- Uważaj! Padnij!
Cerel natychmiast kucnął, podczas gdy Vandor
zamachnął się oburącz mieczem tuż nad jego głową. Zrobił to
raczej nieporadnie, ale ranił przeciwnika, po czym sam zachwiał się
pod ciężarem ostrza. Chłopak dyszał ciężko, pot oblepił mu
włosy i spływał po osmolonej twarzy mieszając się z nie swoją
krwią. Miał jedynie lekkie draśnięcie na brzuchu. Obaj byli
wyczerpani, ale nie mieli czasu na odsapnięcie, jeśli nie chcieli
zostać zabici. Dlatego teraz Vandor, podtrzymywany determinacją
przetrwania, doskoczył do rannego przeciwnika, wskoczył mu na plecy
i walczył z nim zajadle, aż w końcu uderzył go tępą stroną
miecza, pozbawiając przytomności. Wyszczerzył zęby do Cerela, po
czym sapnął głośno, ocierając z twarzy czerwone smugi i
rozejrzał się wokół. Ze wszystkich stron otaczali ich wrogowie.
Ulice były śliskie od krwi, wszędzie piętrzyły się ciała,
których wciąż przybywało. Cerel wiele słyszał o bitwach, ale
żadne słowa nie oddawały tego, co działo się na jego oczach.
- Udało ci się kogoś zabić? Bo ja na razie
tylko pozbawiłem kilku przytomności. Jakoś nie mam odwagi, żeby
ich dobić, chociaż głupio mi, że ktoś musi kończyć moją
robotę – mimo, że był tuż obok, musiał krzyczeć, żeby jego
głos dotarł do towarzysza.
Cerel przestał przyglądać się walczącym i
spojrzał na chłopaka, jakby zupełnie zapomniał o jego obecności.
- Dwóch, ale to był bardziej przypadek –
mruknął, nie siląc się na podniesienie głosu. Nie wspominał mu
nawet, że już wcześniej walczył w obronie swojej wioski i wtedy
zabił po raz pierwszy. Nie był z tego dumny, chociaż w jego żyłach
płynęła krew wojowników. Robił to wszystko dla mieszkańców
Reeth, aby ich chronić. Teraz wzruszył ramionami, jakby było mu
wszystko jedno – Chyba dostaliśmy nieodpowiednią broń –
stwierdził po chwili, zerkając na swój długi miecz, o który
opierał się jak o laskę. Krew na ostrzu zdążyła zaschnąć,
chociaż w porównaniu do broni innych wojowników, była
niestosownie czyste.
Vandor skrzywił się, uniósł swoją klingę, o
podobnej długości i trzęsącą się ręką machnął nim w
powietrzu. Przy tym ruchu mięśnie jego ramion napięły się, a na
szyi pojawiły się niebieskie żyły.
- Ciężkie to badziewie, nie ma, co.
Jestem dzieciakiem z ulicy, nie wojownikiem, mogłem poprosić o
jakiś sztylet – chłopak rzucił miecz na brukowaną ulicę z
nieukrywaną ulgą i podkasał rękawy – Trzeba było zrobić to
wcześniej – jego oczy rozbłysły, kiedy z gołymi pięściami
rzucił się na najbliższego przeciwnika.
Cerel obserwował swojego nowego kolegę, aż ten
zniknął mu z oczu, pochłonięty przez plątaninę rąk, głów i
mieczy. Nie był szczególnie zaniepokojony, bo już kilka razy się
rozdzielali, więc i tym razem był pewny, że prędzej czy później
znów się spotkają.
Na początku pomagali gasić ogień na przystani
i gdy już nie byli tam potrzebni, przenieśli się na miejsce walk.
Z początku rzucili się na wroga z energią i godną podziwu odwagą.
Nie potrafili walczyć, jednak młodzieńcza energia i zwinność
rekompensowały nieco brak innych umiejętności. Obaj ledwo dźwigali
swoje miecze i machali nimi właściwie na oślep, trzymając wrogów
na dystans. W bitewnym zamieszaniu przemieszczali się z uliczki do
uliczki, co i raz tracąc się z oczu. Gdy ktoś ranił Cerela w bok,
ukrył się w jednym z opuszczonych budynków i z fascynacją
obserwował widocznych stamtąd Noszących Znak Kruka i ich magiczne
ataki. Potem znów spotkał Vandora, który miał na sobie więcej
krwi, ale nie wydawał się mocno ranny. Znów włączyli się do
walki, chociaż już z mniejszą energią. Kilka razy widzieli
hrabiego Yaritha, który pod postacią wilka pozostawiał po sobie
stosy ciał. Cerel coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że w
porównaniu do tych wielkich wojowników, tacy chłopcy jak oni w
żaden sposób nie wpłynął na zwycięstwo. Nie powinno ich tu
nawet być. Mieli dobre chęci, ale swój zapał mogli przypłacić
życiem.
