Riva
pobiegł za Noxem i chłopcami ku przystani, gdzie trwała zażarta
bitwa. Obawiał się o młodych, więc kazał im zająć się
gaszeniem ognia, aby jak najdłużej trzymali się z daleka od walki.
Sam chwycił mocniej swój miecz i od razu zaatakował dwóch
osiłków, którzy znajdowali się najbliżej. Skoczył na jednego z
uniesionym mieczem, który został zablokowany przez drugie ostrze.
Mężczyzna był od niego wyższy i silniejszy, mimo wagi posiadał
refleks i był dobrze wyszkolony. Mimo chwilowego zaskoczenia, Riva
nie stracił czujności. Odsunął się, aby złapać oddech i
ponownie i starli się mieczami. Szybko jednak przestał próbować
zranić przeciwnika, skupiając wszystkie siły na obronie. Robił
uniki i odpierał ataki czasem w ostatniej chwili. Zawsze myślał,
że zaraz po Argonie jest najlepszym szermierzem i nie rozumiał,
dlaczego już na początku zaczął przegrywać.
Albo
rzeczywiście trafiłem na silniejszego, albo straciłem formę.
Miecz
zaciążył mu w dłoni i poczuł na czole krople potu. A przecież
jeszcze nie zabił ani jednego wroga. Mężczyzna nacierał na niego
coraz ostrzej, z zawziętym wyrazem twarzy i Riva wiedział, że albo
szybko to zakończy, albo będzie po nim. Kiedy tamten uniósł
miecz, by zadać śmiertelny cios, Riva obrócił się i zanurkował
za jego plecy. Chociaż wiedział, że to nieuczciwe, zamierzał
zaatakować go od tyłu. Wyczuł z boku ruch i katem oka dostrzegł
drugiego osiłka, który zapewne tylko czekał na taką okazję. Jego
przeciwnik zdążył się odwrócić, ale Riva już poruszył ręką
i zamiast pleców, rozpłatał mu pierś. Jednocześnie wyciągnął
lewą rękę z jaśniejącym znamieniem, zamierzając powalić
drugiego przeciwnika Mocą.
Wtedy jednak znikąd pojawił się Nox, który
nagle zastąpił mu drogę i jednym cięciem zabił nieprzyjaciela.
Zerknął na drugie ciało, potem na Rivę i skinął mu głową.
Jego blada twarz jak zwykle była maską bez emocji, tylko ciemne
oczy pozostawały czujne.
-
Wasza Wysokość, nie powinieneś używać Mocy. Argon ostrzegał,
że…
- Wiem, wiem – Riva westchnął ze
zniecierpliwieniem i otarł mokre czoło. Wokół nich wciąż trwały
walki, wróg zdawał się niepokonany, ale przynajmniej ludziom udało
się ugasić ogień i wiatr powoli rozganiał drażniący dym.
Wsparł się na mieczu, zmęczony jak po długim
biegu. Odetchnął kilka razy, by uspokoić dudniące serce. Tym
razem ból nie pojawił się w dłoni, ale w klatce piersiowej.
Skrzywił się z wysiłkiem, co Nox od razu musiał zauważyć. Bez
słowa dotknął jego ramienia, napełniając go nową energią i
tamując ból. Riva nie po raz pierwszy poczuł się tak staro, jakby
był tu tylko kulą u nogi. Odepchnął półelfa i wyprostował się
ze złością, głównie na siebie.
- Nie marnuj na mnie swojej energii, bo sam nie
będziesz w stanie walczyć. Wystarczy, że ja jestem do niczego.
- Nie martw się, Panie. Jestem wystarczająco
silny za nas oboje – uśmiechnął się blado, chociaż jego drżące
ręce i lekko zgarbione plecy mówiły, co innego. Prawdę mówiąc
ostatnio wyglądał dość mizernie, jakby cały czas był zmęczony,
albo miał za wiele trosk na głowie – Będę cię chronił, Wasza
Wysokość, wystarczy, że będziesz się trzymał blisko mnie.
Riva zacisnął lewą dłoń tak
mocno, że wbił sobie paznokcie w skórę. Kiedyś nie był taki
żałosny, tamtego osiłka pokonałby w sekundę i sam rozgromił
większość armii. Teraz mógł tylko zacisnąć bezradnie szczękę
i skinąć głową.
