał.
- Mieliśmy bez ciebie nie wracać – dodał Sato i mocniej przytulił ją do boku. – Na szczęście sama się odnalazłaś.
Argon. A więc martwił się o nią, król i reszta pewnie też. Na tę myśl jej serce zrobiło się wielkie i gorące.
- Cieszę się, że tu jesteście – w przypływie wzruszenia podbiegła do przyjaciółki i uściskała ją mocno, aż ta zaczęła jęczeć, że ją udusi.
- Dlatego chcesz mnie zabić? – Rzuciła ze śmiechem i w końcu udało jej się uwolnić. Kiedy się odsunęła, znów była poważna – Ale wiesz? Jest jeszcze jedna sprawa, jednak nie wiem jak to powiedzieć… - nie dokończyła, zacisnęła usta i wymieniła z Sato dziwnie pochmurne spojrzenia.
- Jak to jak? Chyba normalnie, przecież i tak jej nie powstrzymasz. Musi wiedzieć.
Ariel zmarszczyła czoło, przenosząc na nich coraz bardziej zaniepokojone spojrzenie.
- Powiecie w końcu, bo chciałabym już wrócić do domu.
- Cóż, to…
- Tak naprawdę nie wiemy czy to prawda, słyszeliśmy tylko plotki – wyjaśnił Sato. Coś w jego głosie kazało jej mieć się na baczności.
- Ale ludzie w wioskach byli pewni tej informacji. Złe wieści rozchodzą się raczej szybko.
- Złe? To znaczy? Jak złe? – Ariel pociągnęła się niechcący za włosy, gdy odgarniała je do tyłu i zadrżała z zimna. Chłód wieczoru przeniknął do jej kości i niemal zmroził żyły.
Tara zagryzła wargi, chwyciła jej dłoń i ścisnęła mocno, jakby chciała dodać otuchy przed tym, co powie.
- De’Ilos zostało zaatakowane. Podobno sprowadzono tam wszystkie możliwe posiłki i Zakon Kruka robi, co może, ale wróg jest znacznie liczniejszy.
Ariel zachwiała się pod ciężarem tej informacji, jak również ze zmęczenia. Spojrzała uważnie na dziewczynę, wyglądając zapewne gorzej niż się czuła.
- A król Riva i reszta?
- Na pewno tam są i walczą.
Zaczerpnęła tchu, zerkając szybko na Sato.
- Więc nie ma co zwlekać. Lecimy tam – zadecydowała bez namysłu.
- Co?
- Jak to lecimy?– Sato zrobił przerażoną minę.
- W takim stanie? Jesteś wykończona i ranna. Powinniśmy…
- Lecimy i już – przerwała im ostro, odsunęła się i z głośnym szumem rozłożyła białe skrzydła, które w mroku zajaśniały delikatnym blaskiem. Wyciągnęła do nich ręce, obdarzając ich kolejno surowym, zniecierpliwionym spojrzeniem – Mam was tu zostawić?
- Ale twoja rana… - mimo niepewności, Tara załapała ją za rękę.
- Zagoi się, zanim dolecimy – uspokoiła ją i drugą ręką skinęła na Sato – A ty, co? Czekasz na oklaski?
- Ja… - chłopak zrobił krok do tyłu, obrzucił jej skrzydła pobieżnym spojrzeniem, w którym mignął cień lęku i w końcu pokręcił głową – Obiecałem sobie, że już nigdy nie oderwę nóg od ziemi. Pobiegnę. Jako wilk spokojnie za wami nadążę.
Zanim zaczęły protestować, jego ciało już zaczęło się zmieniać i już po chwili opadł na cztery łapy.
Ariel westchnęła głośno, przewróciła oczami i posłała obojgu blady, zmęczony uśmiech.
- A więc w drogę.
Trzymając Tarę jedną ręką, uniosła się w powietrze i poszybowały ponad układającym się do snu światem, w kierunku kolejnej bitwy i walki o przetrwane. Wystawiając twarz na chłodny pęd wiatru, przelała w ramię uzdrawiającą Moc, rozpoczynając samoleczenie. Przez jakiś czas leciała nisko nad ziemią, wypatrując w dole wilka – Sato. Faktycznie nie musiała się martwić, że zostanie w tyle. Był tak szybki, że spokojnie mogła nawet przyspieszyć.
Dumając nad umiejętnościami swoich przyjaciół, chwyciła Tarę już zdrowiejącą ręką i mocniej machnęła skrzydłami.
Ten dzień raczej się nie skończy i nie miała, co liczyć na odpoczynek. Ale przynajmniej w końcu wracała.

niedziela, 26 marca 2017

Rozdział 6

Sereia poczuła szarpnięcie, gdy Arwel pociągnął ją za siebie i dopiero wtedy zauważyła miecz, który o mało nie przebił jej kręgosłupa.