Dzień zbliżał się ku końcowi,
niebo przybrało krwawą barwę, jakby odbijały się w nim ulice
spływające krwią. Chłodny wiatr przynosił metaliczny odór
pomieszany z potem. Cerel przez chwilę obserwował trwające wokół
walki, potem spojrzał na swój nieporęczny miecz i również go
odrzucił. Trochę niepewnie czuł się bez broni, ale i tak żaden
był z niego wojownik. Miał szczęście, że w ogóle jeszcze żył.
Rany na piersi i w boku nie były głębokie i już nawet przestały
krwawić, chociaż wciąż szczypały. Tak naprawdę jedyne, co mu
wychodziło, to robienie uników.
Podejrzewał, że stojąc tak na środku ulicy
nie będzie wiecznie ignorowany, ale czuł się już zbyt zmęczony i
zniechęcony by się ruszyć. W ogólnym hałasie nie potrafił
wyróżniać pojedynczych kroków czy głosów, w tym wypadku
działała u niego intuicja. I tym razem odwrócił się w samą
porę, by dostrzec biegnących na niego trzech osiłków. Jeden z
nich miał sierść na twarzy i zwierzęce oczy, więc musiał być
zwierzołakiem. Cerel widział zaledwie kilku wrogów o w miarę
przystojnym wyglądzie. Reszta miała dość nieprzyjemne twarze, a
ci tutaj byli wyjątkowo odpychający. Zaczynał dochodzić do
wniosku, że im brzydsza twarz, tym groźniejszy przeciwnik. Co
prawda Ortis był zaprzeczeniem tej teorii, ale może dotyczyło to
tylko ludzi.
Cerel zerknął tęsknie na leżące niedaleko
dwa miecze, chociaż wiedział, że miał by z nimi więcej
problemów, niż pożytku. Zacisnął pięści i napiął mięśnie,
zwracając błyszczące spojrzenie na trzech uzbrojonych i o wiele
dla niego za silnych mężczyzn. Patrzył na nich, ale przez oczami
widział mieszkańców Reeth. Swoich przyjaciół i Shaię.
Wszystkich skulonych pod podłogą tawerny i czekających na jego
powrót. Cokolwiek się stanie, musiał przeżyć i zapewnić im
bezpieczeństwo.
Zwierzołak rzucił się na niego pierwszy. W
jednej dłoni trzymał długi nóż, w drugiej wysunął ostre
pazury. Powarkiwał nieludzko, a jego zwężone źrenice płonęły
głodem. Cerel uskoczył przed mieczem, uniknął drugiego ciosu i
prześlizgnął się pod nogami przeciwnika. Wymierzył cios pięścią
w jego bok, ale uderzenie było słabsze niż zamierzał. Zwierzołak
okręcił się z furią i drasnął go pazurami w policzek. Chłopak
zachwiał się, ale nie stracił zwinności. Udało mu się uniknąć
śmiertelnego pchnięcia nożem, okręcił i odskoczył do tyłu.
Pospiesznie przejechał dłonią po piekącym policzku, po czym
wrzasnął i rzucił się na przeciwnika, zupełnie nie zważając na
ostrze noża, powalił go na ziemię i zaczął okładać pięściami.
Każdy cios pozostawał krwawe ślady na tej paskudnej, pół
ludzkiej gębie. Rozładowywał również swoją frustrację i całe
napięcie tego dnia.
Ktoś chwycił go od tyłu, oderwał od
zwierzołaka i odrzucił, jakby był workiem z ziarnem. Cerel
przeleciał nad ziemią i upadł ciężko kilka metrów dalej, aż
pociemniało mu w oczach. Ból w piersi wstrząsnął całym jego
ciałem i chyba na chwilę stracił przytomność. Gdy się ocknął,
tuż nad nim stał wysoki mężczyzna, celując czubek ostrza w jego
gardło. Miecz był cały we krwi.
- Jesteś żywotny mały – dryblas uśmiechnął
się nieprzyjemnie, pokazując żółte zęby. – Jeśli zgubiłeś
mamusię, trzeba było się ukryć, a nie szukać guza.