Granatowe oczy Noxa spojrzały na
niego krótko, jakby doskonale znał jego myśli. Jednak już po
chwili odwrócił się i ruszył szeroką brukowaną ulicą, z gracją
omijając ciała i kałuże krwi. Jego miecz jaśniał zielonkawą
poświatą, gdy torując im drogę, bez wysiłku zabijał kolejnych
przeciwników. Poruszał się szybko i cicho, ostrze tańczyło wokół
niego z zabójczą precyzją, niemożliwe do zatrzymania czy
uniknięcia go. Dzięki bogom należał do Zakonu, bo gdyby stał po
drugiej stronie, być może nawet Argon miał by z nim nikłe szanse.
Zerknął na plecy Noxa, tak jak
obiecał, trzymając się jak najbliżej niego i pokręcił głową,
wyrzucając z głowy niepotrzebne myśli. Zresztą musiał
skoncentrować się na otoczeniu, gdyż zbliżali się do epicentrum
bitwy, gdzie ścierające się armie stanowiły kotłowaninę kończyn
i ostrzy. Już po chwili całkowicie skupił się na obronie,
szczególnie własnych tyłów. Kilka razy potknął się o martwe
ciała, ale to, dlatego, że starał się nie patrzeć pod nogi. I
tak widział, że wróg jest znacznie liczniejszy, a wojownicy pod
ich naporem padają jak muchy. W końcu i sam musiał ponownie
chwycić za miecz i coraz trudniej przychodziło mu nadążyć za
Noxem, gdyż jednocześnie obracał się na wszystkie strony,
odpychając od siebie kolejnych napastników. Było ich tak dużo, że
w końcu rozbolała go ręka. Przez cały ten czas zabił może dwóch
czy trzech, których natychmiast zastąpiło dziesięciu kolejnych.
Napierali taką falą, że w pewnym momencie musiał się zatrzymać,
otoczony przez samych przeciwników. Unikając kolejnych ciosów,
obejrzał się na Noxa, ale jego białe włosy całkiem zniknęły mu
z oczu. Nigdzie nie widział ani jednej twarzy sprzymierzeńca i
zrozumiał, że został sam pomiędzy wrogami. Przemknęło mu przez
myśl, że Argon byłby wściekły, że znalazł się w takiej
sytuacji, w czasie jego nieobecności. Brakowało mu wsparcia
przyjaciela, ale musiał poradzić sobie sam. Przecież jako król
nie mógł tu tak umrzeć. Nie przed tym, zanim znów zobaczy Ariel.
Otaczający go przeciwnicy nie byli
tak potężnie zbudowani jak tamte osiłki, ale po ich wyglądzie i
triumfujących minach widać było, że zostali dobrze przeszkoleni.
Pierwszych dwóch położył szybkimi cięciami, trzeciemu, który
nadszedł z boku rozpłatał gardło. Potem przestał liczyć, aż
ich twarze zaczęły zlewać się w jeden zamazany obraz. Odór potu
i krwi drażniły mu gardło. Wilgotne palce ściskające rękojeść
miecza zesztywniały i czuł, że niedługo mięśnie odmówią mu
posłuszeństwa. Znamię na dłoni pulsowało, chociaż nawet nie
myślał o użyciu Mocy. Trucizna znajdowała się już zbyt blisko
serca, żeby ryzykował.
Pewnie
i tak nie wyjdę z tej sytuacji, chyba, że jakimś cudem…
- Wasza Wysokość!
Dostrzegł tylko biały błysk, wokół
niego przemknął jakiś cień i połowa napastników padła martwa
właściwie bez żadnej rany.
- Wszystko w porządku, Panie? Nie
jesteś ranny? – Nox stanął przed nim równie wypoczęty i
czysty, jak przed przybyciem do miasta. Tylko po jego ostrzu spływała
szkarłatna strużka krwi. Król zaś był brudny i lepki od krwi, na
szczęście nie swojej.
- Tak, uratowałeś mi życie – Riva
klepnął go w ramię i posłał zmęczony uśmiech – Argon będzie
ci dozgonnie wdzięczny.
Półelf skłonił się z powagą,
przez cały czas mając spuszczone oczy. Być może czuł się winny,
że zostawił go samego i naraził na niebezpieczeństwo.
-
Myślę, że teraz…
- Za tobą!