      Dzięki. Uratowałeś mi życie.
   Wokół panował taki hałas, że mogli porozumiewać się tylko mentalnie. Zresztą nie było nawet czasu na mówienie.
       To już siódmy raz.
     Naprawdę liczysz? Sereia uniosła brwi.
     Arwel zerknął na nią przez ramię z szelmowską miną.
     Za to, gdy zostaniemy sami, będę domagał się takiej samej liczby podziękowań.
   Przewróciła oczami i szturchnęła go w żebro. Później to przedyskutujemy, teraz lepiej się skup. Z lewej!
    Wojownik uniósł dłoń, pomiędzy jego palcami przemknęły drobne, niebieskie wyładowania i przeciwnik padł na ziemię, zanim zdążył do nich dotrzeć.
      Dla ciebie wszystko, moja pani. Jego świadomość była teraz jasną feerią barw, wirującą wesoło w jej umyśle. Gdyby nie sytuacja, pewnie by się uśmiechnęła. Znów ktoś próbował zaatakować ją od tyłu, ale tym razem była czujna. Obróciła się i kucnęła, aby uniknąć ostrza, po czym wyprostowała się, uderzyła przeciwnika kolanem w brzuch i wymierzyła solidnego kopniaka, który odrzucił go kilka metrów dalej, w jego towarzyszy. Robiła wszystko, żeby unikać kontaktu fizycznego, który wciąż napawał ją głęboko zakorzenionym lękiem. Tylko przelotny, znajomy dotyk Arwela nie powodował w niej odrazy i chęci ucieczki.
     Tylko nawet nie myśl, żeby mnie tu całować. Warknęła w pewnym momencie, zauważając, że bardziej skupia się na niej, niż na otaczających ich przeciwnikach.
       A skąd wiesz, że o tym myślę? Posłał wokół siebie elektryzującą falę Mocy, jednocześnie otwarcie wpatrując się w jej usta.
     Jeśli nie pamiętasz, dla wszystkich wciąż jestem Falenem. Jeśli nie zaczniesz się zachowywać, każe ci samemu sobie wyrwać serce. To raczej nie będzie przyjemne.
     Jesteś okrutna.
    Uniosła brwi. Będę dopiero okrutna, jeśli nie przestaniesz robić maślanych oczu do swojego towarzysza. Myślisz, że ci dranie nie mają oczu? Masz o jedno podziękowanie mniej.
    Popatrzył na nią bykiem, wyraźnie urażony, ale od tej pory przynajmniej zachowywał się poprawnie. Walczyli ramię w ramię, stojąc do siebie plecami, chociaż to Arwel głównie walczył i ją chronił. Sereia była skupiona na czymś innym. Z wysiłku pot oblepił jej czoło i przykleił tunikę do pleców i brzucha. Było jej za gorąco w długim płaszczu, ale luźne ubranie pod spodem było przewiewne i nie krępowało ruchów. Ubierała się tak nie tylko dla wygody, ale przede wszystkim, by ukryć fakt, że jest kobietą. Przyzwyczaiła się do bandaża, który ściskał jej piersi, a lata praktyki i życie wśród mężczyzn uodporniły ją na wszelkie niewygodny. Gdy walczyła, zapominała o całym świecie. Adrenalina i ruch były najlepszym sposobem na ucieczkę od wspomnień i przeszłości.
    Chociaż miecz w jej dłoni był śmiercionośną bronią i znacznie bardziej wolała walkę wręcz, niż korzystanie z Mocy tym razem nie miała wyjścia. Z niechęcią rozszerzyła zmysły na otaczające ją umysły, przejmując nad nimi kontrolę. Było ich tak dużo, że z początku czuła się zdezorientowana. Aby przypadkiem nie skrzywdzić kogoś z sojuszników, nie mogła od tak sobie użyć na wszystkich kontroli. Dlatego też pobiegła, a Arwel deptał jej po piętach i osłaniał z każdej strony, dwojąc się i trojąc, żeby nie dotknął jej żaden miecz ani pięść. Z wysiłku i koncentracji, przygryzała wargi niemal do krwi. Kogokolwiek dotknęła, nawet przelotnie, natychmiast stawał się posłuszny jej woli i zwracał się przeciwko swoim towarzyszom. Biegła przez tłum walczących, jakby nie zważając na niebezpieczeństwo, nie patrząc na błysk stali i ostre pazury zwierzołaków. Wpadła w pewien rodzaj hipnotycznego zapamiętania, gdzie poza światem umysłów i powtarzanym automatycznie rozkazem, nie było niczego innego.
     Tak samo było tamtego dnia, gdy torturowali ją i matkę, a potem za każdym razem, gdy się bała. Czy gdyby nie trafiła do Zakonu Kruka, wyrosłaby na kogoś takiego jak Rairi, albo Balar?