Cerel uniósł się nieco na łokciach,
ale znieruchomiał, gdy ostrze drasnęło mu szyję. Zacisnął zęby.
Przecież nie może tu umrzeć. Shaia i reszta czekali na niego.
- Co, chłopczyku? – Zakpił tamten,
wyraźnie bawiąc się jego strachem - Rozpłaczesz się? Zaraz
pomogę ci dołączyć do mamusi.
Poruszył ręką, unosząc miecz do
zadania śmiertelnego ciosu. Cerel przełknął ślinę. Mówią, że
sekundę przed śmiercią przed oczami przelatuje całe życie. Cerel
miał w głowie pustkę, poza obrazem roześmianej Shai. Wiatr
rozwiewał jej złote włosy, kiedy stała pośród zieleni i do
kogoś machała. Do niego. Wracającego z pracy. Razem weszli do
ładnego domku, gdzie na kocyku bawiło się dwuletnie dziecko. Shaia
wzięła go na ręce i okręciła się kilka razy. Cerel przytulił
ich oboje i ucałował. Cała trójka była szczęśliwa, beztroska.
Tyle, że był to obraz przyszłości,
która jeszcze nie nadeszła.
A
więc tak mogłoby wyglądać moje życie. Westchnął
ze smutkiem. Nie miał już siły walczyć z tą cała armią. W
końcu i tak jego ciało zagubiłoby się gdzieś w tym bitewnym
szale i nikt by nawet o tym nie wiedział.
Bał się zamknąć oczy, więc tylko
zacisnął pięści, szykując się na bolesny koniec.
Niespodziewanie mężczyzna wybałuszył
oczy i drgnął, aż miecz wypadł mu z dłoni. Po chwili runął na
ulicę wciąż z otwartymi oczami. Tuż za nim stał hrabia Yarith,
ze zwichrzonymi włosami i drapieżnym uśmiechem, od niechcenia
trzymając w dłoniach ich ciężkie miecze. Z jednego spływała
teraz świeża krew i gdy Cerel spojrzał na martwego, dostrzegł na
jego plecach długą, głęboką ranę.
- Żyjesz chłopce? – Mężczyzna
pomógł mu wstać, utkwiwszy w nim bursztynowe, wilcze oczy.
Cerel dotknął policzka i uśmiechnął
się blado. Czuł, że cały się trzęsie, ale próbował nad tym
zapanować. Właśnie był krok od śmierci i nagle znów miał przed
sobą całe życie. Miał ochotę rozpłakać się ze szczęścia,
ale przy takim wojowniku jak Yarith, nie chciał zachowywać się jak
dziecko.
- Właśnie mi je pan uratował?
Jestem pana dłużnikiem – dodał z powagą i skłonił się
szybko, zastanawiając się czy tak powinno się zachować wobec
hrabiego.
Yarith roześmiał się głośno i
poklepał go po plecach.
- Oj dzieciaku, to w końcu ty
ostrzegłeś nas na czas. Ale jeśli chcesz coś dla mnie jeszcze
zrobić,… - urwał raptownie, odwrócił się i rozpłatał pierś
mężczyźnie, który próbował zaatakować go od tyłu – to
przeżyj. Jak już zacząłeś, to chroń, tych których kochasz do
końca – mówiąc to, jednocześnie niedbałym ruchem i właściwie
bez wysiłku rzucił jednym mieczem, którego ostrze wbiło się w
brzuch znajdującego się niedaleko wroga. Jeden miecz i tak w
zupełności mu wystarczał, o czym Cerel mógł się od razu
przekonać, z podziwem obserwując jak hrabia mierzy się z kilkoma
przeciwnikami na raz. Czasem używał gołej ręki, wyposażonej w
pazury, a z jego gardła, co i raz wydobywał się głuchy warkot.
Yarith nie musiał robić uników i uciekać. On walczył i wygrywał.
Koło nich wyrósł spory stos ciał i
jakoś nagle nie było nowych wrogów, którzy chyba woleli skupić
się na kimś słabszym.
- No, chyb zrozumieli, że lepiej nie
zadzierać z Alfą – Yarith z zadowoleniem oparł sobie ostrze
miecza o ramię, przeczesał rozwichrzone włosy i odwrócił się do
Cerela. – Pewnie nieprędko naprawimy te wszystkie szkody, ale
muszę przyznać, że dawno nie brałem udziału w takiej bitwie.