Nox obrócił się z niemożliwą dla
ludzi szybkością i wbił sztylet w pierś mężczyzny, który
próbował zaatakować go od tyłu. Ponownie zostali otoczeni. Riva
zaklął po nosem, gdyż nie miał nawet siły unieść miecza i
kręciło mu się w głowie. Chłopak znów zmienił się w
śmiercionośną plamę barw, siejąc wokół nich prawdziwe
spustoszenie. Mimo jego umiejętności i szybkości, martwych
wojowników wciąż zastępowali nowi, jakby wyskakiwali spod ziemi.
Riva ledwo trzymał się na nogach i
przestał wierzyć, że uda im się stąd wydostać. Półelf był
dobry, ale przecież sam nie pokona całej armii, a wyglądało na
to, że naprawdę zaczynają przegrywać. Zaczął się zastanawiać,
co się dzieje z resztą Zakonu, kiedy jego uszy wypełnił szum
skrzydeł i tuż przed nim wylądował Reeth Ylon i Oran. Najstarszy
z wojowników obejrzał się na króla i pospiesznie przyjrzał mu
się z góry na dół.
- Wszystko w porządku, Wasza
Wysokość? – Zapytał głośno, przekrzykując odgłosy walki.
Ylon stanął przy nim bez słowa i
zaczął posyłać błękitne strzały, jedna po drugiej, które
idealnie trafiały w cel, powalając każdego, kto próbował się do
nich zbliżyć.
- Teraz tak – Riva jeszcze nigdy nie
był tak szczęśliwy na ich widok.
- Odpocznij, Panie, a my się
wszystkim zajmiemy – Oran miał zakrwawione ramię i był czerwony
na twarzy, ale uśmiechnął się do króla, jakby byli na pikniku.
- Zaraz spróbujemy znaleźć jakieś
bezpieczne schronienie – Reeth wysunął się do przodu i mimo
wieku wywijał mieczem równie sprawnie jak jego towarzysze,
uśmiercając każdego, kto znalazł się w jego zasięgu. Wokół
nich powstawał coraz większy stos martwych ciał.
Riva, uwięziony pomiędzy trójką
wojowników, obserwował ich walkę z ulgą, ale i zazdrością. Mimo
zmęczenia wciąż mieli siły go bronić. Do tego każdy przez cały
czas używał swojej Mocy, bez żadnego wysiłku.
Prawda była taka, że bez Zakonu
Kruka byłby niczym. Nawet bez tej trucizny zwyczajnie nie nadawał
się na Kruczego Króla. To prawda, że urodził się ze znamieniem
na dłoni, ale ten tytuł zawsze należał do Balara.
Na myśl o bracie, jego serce przeszył
ból, tym razem sięgający znacznie głębiej. Nie chciał w takiej
chwili użalać się nad sobą, więc pospiesznie rozejrzał się
wokół.
Nawet nie zauważył, kiedy znaleźli
się nieco z boku głównej linii walk, niedaleko opuszczonych
sklepów. Wszystkie drzwi były pootwierane, niektóre w ogóle
zostały wyrwane z zawiasów. Stłuczone okna sugerowały, że być
może zajęli się nimi złodzieje, którzy skorzystali z
zamieszania. Riva miał nadzieję, że pracujący tam ludzie zdążyli
uciec i nikomu nic się nie stało. Wszędzie leżały ciała, ale
głownie wojowników. Gdzieś w uliczce pomiędzy budynkami pojawił
się Yarith, częściowo tylko zmieniony. Mimo dzielącej ich
odległości, jakoś ich wyczuł, bo zastrzegł wilczymi uszami,
spojrzał na nich i pomachał, szczerząc ostre zęby. Riva skinął
mu głową, ale nie zdążył nawet się do niego zbliżyć, by
porozmawiać, gdyż Alfa już w następnej chwili opadł na cztery
łapy i skoczył do gardła najbliższemu przeciwnikowi.
Gdzieś blisko rozległo się dzikie
ujadanie i z miłym zaskoczeniem Riva odkrył, że wokół nich
pojawiła się wataha Yaritha. Jeden z dużych wilków o brązowo
brunatnej sierści i szarych oczach wyraźnie biegł prosto na niego.
Riva zdążył się obrócić i zrobić chwiejny krok do tyłu, gdy
tuż przed nim pojawiła się Elleya, zatrzymując w dłoni zagubioną
strzałę, która sekundę później utkwiłaby w jego głowie.
Wszyscy spojrzeli na nią otwartymi
szeroko oczami, a Riva sapnął z zaskoczenia i złapał się za
serce, które prawie podeszło mu do gardła.