    Ale cię znalazłem, pamiętasz? Znajomy umysł na chwilę przesłonił pozostałe, otaczając ją spokojem i dodając pewności siebie. Kocham cię, z tą Mocą, czy bez niej.
    Poczuła ciepły dotyk jego dłoni, przelotny, ale zdecydowany. Był tuż za nią, niemal czuła na karku jego oddech i mimowolnie przeszył ją przyjemny prąd, rozgrzewając od środka. Nie obejrzała się, ale pozwoliła sobie na lekki uśmiech. Gdzieś niedaleko mignął jej czarny płaszcz, jednak w tym zamieszaniu nikt nie zwracał na nich uwagi. Mimo to, nie potrafiła pozbyć się nawyku utrzymywania pozorów, ukrywania tego, kim jest. Być może kiedyś będzie mogła żyć jak kobieta, a tymczasem…
    W końcu skoczyła ponad zwarty tłum walczących i rozłożyła skrzydła, obserwując z góry ścierające się strony i nadejście półelfów. To, a także ciągła obecność Arwela w umyśle, podniosły ją na duchu. Tłumacząc sobie, że robi to dla obrony miasta, zaczęła krążyć nad głowami wojowników i przejmowała władzę nad kolejnymi umysłami, zmuszając do walki po ich stronie. Kiedy poczuła pierwsze oznaki wyczerpania, zdała sobie sprawę z dwóch rzeczy.
    Jeszcze nigdy nie podporządkowała swojej woli aż tyle osób naraz. I gdzieś zgubiła Arwela.
     Gdzie jesteś? Gorączkowo zaczęła przeczesywać wzrokiem ulice, ale w tym chaosie trudno było wypatrzyć ukochanego.
    Przepraszam. Nie dałem rady za tobą nadążyć. Zatrzymało mnie dwóch brzydali o naprawdę paskudnych gębach. Dobrze, że ich nie widziałaś. A z tobą w porządku?
    Tak, jestem tylko zmęczona.
   Więc odpocznij, zasłużyłaś. O widzę Reetha. Mówi, że chyba wygrywamy.
To dobrze, w takim razie…
Nie zauważyła strzały, która świsnęła w powietrzu i wbiła się w jej bok. Drgnęła i zamrugała z zaskoczenia, w pierwszym momencie nawet nie czując bólu.
Wszystko w porządku? Arwel wyczuł, że coś się dzieje i jego świadomość zadrżała z niepokoju.
Tak, tylko… Gorąca, elektryzująca fala przeszyła jej ciało, gdy zacisnęła palce na strzale i wyrwała ją jednym szarpnięciem. Musiała zacisnął żeby, żeby powstrzymać krzyk. Natychmiast pojawiło się więcej krwi, która grubymi kroplami zaczęła skapywać na głowy walczących. Ból nie zjawił się powoli, ale nagle i gwałtownie, zasnuwając jej umysł warstwą mgły. Przed oczami zatańczyły jej czarne mroczki, ale nie spanikowała, bo przecież to nie pierwszy raz, gdy została ranna.
Straciła kontrolę nad skrzydłami, ale udało jej się podlecieć chwiejnie w ustronne miejsce i dopiero wtedy opadła pod drzewo w ogrodzonej rezydencji. Tunikę i dłoń miała we krwi, którą próbowała zatamować. Chciała ukryć przed Arwelem ten drobny wypadek, obwiązać pospiesznie ranę i wrócić do walki, ale było za późno.
Zostałaś ranna?! Gdzie jesteś?
Nic mi nie jest, to tylko drobna… Zaatakował ją złością i niemal rozszalałym niepokojem, więc westchnęła tylko z rezygnacją i przekazała mu widziany przez siebie obraz dwupiętrowego domu, ogrodu i niskiego ogrodzenia.
Czekając na niego, oparła głowę o pień drzewa i uciskała ranę, próbując zatamować krwotok. Skupiła się na oddechu i już po chwili ból nieco zelżał. Była wojowniczką i nie bała się cierpienia ani śmierci. Ich życie przecież na tym polegało, każdy dzień był walką o przetrwanie. A może chodziło o to, że była wytrzymalsza od innych?
Zaczęła wspominać swoje lata spędzone w zamku, naukę i treningi z innymi wojownikami – jedyne życie, jakie znała. To, jak szybko przyzwyczaiła się do bycia mężczyzną, czasem zapominając o tym, kim naprawdę jest. Kiedy nadano jej nowe imię, przestała być Sereią, a stała się Falenem. Gdyby ktokolwiek dowiedział się prawdy, dobrze wiedziała, jak by zareagowali. W Zakonie Kruka nigdy nie było żadnej kobiety i chociaż prawo tego nie zabraniało, niepisana tradycja i mentalność jej towarzyszy były świętością.