Trochę się już zasiedziałem i potrzebowałem rozruszać kości –
przeciągnął się, aż rozległ się chrupot i zmierzwił
chłopakowi włosy – To była dobra walka, a dzięki tobie być
może uda nam się ocalić resztę miasta. Podoba mi się twoja
odwaga, mały. Postaraj się przeżyć i wróć do mnie, a zrobię z
ciebie wojownika.
Cerel, który do tej pory zwracał
większą uwagę na czerwoną kałużę krwi, której dotykały
czubki jego butów, teraz poderwał głowę i z zaskoczeniem spojrzał
na hrabiego.
- Co?
Bursztynowe oczy Yaritha jarzyły się
w dogasającym świetle dnia, zwężone źrenice nie miały nic
wspólnego z człowiekiem. Jednak uśmiech zdobiący tą groźną,
władczą twarz był szczery i wzbudzający zaufanie.
- Chcesz zostać wojownikiem, czy nie?
Cerel nie spodziewał się, że tuż
po uniknięciu śmierci otrzyma taką propozycję i to od samego
hrabiego. Szybko się jednak zreflektował:
- Tak, chciałbym, ale… -
przypomniał sobie jak przez cały dzień robił tylko uniki i jak
niezdarnie trzymał w ręku miecz. Spuścił głowę i ze wstydem
podrapał się po głowie – To… Dzisiaj na niewiele się zdałem,
potrafiłem tylko uciekać. Chyba żaden ze mnie…
- Każdy tak zaczynał, mały. Widzisz
tam? – Obrócili się nieznacznie i mężczyzna wskazał dłonią
gdzieś w tłum walczących. – To moja córka – dodał z dumą,
kładąc dłoń na jego barku.
Cerel przez chwilę widział tylko
chaotyczny, bitewny zgiełk, w oczy rzuciły mu się czarne płaszcze
Zakonu Kruka, poza tym wszędzie od roiło się od wroga. W końcu
jednak ją dostrzegł. Coś brązowego skoczyło na jednego z
mężczyzn i rozerwało mu gardło. Futro, kły i pazury na jego
oczach zmieniły się w piękną kobietę. Przypomniał sobie, że
już ją widział wtedy w gabinecie, ale ledwo zwrócił na nią
uwagę. Przez chwilę krążyła wokół, zadając ciosy i robiąc
uniki, jakby się bawiła, po czym skuliła się i znów przybrała
postać dużego wilka.
Yarith uśmiechał się z dumą, a
Cerel nie zdawał sobie sprawy, że ma otwarte usta. Jeśli wcześniej
słyszał o niepokonanym klanie Vethoynów, to teraz zrozumiał, na
czym polegała ich siła.
- Widzisz ją? – W głosie Alfy
rozbrzmiewała ojcowska miłość – Jako dziewczynka nie chciała
nawet się zmieniać, bo uważała, że wilki są odrażające.
Ciągle siedziała z kobietami w domu i uczyła się tych wszystkich
kobiecych obowiązków. Dopiero po śmierci matki zaczęła
interesować się resztą klanu. Zaprzyjaźniła się z królem Rivą
i w końcu polubiła swojego wilka. Sama po raz pierwszy chwyciła za
miecz i chociaż była nieporadna jak pisklę, postanowiła pomóc mi
chronić nasz klan. Ta determinacja wciąż w niej sieci i widzisz,
kim się stała – poklepał Cerela po plecach, ale wciąż patrzył
na córkę, a raczej wilka, który zajadle walczył z całą grupą
wrogów – To samica Alfy i jestem pewien, że kiedyś sprawi, że
klan Vethoynów znów zawyje zwycięsko, rozrastając się po całym
Elderolu. Ale teraz chyba potrzebuje mojej pomocy.
Yarith bez żadnego ostrzeżenia,
zmienił się w dużego wilka i odbiegł w tłum, znikając Cerelowi
z oczu, podobnie jak jego córka.
- Bogowie – chłopak pokręcił
głową, wciąż lekko oszołomiony – Co to za istoty? Nie można
za nimi nadążyć.
Mrucząc do siebie i rozważając
propozycję hrabiego, nie zauważył, że wokół niego znów zrobiło
się tłoczno. Miał wrażenie, że ten bezustanny hałas i zgiełk
nigdy nie ucichną i nie potrafił już nawet rozpoznawać
pojedynczych dźwięków. Krzyki i szczęk stali stapiały się w
jedno. Ktoś go potrącił, ktoś inny uderzył znienacka w głowę.
Ogłuszony, potknął się o leżące wszędzie martwe ciała i runął
na ziemię, właściwie szczęściem unikając stratowania przez
kilka par nóg.