Dzisiaj wszyscy ratują mi życie.
Pomyślał tylko ponuro.
- Jak... zwykle w porę... Dziękuję
– wydyszał, gapiąc się na strzałę, którą obróciła
obojętnie w palcach i odrzuciła na bruk, jakby takie rzeczy były
dla niej codziennością.
Kobieta obejrzała się na
niego wilczymi oczami i wyszczerzyła zęby w drapieżnym,
szelmowskim uśmiechu. Jak zawsze groźna i piękna, wyglądała,
jakby była w swoim żywiole i wręcz delektowała się tą bitwą.
-
Od czego ma się przyjaciół, królu. Następnym razem bardziej
uważaj i w ogóle postaraj się dzisiaj przeżyć – posłała mu
całusa, warknęła żartobliwie do reszty i znów się zmieniła,
aby dołączyć do reszty wilków.
Zjawił
się nie tylko klan Yaritha. Przybyło również więcej wojowników,
którzy z nową energią rzucili się na wroga, spychając go nieco w
stronę przystani.
- Chyba przybyły nowe posiłki! –
stwierdził wesoło Oran. Gdy kolejny mężczyzna rzucił się na
niego z uniesionym mieczem, pulchny wojownik zdzielił go gołą
pięścią z taką siłą, że coś gruchnęło nieprzyjemnie i
kolejne ciało wylądowało na bruku.
Riva uśmiechnął się pod nosem i
zerknął w niebo, gdzie przelotnie dostrzegł biały błysk. Któż
inny mógłby uratować sytuację, jeśli nie Argon?
- Panie, teraz na pewno wygramy, więc
możesz schować się w tym domu i odpocząć – Reeth popchnął go
lekko w stronę dwupiętrowego budynku z otwartymi drzwiami, a Oran i
Ylon ubezpieczali jego boki.
- To nie jest konieczne. Przecież
muszę… - zaczął protestować, ale przerwał i zmarszczył brwi,
rozglądając się wokół – A gdzie jest Nox?
I oni dopiero teraz zauważyli jego
zniknięcie.
- Pewnie w trakcie walki przeniosło
go gdzie indziej – stwierdził po chwili Ylon.
- Nie zauważyłem, kiedy się
rozdzieliliśmy – Riva próbował wypatrzyć go w bezładnym
tłumie, ale półelf zniknął im z oczu.
- Pewnie był tak pochłonięty walką,
że o nas zapomniał. Nie martw się Wasza Wysokość, Nox jest zbyt
szybki, żeby coś mu się stało.
-
Tak, ale może…
- No i jesteśmy – stanęli przy
otwartych drzwiach, na pierwszy rzut oka pustego budynku –
Odpocznij Wasza Wysokość, a my zajmiemy się resztą – Reeth
bezceremonialnie wepchnął Rivę do środka, zanim ten zdążył się
sprzeciwić.
Pomieszczenie było dużym sklepem, po
podłodze walało się kilka przedmiotów, ale poza tym pułki
świeciły pustkami. Znak, że wszystko zostało rozkradzione. Gdzieś
z boku znajdowały się schody, zapewne do części mieszkalnej. Mimo
wpadającego przez okno światła dnia, w środku panował lekki
półmrok. Kilka półek i krzesła były rozwalone, co mogło
oznaczać, że rozegrała się tu jakaś walka. Riva na wszelki
wypadek obszedł pomieszczenie z wyciągniętym mieczem, upewniając
się, że nikt nie kryje się po kątach. Na szczęście też nie
znalazł żadnego ciała. Dopiero, gdy upewnił się, że jest
bezpiecznie, stanął przy oknie i wyjrzał na zewnątrz.
Przy drzwiach stał Ylon i posyłał
jarzące się strzały w każdego, kto zbliżył się zanadto do
budynku. Zapewne miał go nie tylko chronić, ale upewnić się, że
król nigdzie się stąd nie ruszy.
Riva miał wyrzuty sumienia, że
został tu ukryty niczym pętające się pod nogami dziecko, podczas
gdy jako król powinien stanąć na czele swoich ludzi i walczyć.
Dobrze jednak wiedział, że zbyt szybko tracił siły. Akurat teraz,
gdy był najbardziej potrzebny, musiał chować się jak tchórz.