Wygnanie byłoby dla niej najłagodniejsza karą.
Arwel zjawił się szybciej, niż się spodziewała. Przez całą drogę musiał pędzić na złamanie karku, bo był zdyszany i spocony. Opadł przy niej na trawę, blady i przerażony. Włosy miał jeszcze bardziej skołtunione niż zwykle, sklejone krwią, która również zalewała mu twarz z rozcięcia na czole. Był też ranny w ramię, ale zdawał się w ogóle nie zwracać na to uwagi, całkowicie skupiony na niej.
Jego brązowe oczy pociemniały i zrobiły się duże, gdy ostrożnie dotknął rany, brudząc sobie palce lepką krwią. Druga dłoń zadrżała, gdy musnął jej policzek.
- Co się stało Sere… - gdy syknęła ostrzegawczo, rozglądając się na boki, odchrząknął i poprawił się szybko – Falenie? Wiedziałem, że beze mnie zaraz coś sobie zrobisz. Czy w każdej walce musisz zostać ranny? Nie jesteś przecież dzieckiem – w jego głosie pobrzmiewała złość, ale był tak roztrzęsiony, że najchętniej wziąłby ją w ramiona. Sereia jednak nie potrzebowała litości, nawet od niego. Gdyby ukłuła się igłą w palec, przeżywałby to równie silnie.
- Zamknij się w końcu - warknęła, zniecierpliwiona – Przecież mówiłam, że to nic takiego. Małe draśnięcie.
- Małe? Może lepiej poszukam Noxa, albo Lunny i…
- Przestań się mazgaić – fuknęła, usiadła prosto i skrzywiła się z bólu, gdy jej dłoń nacisnęła mocniej na ranę. Trawa wokół niej zabarwiła się na szkarłatny kolor – Ty też jesteś ranny, a nie napadam na ciebie, jakbyś, co najmniej sam sobie to zrobił.
Arwel odsapnął głośno i przeczesał włosy brudnymi palcami. Popatrzył na nią ze zbolała miną, aż zrobiło jej się go żal.
- Potem poszukamy Noxa – dodała już nieco łagodniej – Tylko on zna moją tajemnicę i lepiej będzie jak tak zostanie – dotknęła jego ramienia i ścisnęła lekko – Przeżyłam gorsze rzeczy, naprawdę nic mi nie będzie.
Skinął głową, przełykając głośno ślinę. Dobrze znała ten wyraz twarzy i wiedziała, że nawet jej zapewnienia nie są w stanie go uspokoić. Przestanie się o nią martwić dopiero, gdy zostanie całkowicie uleczona. Tak było, od kiedy wziął ją pod swoją opiekę, już właściwie od pierwszego dnia jej przybycia do zamku.
Obdarł brzeg swojej tuniki i owinął ją wokół rany. Każdy jego ruch i spojrzenie emanowały troską i miłością, którą, na co dzień musiał w sobie tłumić. Nie mogła się powstrzymać i ujęła jego dłoń, na co zamarł natychmiast, patrząc na nią z zaskoczeniem. Zamrugał, gdy musnęła wargami wnętrze jego dłoni.
- Jestem wojownikiem, Arwelu i jak ty, należę do Zakonu Kruka. Nasze życie właśnie tak wygląda. Wiem, że jest ci ciężko, ale kiedyś to się skończy.
Zbliżył się ku jej twarzy i wolną ręką odgarnął z jej skroni mokre od potu kosmyki.
- Jest dobrze, dopóki mogę być obok ciebie. Wolałbym, żyć tak przez resztę życia, niż gdyby mieli mi cię zabrać.
- To może…
Odsunął się gwałtownie, gdy na trawniku przed nimi rozbłysło światło i pojawili się Riva z Argonem. Król ledwo na nich spojrzał, zachwiał się śmiertelnie blady i kapitan musiał przytrzymać go w pasie, żeby nie upadł.
Za to Biały Kruk przyjrzał im się bardzo dokładnie, po czym zmarszczył brwi, które prawie zetknęły się u nasady nosa. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale wtedy jakby znikąd zjawił się Nox. On również był niezdrowo blady i zgarbiony pod ciężarem zmęczenia. On, półelf, który zawsze był pełen energii, jakby nie potrzebował nawet snu. Bez słowa skinął Argonowi głową i na sztywnych nogach podszedł do króla, jednym dotknięciem przywracając mu siły. Potem pochylił się nad Sereią i położył drżącą dłoń na jej barku. Na sekundę ich oczy się spotkały, a to, co w nich ujrzała sprawiło, że dostała gęsiej skórki. Jego granatowe tęczówki były ciemniejsze niż zwykle, z jakimś niespokojnym blaskiem. Kiedy spuściła wzrok na jego szyję, dostrzegła kawałek rzemyka, a pod warstwą płaszcza i tuniki jakby błysk krwistej czerwieni.