Leżał tak przez chwilę zamroczony i
zbyt odrętwiały, by się ruszyć. Nad sobą widział skłębiony
tłum, głównie nieprzyjaciół. Ich paskudne gęby i zakrwawione
miecze. Potem pojawiły się wilki, a ich warczenie aż wibrowało mu
w uszach. Zrobiło się nieco więcej miejsca, znów mógł
odetchnąć, choć na ulicy pojawiło się więcej ciał, a powietrze
było aż ciężkie od odoru krwi. Zdawało mu się, że rozpoznaje
brązowa sierść córki Yaritha i przypomniał sobie, że nie
zapytał nawet o jej imię i z jakiegoś powodu zrobiło mu się
smutno.
W tej plątaninie dźwięków nawet
nie usłyszał szumu, tylko dostrzegł na niebie czarne skrzydła i
powiewający płaszcz. Noszący Znak Kruka był już w podeszłym
wieku, ale w jego ruchach wciąż była młodzieńcza energia.
Wylądował przed nim i pomógł mu wstać.
- W porządku, chłopcze? – zapytał
z troską.
Cerel zamrugał i tylko skinął
głową. Wojownik uśmiechnął się w odpowiedzi, jakby naprawdę
przejmował się jego losem i odepchnął go, gdyż w tej samej
chwili zaatakowało ich kilku wojowników. Cerel dostrzegł jeszcze
jak mężczyźni padają wokół Noszącego Znak Kruka, i już po
chwili porwał go tłum. Skulił się, przemykając między
walczącymi, czujny by w porę unikać ciosów. Niespodziewanie wpadł
na kogoś i z sercem w gardle pomyślał, że to wszystko nigdy się
nie skończy, albo dla niego skończy się za szybko.
- O jesteś w końcu!
Na widok Vandora miał ochotę go
uściskać.
- Żyjesz!
- Pewnie, a co myślałeś? Dobrze, że
cię znalazłem, bo mam już dość walki na dzisiaj. Zmywamy się
stąd!
-
Ale…
Cerel chciał zaprotestować, chociaż
tak naprawdę również marzył, żeby się stąd wydostać. Tak,
więc pozwolił, aby chłopak chwycił go za ramię i poprowadził
przez tłum, wierząc, że jako mieszkaniec De’Ilos, nawet w tym
zamieszaniu znajdzie właściwą drogę. Biegnąc, co tchu i
lawirując pomiędzy ludzkimi i zwierzęcymi ciałami, Cerel nie mógł
się powstrzymać, by nie rozglądać się na boki. Na niebie, ponad
ich głowami rozpościerały się czarne skrzydła wojowników z
Zakonu, raz nawet był pewny, że zobaczył Białego Kruka. Z zadartą
głową, ciągnięty przez Vandora, w pewnym momencie wpadł na kogoś
i ledwo utrzymał równowagę. Na widok czarnowłosego, bladego
mężczyzny, skłonił się szybko w biegu.
- Przepraszam, Wasza Wysokość! –
Krzyknął tylko, na co król odprowadził ich wzrokiem, a jego usta
poruszyły się w odpowiedzi, chociaż Cerel już jej nie usłyszał.
Odwrócił się jeszcze by zobaczyć
akurat, że przy Kruczym Królu pojawiły się dwie smukłe postacie,
poruszające się jakby płynęły. Kobieta i mężczyzna o długich
włosach. Gdy walczyli, zdawało się, że tańczą, a każdy ich
ruch był starannie wyważony. Nawet zabijali z gracją. Pojął, że
to elfy dopiero, gdy cała trójka zniknęła mu z oczu. Tak bardzo
zaaferowała go ta scena, że ciągle się potykał i pewnie w końcu
wylądowałby pod czyimiś nogami gdyby nie pomocna dłoń Vandora.
Miał ochotę od razu opowiedzieć wszystko chłopakowi, ale nie było
na to czasu.
Już wkrótce wydostali się
spomiędzy tłumu i dotarli do rzędu pustych budynków. Prawie
wszędzie drzwi były otwarte lub wyważone, a okna wybite. W
niektórych widać było kręcących się w środku ludzi.
- Idealna okazja dla złodziei –
wyjaśnił Vandor. – Pewnie i dla nas znalazłoby się, co nieco –
nie zwalniając kroku, odwrócił głowę i widząc wzburzoną minę
kolegi, uśmiechnął się łobuzersko – Żartuję tylko. Kiedyś
trochę kładłem, ale tylko z konieczności.