Tylko raz, całkiem przypadkiem próbowała zajrzeć do jego umysłu. Wtedy napotkała na barierę, ale nie próbowała się nad tym zastanawiać, bo w końcu każdy ma prawo do prywatności, a ona nie lubiła korzystać ze swojej zdolności bez potrzeby. To było w czasie ich wspólnego treningu, który miał być tylko zabawą, a zakończył się jej wrzaskiem i paniką.
Teraz już nie bała się jego dotyku, chociaż z przyzwyczajenia miała ochotę się odsunąć. Już po chwili poczuła mrowienie i łaskotanie w miejscu, gdzie rana zaczynała się zasklepiać. Podziękowała Noxowi i wstała bez wysiłku, nie czując już nawet bólu. Po ranie pozostała jedynie zakrzepła krew. Uśmiechnęła się do Arwela, demonstrując mu, że czuje się świetnie. Na jego twarzy odmalowała się widoczna ulga. Już po chwili i on był uzdrowiony.
- Skoro już z wami w porządku, to musimy zebrać pozostałych i skierować w głąb miasta – zarządził Argon, jakby czekał na właściwy moment, żeby się odezwać.
Ani jego ponury wyraz, ani ton głosu nie wróżyły nic dobrego.
- Jakieś problemy? – Zapytała z nagłym niepokojem.
Chociaż Kruczy Król stał już o własnych siłach, wciąż wyglądał niezdrowo i nerwowo zaciskał wargi.
- Armia nephilów wkroczyła do miasta od głównej bramy – odpowiedział jej głuchym głosem.
Wzdrygnęła się na dźwięk tych słów, które chyba u każdego wywołało podobną reakcję.
- Nephile, czy nie, jakoś ich pokonamy – stwierdził Arwel z bojową determinacją.
- Nie – w oczach Argona chyba po raz pierwszy w życiu pojawiła się rezygnacja – Nie pokonamy ich sami.


***

Ariel nie sądziła, że kiedyś będzie miała dość latania i zatęskni za ziemią pod nogami. Słońce miała teraz za plecami. Grzało ją w plecy i czuła jego ciepły dotyk na każdej lotce skrzydeł. Już nie mogła się doczekać, kiedy zastąpi je cudownie chłodny wieczór. Na szczęście wody miała pod dostatek. Kilka razy opryskała sobie twarz niewielkim strumykiem, a gdy chciało jej się pić, tworzyła w dłoni krople wody i połykała je, aż czuła się pełna i w ten sposób oszukiwała pusty żołądek. Nie wiedziała ile jeszcze wytrzyma w takim stanie, ale musiała szybko coś wymyślić.
Co i raz oglądała się za siebie, jednak ogromny kruk niezmiennie podążał za nią, w mniej więcej jednakowej odległości. Musiała przyznać, że był uparty i zupełnie już nie wiedziała, jak go zgubić, czy zniechęcić. Kilka razy próbowała wzlatywać wysoko ponad chmury, albo pikowała ostro w dół i próbowała zniknąć mu z oczu między drzewami, lub za szczytami wzgórz, czy rozpadlin.
Zawsze ją znajdywał i gdziekolwiek leciała, lub jak szybko, był tuż za nią.
Dawno opuścili Góry Pustelnika i pod nimi znów rozpościerały się zielone równiny, poprzecinane skupiskami drzew, wioskami i trawiastymi pagórkami. Przelecieli nad prowincją Belthów, ale znajdowali się tak wysoko, że pewnie dla ludzi w dole byli jedynie niewyraźnymi sylwetkami, które mogli wziąć za ptaki. Właściwie nie zastanawiała się, dokąd lecieć. Zanim będzie mogła wrócić do Argona, musiała najpierw pozbyć się Balara.
Przelatując nad wartką i szeroką rzeką, opadła tak nisko, że mogła dotknąć ręką jej zimnego nurtu. Tryskające w górę kropelki przyjemnie chłodziły jej twarz, zaś uszy wypełnił jednostajny szum, zagłuszający inne dźwięki. Wiedziała jednak, że kruk jest tam z tyłu, że być może lada moment ją złapie. Wyciągnęła dłonie, zanurzając je w rzece, a gdy je cofnęła, tuż za nią uniosła się ściana wody. Zwolniła i obejrzała się, ciekawa jego reakcji.
Kruk z rozpędu wpadł na wodną ścianę, przebił ją i wyleciał z drugiej strony, cały mokry. Jedyne, co osiągnęła, to odrobinę go zwolniła. Próbowała zaatakować go strumieniami wody, przybierającymi różne kształty, ale nawet w tej formie bez problemu robił uniki. Zaczął niebezpiecznie się zbliżać, więc musiała zaniechać dalszych ataków i ponownie rzucić się do ucieczki.
W oddali dostrzegła morze, zachodzące powoli słońce odbijało się w ruchomej tafli pomarańczowo - złotym blaskiem. Ariel zatrzymała się raptownie i leniwym ruchem uderzając skrzydłami powietrze, obróciła się w miejscu. Odgarnęła do tyłu mocno zwichrzone włosy i skrzyżowała ramiona na piersi. Obserwowała jak duży kruk również zwalnia i zatrzymuje się przed nią, po czym w mieszaninie światła i piór zmienia się w mężczyznę, całego w czarni. Jego skrzydła miały nieco inny kształt niż Rivy i zdawały się większe. Każde piórko lśniło w blasku słońca, nadając całości jedwabisty, migotliwy połysk.
- Zmęczyłaś się? Masz już dosyć? – Jego ociekający ironią ton prowokował ją, ale zmusiła się do spokoju – Myślałem już, że będziesz tak latać, aż zmienisz się w kruka.
- Takiego, jak ty? Nie, dziękuję. Przypomniałam sobie, że chciałam ci zadać pytanie.
-A więc słucham – z rozbawieniem uniósł nieznacznie brwi.
Przełknęła ślinę, jeszcze mocniej obejmując splecione ramiona. Wiatr bawił się jej włosami, które z powrotem opadły na jej twarz.
- Czy to prawda, że kiedyś byliśmy przyjaciółmi? Zanim trafiłam do tego drugiego świata?
Obserwując go uważnie, zdawało jej się, że po jego twarzy przemknął jakiś cień, ale trwało to zaledwie sekundę. Zmarszczył czoło, a mięśnie jego twarzy drgnęły.
- Pamiętasz to? – Zapytał ostrożnie suchym głosem, patrząc na nią spod zmrużonych powiek.
- Nie, ale Riva wiele mi opowiadał o tobie… o nas – jej głos się załamał, mimo, że planowała pozostać niewzruszona. Chociaż jego czarne spojrzenie paliło, nie zamierzała przestać – Na początku nie byłeś taki, prawda? Podobno byłeś dobrym bratem, Riva cię uwielbiał i… bawiłeś się z nami, miałeś zostać królem.
- To było lata temu. A więc mój braciszek to wszystko pamięta? – Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, ale kąciki ust wygięły się nieznacznie, w czarnych oczach znów pojawiło się chłodne rozbawienie.
- Byłam w pokoiku na końcu biblioteki. Znaleźliśmy tam księgi i taką jedną, gdzie była naszkicowana Lira, a na końcu…
- I co z tego? – Przerwał jej szybko, jakby nie chciał tego słuchać, albo zwyczajnie hamował zniecierpliwienie.
- Przecież człowiek nie staje się zły tak z dnia na dzień – ze wzburzenia uniosła głos, ledwo powstrzymując jego drżenie – Miałeś szczęśliwe życie, więc dlaczego porzuciłeś to wszystko dla Gathalaga i jego chorych ambicji?
- Tak bardzo cię to interesuje?
Zacisnęła ukryte dłonie w pięści, a jej serce zadudniło w piersi, choć nie wiedziała, dlaczego.
- Pytam w imieniu Rivy. To jego najbardziej skrzywdziłeś.
Balar prychnął głośno i pokręcił z politowaniem głową.
- Głupi, naiwny Riva. Zawsze był za bardzo uczuciowy. Ten dzieciak to niewytłumaczalna pomyłka losu, ale naprawię błąd jego istnienia. Nikt poza mną, nie powinien posiadać królewskiego znamienia na dłoni. Tym światem może rządzić tylko jeden Kruczy Król, dlatego od urodzenia był dla mnie jedynie utrapieniem i zawadą – dopiero teraz dostrzegła, że w tym czasie zbliżył się do niej na wyciągnięcie ręki. Jego pociągła, poprzecinana drobnymi bliznami twarz, była boleśnie podobna do jego brata. Równie przystojna, tyle, że bardziej dojrzała i surowa. Jednak na swój sposób był odpychający, pewnie, dlatego, że zdawał się pozbawiony wszelkich uczuć. – Byliście tylko dziećmi, więc to nie jego wina, że tak to widział.
Ariel cofnęła się trochę, jednak w tym samym czasie wykonał ruch do przodu, utrzymując jednakową odległość i hipnotyzując ją swoim spojrzeniem. Powoli schowała ręce za plecy i w jej dłoniach pojawiły się lodowe sztylety. Odetchnęła, próbując o nich nie myśleć.
- Jak to? – Czuła, że jego kolejne słowa będą jak bolesne smagnięcia biczem, ale chciała znać całą prawdę. Poza tym, odwracając jego uwagę rozmową, zyskiwała czas na obmyślenie ataku i ucieczki.