Skręcili w następną ulicę, gdzie
było nieco spokojniej i biegli teraz w cieniu budynków, jeśli było
trzeba, chowając się i przemykając zaułkami. Vandor wiedział,
jak nie zwracać na siebie uwagi, co pewnie było częścią jego
życia Miasto znał jak własną kieszeń.
Im bardziej oddalali się od miejsca
walk, tym ulice były coraz bardziej opustoszałe, a cisza przyjemnie
koiła uszy. W pewnym momencie minęli szeroką aleję, wzdłuż
której stały wielkie, kamienne stwory, przypominające głazy o
ludzkich kształtach. Vandor ledwo zwrócił na nie uwagę, ale Cerel
rozdziawił usta, zafascynowany ich wyglądem. Wcześniej wydawało
mu się, że widzi te stwory pomiędzy ludźmi, ale wtedy powiedział
sobie, że to przywidzenie spowodowane zmęczeniem i ranami. Teraz
jednak widział je wyraźnie i nie było mowy o pomyłce. Chłopak
wciąż go poganiał, więc nie miał okazji lepiej im się
przyjrzeć.
Dzisiaj
widziałem już chyba wszystko. Gdybym został w Reed, nadal byłbym
głupim wiejskim chłopakiem.
Teraz w końcu mógł się do siebie
uśmiechnąć. Przeżył i wracał do swoich ludzi. Nie miał ochoty
rozpamiętywać przeszłości, bo w końcu miał przed sobą całą
przyszłość i nie był sam.
Vandor prowadził go bocznymi
uliczkami, z dala od zagrożeń. Gdzieś całkiem z bliska dochodziły
jakieś niepokojące dźwięki. Tupot wielu stóp, krzyki, syki
ognia.
- Sądziłem, że ta część miasta
jest bezpieczna – Cerel spoglądał za siebie z niepokojem,
nasłuchując tego, co działo się na głównej ulicy. Ponad
dachami, nad ciemniejącym niebem pojawiła się pomarańczowa łuna,
ich nozdrza wypełniła gryząca woń dymu.
- Najwidoczniej atak nastąpił
również od głównej bramy – Vandor był teraz spięty i
niespokojny. Chyba wcześniej o tym nie pomyślał – Widzę ogień,
nie mamy czasu.
Znów pobiegli, tym razem gnani
strachem. Zanim pokonali kolejne zakręty, dym zasnuł już ulice i
całe miasto. Wyraźnie słyszeli wściekły syk płomieni. Cerel tak
bardzo martwił się o Shaię i resztę, że serce i gardło miał
związane w supeł i ledwo łapał oddech. Bał się, że zjawią się
za późno, jednak, gdy w końcu dotarli do tawerny, okazało się,
że jako jedna z nielicznych budynków, była jeszcze nietknięta
przez ogień.
Na ulicach miasta panowało istne
piekło. Ludzie uciekali w popłochu przed nieprzyjacielem i przed
pożogą. Chłopcy pędem wbiegli do pustej tawerny i zatrzasnęli za
sobą drzwi.
Zaledwie znaleźli się w środku,
Cerel zachwiał się, z zaskoczeniem, gdy szlochająca Shaia rzuciła
mu się na szyję i przygwoździła do ściany.
- Myślałam, że już nie wrócisz.
To był ten krótki moment, kiedy
przed oczami ponownie stanęła mu tamta scena ich wspólnej
przyszłości i poczuł się, jakby już wrócił do domu.
- Jesteś ranny – zauważyła z
niepokojem, gdy odsunęła się i przyjrzała jego zakrwawionym
ubraniom.
- To nic takiego – zapewnił. Bardzo
chciał ją teraz pocałować i uspokoić, że są już bezpieczni,
ale nie mógł być jeszcze tego całkowicie pewny. Zauważył, że
reszta również opuściła kryjówkę, gdyż wszyscy zajmowali ławy,
albo stali w grupkach. Teraz otoczyli go kręgiem, a Cerel z ulgą
zauważył, że nikogo nie brakuje.
-
Żyjesz, chłopie
- Już chcieliśmy cię szukać, ale
Shaia kazała nam czekać.
Mared i Zinn z uściskali go krótko,
ale Tiril i reszta z niepokojem wyglądali przez okna.
- Co się tam dzieje? Już myśleliśmy,
że jest bezpiecznie, a tutaj nagle rozległy się krzyki i te
przeraźliwe dźwięki – przyjaciel pociągnął nosem i pobladł -
I czuję ogień.
W izbie zapanował zgiełk, kiedy
wieśniacy zaczęli naraz zadawać pytania i głośno wyrażać swój
niepokój. Cerel wskoczył na ławę, uciszył ich i pospiesznie
opowiedział, co widzieli po drodze. Gdy skończył, mężczyźni
tulili przestraszone kobiety i dzieci. Wszyscy popatrywali na siebie
i Cerel doskonale rozumiał ich obawy.
- I co teraz? – Zapytał w końcu
Mared – Chyba masz kolejny plan jak nas stąd wydostać?
Za jego przykładem pozostali
spojrzeli na niego z nadzieją. Zupełnie jakby był ich
namiestnikiem. Ten obecny stał w tłumie i nic nie mówił, blady i
zmizerniały, teraz budził tylko litość.
Cerel nie miał żadnego planu. Bez
słowa zszedł z ławy, a Shaia od razu podeszła do niego i wzięła
go za rękę. Po wyraźnie jej twarzy widział, że ona wie. Nie był
żadnym namiestnikiem, ani wodzem. Miał tylko piętnaście lat i też
się bał. Wydostał ich z Reed i przewiózł statkiem aż tutaj, ale
przecież nie był żadnym wielkim bohaterem. Słuchając zamętu,
jaki szalał na zewnątrz, czuł, że sam wepchnął ich w pułapkę
bez wyjścia.
Spoglądając na Shaię otworzył
usta, by wyznać, że nie co dalej robić, gdy odratował go od tego
Vandor. Chłopak z ulicy, o którym po raz kolejny zapomniał.
- Znam tunel, który prowadzi poza
miasto. Poprowadzę was. Tylko szybko, zaraz rozpęta się tu piekło.
- Dobra ludzie, za nim! – Zakrzyknął
bojowo Zinn.
- Zobaczę, czy jest bezpiecznie –
Cerel podszedł do drzwi i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. To, co
zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach.
Ulicami miasta maszerowała armia, o
jakiej mógłby śnić w najgorszych koszmarach. Umarli w łachmanach,
z gnijącymi ciałami i widocznymi kośćmi. Za sobą zostawiali
śmierć i ogień. Cerel był świadkiem, jak ktoś odważny odrąbał
jednemu głowę, a tamten szedł do przodu jak gdyby nigdy nic.
- I co, droga wolna? Co tam widzisz? –
Vandor próbował wyjrzeć przez jego plecy, ale Cerel jeszcze
bardziej zasłonił sobą drzwi.
- Jeszcze chwila – mruknął tylko,
wstrząśnięty tym, co widziały jego oczy. Co innego mieć za
przeciwnika żywego człowieka obojętnie jak silnego, ale jak
walczyć z czymś, co już nie żyje?
Cerel słyszał za plecami coraz
bardziej zaniepokojone i zniecierpliwione głosy, ale chciał chociaż
im oszczędzić tego widoku.
Ciekawe
czy król i hrabia już wiedzą. Jak pokonają takiego przeciwnika?
W gardle mu zaschło, gdy pomyślał, że jego wysiłki i tak poszły
na marne.
W pewnym momencie dostrzegł znajomą
postać, stojącą blisko płonącego budynku, dokładnie naprzeciwko
karczmy. Chciał wycofać się w głąb izby, ale tamten odwrócił
głowę, rozejrzał się po ulicy i jego ciemne oczy spoczęły
dokładnie na nim. Cerel przełknął ślinę, gdy ich spojrzenia się
spotkały.
Ortis rozciągnął wargi w uśmiechu,
jak gdyby spotkał starego znajomego. Uniósł rękę, jakby chciał
mu pomachać, jednak tylko podrapał się po głowie. Gdzieś z
bocznej uliczki wybiegła dziewczyna, Kira i wymienili między sobą
kilka zdań. Cerel obserwował ich uważnie i zaczął podejrzewać,
że to oni przyprowadzili te upiorne istoty.
Nie pomylił się. Po chwili Ortis
wziął Kirę za rękę i powiedział coś do przechodzącej armii
umarłych, a ci przyspieszyli i skręcili w ulicę, prowadzącą do
przystani. Mężczyzna tylko przelotnie zerknął na ich karczmę,
ale i tak Cerel odniósł wrażenie, jakby tym krótkim spojrzeniem
chciał mu coś przekazać. Potem pociągnął za sobą Kirę i
zniknęli w innej uliczce.