- Ty też nie rozumiesz? Udawałem – poufałym gestem przejechał dłonią po jej włosach, zahaczając palcami o kilka kosmyków – Dałaś się nabrać, jak cała reszta. Zawsze czułem, że chcę czegoś więcej, dusiłem się w zamku, otoczony bandą dzieciaków. Kiedy spotkałem Rairi i poznałem plany Gathalaga, wiedziałem, że to moja szansa.
Poruszyła mocniej skrzydłami i cofnęła się nieznacznie, poza zasięg jego ręki. Tym razem pozostał w miejscu, jakby zbyt zamyślony, żeby zauważyć jej ruch.
- To ty przecież miałeś zostać Kruczym Królem! Władcą Elderolu. Nie można już mieć więcej, więc czego ty jeszcze chcesz?
- Tylko jednego. Zostać bogiem i absolutnym władcą świata.
- Jesteś szalony.
- Wygórowane ambicje to nic złego – wzruszył niedbale ramionami.
Ariel z niedowierzaniem pokręciła głową.
- Zniszczyliście już Zielony Las, a teraz atakujecie miasta. Czym niby chcesz rządzić? Ciemnością i pustką?
- Razem z Rairi i Gathalagiem stworzymy lepszą, doskonalszą rasę, która zapomni o starych bogach i to nam będzie oddawać cześć. Tutaj jednak potrzebna też jest twoja pomoc. Aby nasz plan się powiódł, potrzebujemy mocy żywiołów. Niestety tylko twój ród może zapanować nad kamieniami.
- I tak nie wydobędziecie ich ze mnie, więc nie rozumiem…
Westchnął ciężko, jakby miał już dość tej całej rozmowy, spojrzał w dół, na ciągnący się pod nimi las i znów na nią. Pochylił się i zajrzał jej w twarzy, jakby zamierzał tłumaczyć coś wyjątkowo tępemu dziecku.
- Istnieje sposób, żeby Potomek dobrowolnie oddał kamienie, tylko wtedy ta druga osoba może posiąść ich moc. I dzięki naszej mentalnej więzi, znam ten sposób.
Zacisnęła palce na zimnych sztyletach. Jej żołądek skurczył się gwałtownie, wywołując falę mdłości
- Kłamiesz!
    Rzuciła się na niego i zamachnęła ostrzami, celując w jego pierś. Natrafiła na barierę, która odrzuciła ją do tyłu, aż jej skrzydła zgubiły rytm.
    Och, Ariel, ranisz mnie. Robię wiele złych rzeczy, ale nigdy nie kłamię. Tego nauczyli mnie rodzice.
    Odzyskała równowagę i wyrównała lot, mierząc go wściekłym spojrzeniem. Jej pasemka jarzyły się w dogasającym słońcu, usta wykrzywił zacięty grymas. Powietrze wokół niej pulsowało, w żyłach popłynęła woda zamiast krwi.
    Zabiłeś ich. Podobnie jak moich rodziców. Nie masz prawa nawet o nich wspominać!
    Stali mi na drodze, więc nie miałem wyjścia. To tylko niewielka ofiara. Przekonaj się, jeśli mi nie wierzyć, że mówię prawdę. Rozmawiając w ten sposób, łatwo można wyczuć kłamstwo. Spójrz.
    Ariel mimowolnie dotknęła skroni, gdy nagle wyczuła w głowie jego obecność. Rzeczywiście z jego świadomości przebijała szczerość, gdy atakował ją fragmentami i obrazami z jego wspomnień. Uczucie, gdy niemal mogła dotknąć jego umysłu, który był dla niej niedostępny, zrobiło na niej takie wrażenie, że na moment zapomniała gdzie się znajdują i na dobrą chwilę ją zatkało. Balar w tym czasie skrzyżował ramiona na piersi i od niechcenia okrążył ją powoli, uderzając w nią podmuchami wiatru. Gdy przez przypadek ich skrzydła się zetknęły, przeszył ją gorący dreszcz, przywracając do rzeczywistości. Jej ciało zareagowało szybciej niż myśli. Odwróciła się i chlusnęła na niego strumieniem wody, jednocześnie uderzając w niego niewidzialnymi pięściami powietrza.
    Balar chyba nie spodziewał się tak brutalnego ataku, bo nie zdążył zrobić uniku. Chociaż wciąż otaczała go bariera, nie był w stanie przeciwstawić się tak wściekłemu natarciu żywiołów. Pomiędzy kroplami wody i złotymi drobinkami powietrza widziała tylko plamę czerni otoczoną piórami, która coraz szybciej opadała w stronę drzew. Pewnie nie zginie, ale upadek z tej wysokości nawet dla niego powinien skończyć się źle.
    Kilka piór zamiast opaść, poderwało się w górę i śmignęło w jej stronę, zmieniając się w pulsujące czerwienią kule. Ariel udało się zrobić unik, zanim eksplodowały ogniem, wypełniając powietrze wokół niej gryzącym dymem. Rozległ się huk i uderzyła w nią fala gorąca, aż przekoziołkowała w powietrzu kilka metrów dalej. Zaparło jej dech, włosy na moment zakryły jej twarz i oczy. Próbowała wyhamować i złapać równowagę, nagle jednak coś złapało ją za kostkę i gwałtownie szarpnęło w dół. Krzyk uwiązł jej w gardle, a pęd powietrza zatkał jej uszy tak, że przez chwilę słyszała tylko gwizd. Dopiero, gdy odwróciła się twarzą do ziemi, zorientowała się, że jej skrzydła zniknęły.
    A niżej, z magiczną liną czekał Balar. Widok jej rozczarowanej miny musiał go uradować.
     Naprawdę sądziłaś, że rozbiję się o ziemię i skręcę sobie kark?
   Tak, szczerze mówiąc taką miałam nadzieję.
   Wyciągnął rękę, żeby ją chwycić, ale gdy była tuż nad nim, rozpostarła gwałtownie skrzydła i uderzyła go na odlew pięścią w twarz, z całą siłą rozpędu. Tym razem cios przebił się przez ochronę i dosięgną celu. Jego głowa odskoczyła w bok, a w oczach mignęło zaskoczenie. Runął w dół, ale Ariel krótko cieszyła się zwycięstwem. Zapomniała, że jej nogę wciąż oplatała magiczna liną, którą trzymał w dłoni.
    - Nie… - wyrwało jej się krotko i znów poczuła szarpnięcie, które ściągnęło ją razem z nim.
   Tym razem nie udało jej się wyhamować, gdyż Balar błyskawicznie doszedł do siebie i jeszcze mocniej szarpnął za linę, drugą dłonią pocierając czerwony policzek.
    Tylko na tyle cię stać? Zaszydził, chociaż zaciskał usta w grymasie gniewu.
    Próbowała przeciwstawić się ciągnącej ją w dół sile, ale w końcu bez tchu opadła prosto w jego ramiona. Z ponurym uśmiechem objął ją mocno, jakby zamierzał zmiażdżyć.
    - Wiem, że tak naprawdę nie chcesz mnie zabić – wymruczał przy jej policzku. Odwracała głowę jak tylko mogła, czując, że coraz trudniej jej się oddycha. W końcu zrozumiała, że to nie on tak mocno ją ściska, ale ta lina oplata się wokół jej piersi. Sapnęła, podczas gdy jego głos znów rozległ się blisko jej ucha, wypełniając również jej umysł – Nawet, jeśli straciłaś pamięć, twoje serce pamięta. Ciągle się tylko przechwalasz, ale nie jesteś w stanie mnie zranić.
    - Zamknij się – próbowała wyrwać się z jego uścisku, ale im bardziej się szamotała, tym lina coraz mocniej zaciskała się na jej piersi.
    Chwycił w palce jej brodę i szarpnął głowę, zmuszając, by spojrzała mu prosto w oczy. Ich twarz dzieliły dosłownie milimetry.
   - Myślisz, że bawi mnie twój upór i niezdecydowanie? – Jego oddech owiewał jej twarz. – Jeśli nie potrafisz mnie zabić, to przyznaj to w końcu i poddaj się. Przez ciebie tracę cierpliwość, a uwierz mi, że nie widziałaś mnie jeszcze naprawdę rozzłoszczonego.
    - Ciekawe – miała ochotę splunąć mu w twarz, ale zamiast tego odchyliła głowę tak daleko, jak mogła – W takim razie jestem ciekawa, kiedy zezłościsz się naprawdę.
    Na koniec uśmiechnęła się i walnęła głową w jego czoło. Rozległ się nieprzyjemny, głuchy trzask, ból zaćmił jej zmysły, a w oczach zatańczyły czarne plamy. Jednak opłacało się, bo Balar chyba poczuł to samo. Jęknął głośno i puścił ją, chwytając się za głowę. Z jego czoła spływała strużka krwi i gdy dotknęła swojego, również wyczuła lepką ciecz, która już zdążyła dotrzeć do nosa. Otarła ją pospiesznie wierzchem dłoni, jednocześnie zerkając w dal, na ruchomą taflę morza.
    Kręciło jej się w głowie, ale nie miała chwili do stracenia. Napierając drobinkami powietrza, uwolniła się z liny i tym razem to ona przylgnęła do Balara, oplatając ich wirem powietrza.
     - Co…
    Tylko tyle zdołał wykrztusić, wciąż skołowany bólem. Z całej siły wbiła palce w jego łopatki i jego skrzydła zniknęły. Potem, rozpędzeni gwałtownym wiatrem, runęli razem w dół.
     Prosto do morza.

Inne blogi

Spis opowiadań

Spis opowiadań
Blog ze spisem opowiadań blogowych