Czyżby
właśnie nam pomógł? Z
tym pytaniem otworzył szeroko drzwi i dał znak, że droga wolna.
Wieśniacy wybiegli za Vandorem, opuszczając tawernę, która kilka
minut później również zajęła się ogniem.
- Ratujesz nam życie – Cerel biegł
obok swojego towarzysza, z którym przeżył swoją pierwszą bitwę,
i w której otarł się o śmierć – Mam nadzieję, że jeszcze się
spotkamy, żebym mógł się odwdzięczyć.
Vandor zasalutował mu z błyskiem w
oczach.
- Być może następnym razem spotkamy
się w szkole dla wojowników.
-
Więc chcesz…
- To tutaj – przerwał mu chłopak,
skręcił nagle w wąską, ślepą uliczkę i z pewnością
człowieka, który był tu tysiące razy, stanął pośrodku uliczki,
gdzie po bokach walały się cuchnące tony śmieci. Kopnął nogą
stos worków i ich oczom ukazała się brudna, wiekowa klapka. Gdy ją
otworzył ze środka buchnęła ciemność, zapach ziemi i wilgoci –
Chyba ktoś tędy niedawno przechodził – mruknął do siebie, po
czym zwrócił się do Cerela i reszty, tłoczących się w uliczce.
– Na dole powinna być lapma. Idźcie cały czas prosto, ten tunel
wychodzi daleko poza miasta przy głównym trakcie. Dacie sobie radę?
- Tak, dziękujemy – Shaia
uśmiechnęła się bez wesołości, przez cały czas kurczowo
trzymając Cerela za rękę. – Dziękuję, że mi go
przyprowadziłeś – dodała ciszej, po czym jako pierwsza zsunęła
się do otworu.
Cerel po raz ostatni spojrzał
Vandorowi w oczy, obejrzał się na resztę i razem z trójką
przyjaciół zniknęli w tunelu.
Na dole było przytłaczająco ciemno
duszno. Cerelowi udało się znaleźć i zapalić lampę, po czym
poczekali, aż reszta opuści niebezpieczne ulice De’Ilos. Z góry
wciąż dochodziły odgłosy walki i syki przemieszczającego się
ognia. Nie widzieli już ratunku dla tego miasta, chociaż Cerel miał
nadzieję, że propozycja Yaritha będzie aktualna i spotkają się
jeszcze w niedalekiej przyszłości.
Vandor zamknął klapkę za ostatnią
osobą i wokół nich zapanowała ciemność, rozświetlana jedynie
migotliwym blaskiem lampy. Na ramieniu poczuł ciężar ręki
któregoś z przyjaciół, a w dłoni ciepłe palce Shai. Gdy ruszyli
tunelem, oddalając się od miasta, poza ich oddechami i tupotem
wielu par stop, panowała pełna powagi cisza. Nikt nie pytał gdzie
pójdą dalej, bo tak naprawdę to nie było ważne, dopóki byli
razem.
Ci ludzie byli jego rodziną. Pojął
to za późno, ale nie na tyle, by tego nie naprawić.
A
Shaia…
- Wiesz? – Zaczął cicho, tak żeby
tylko ona to usłyszała, chociaż podejrzewał, że w tej ciszy było
to raczej niewykonalne. Tym bardziej, że Mared, Zinn i Tiril deptali
im po piętach. Nie mógł się jednak powstrzymać – Może to nie
jest najlepsza pora ani miejsce, ale… zostaniesz moją żoną?
W blasku lampy widział jej uśmiech,
coraz szerszy i szerszy, zastępujący mu cały świat.
- Faktycznie wybrałeś sobie paskudne
miejsce. W dodatku jesteś cały we krwi i brudny – droczyła się
z nim.
- No i powinieneś uklęknąć –
szepnął Mared i cała trójka zachichotała, co znaczyło, że
podsłuchiwali.
- Uklęknę. Później. Chciałbym
jednak już teraz znać odpowiedź.
- Zastanowię się i odpowiem, jak
uklękniesz.
Zinn odpowiedział coś o bolesnym
zawodzie, napomykając o ich niedawnej nienawiści, ale Cerel ledwo
go słuchał, przemierzając tunel z uśmiechem na ustach.
Wiedział.
Widział ich przyszłość i teraz wiedział, że będzie ona długa
i szczęśliwa.
Rozdział nie jest za długi, więc jutro postaram się dodać kolejny:) Poświęciłam go Cerelowi, gdyż chciałam zakończyć jego historię w tym miejscu jako że był pobocznym bohaterem.