Westchnął
ciężko, co w opuszczonym sklepie zabrzmiało jeszcze bardziej
ponuro i przysiadł na niskim parapecie, jedną dłoń opierając o
rękojeść miecza. Przeczesał palcami zmierzwione włosy,
pozostawiając na nich czerwone smugi. Obserwował toczące się w
mieście walki i zastanawiał się gdzie jest Balar i czy Ariel udało
się uciec. Jeżeli to nie on dowodził tą armią, to w taki razie
pozostawała jeszcze ta Rairi. Elfka była dla niego za potężna i
gdyby stanęła mu na drodze…
Spojrzał na znamię na lewej dłoni,
przecięte czerwona pręgą. Od nadgarstka biegła siateczka czarnych
żył, coraz gęściej oplatająca jego ciało, miejscami zlewająca
się w czarne plamy. Kiedy jeszcze rano się ubierał, widział w
lustrze, że trucizna minęła już bark i zatrzymała się
niebezpiecznie blisko serca. Zaczynał przyzwyczajać się do myśli,
że być może nie dożyje końca tej wojny.
Jego uwagę odciągnął widok za
oknem, odganiając ponure rozmyślania. Wyprostował się nagle, gdy
w kłębowisku walczących dostrzegł smukłe postacie poruszające
się z nieludzką gracją i szybkością.
Elfy, albo raczej mieszańcy z Sallen.
- Dobra robota, Argonie – mruknął
do siebie, gdyż wiedział, że tylko Biały Kruk był w stanie
przebyć taką odległość w tak krótkim czasie i sprowadzić
półelfy.
Z nowymi sprzymierzeńcami szala bitwy
znacznie przechyliła się na ich stronę. Ludzie, wilki, Zakon Kruka
i półelfy - chyba po raz pierwszy wszyscy walczyli ramię w ramię.
O De’Ilos, ale również cały Elderol. Teraz istniała nadzieja,
że zanim zajdzie słońce, ten dzień zakończy się zwycięstwem.
Nagle zdawało mu się, jakby zadrżała
ziemia. Za drugim razem był już pewny, że to dzieje się naprawdę.
Lekkie wstrząsy pod stopami, jakby zbliżało się coś ogromnego.
Wstał pospiesznie i stanął w drzwiach, obok Ylona.
- Czujesz to?
- Tak, Panie – wojownik przestał
strzelać i opuścił ręce.
- Co to może być?
Ylon rozglądał się ze zmarszczonym
czołem, aż w końcu wskazał na coś ręką, a na jego zazwyczaj
spokojnej twarzy pojawiło się zdumienie.
- Tam,…spójrz, Wasza Wysokość!
Riva odwrócił się we wskazanym
kierunku i otworzył szeroko oczy.
Główną ulicą maszerowały, jeden
za drugim kilkumetrowe kamienne stwory. Było ich około dwudziestu,
wypełniały sobą całą ulicę i to ich kroki powodowały drżenie
ziemi. Wszystkie walki w pobliżu zamarły, gdy wojownicy z
przerażeniem i osłupieniem cofnęli się przed tymi kamiennymi
gigantami.
- Co to jest? – Wysapał szeptem
Riva, jakby bał się, że mógłby zwrócić ich uwagę. Nigdy nie
spotkał chodzących człekokształtnych głazów i nie wiedział czy
przybyły tu jako sprzymierzeńczy, czy wrogowie.
- Wydaje mi się, że już je
widziałem na jednej z ulic, blokujące dostęp do głównej części
miasta. Nie wiem, czym są, ale może…
Riva zmrużył oczy i wytężył
wzrok. Gdy pierwsze twory zbliżyły się do budynku, na ramieniu
jednego z nich dostrzegł drobną postać w sukience.
- Tu jesteście!
Lunna zgrabnie zeskoczyła na ziemię
i podbiegła do nich z uśmiechem i podskakującym za nią warkoczem.
- Kruczy Królu, nic ci nie jest?
Potrzebujesz uzdrawiania?
Riva nie mógł powstrzymać się od
uśmiechu, jakby nagle dotknął go promień słońca. To prawdziwe
zaczęło już zachodzić, ukryte za chmurami.
-
Ze mną w porządku, ale może Ylon…
- Nic mi nie jest – mężczyzna
pospiesznie zakrył niewielką ranę na boku – Myślę, że znajdą
się inni, którzy bardziej potrzebują pomocy, a Nox gdzieś
zniknął.
- To ty sprowadziłaś te dziwne
stwory? - Riva skinął na kamiennych gigantów, którzy przyłączyli
się do walki, skutecznie torując sobie drogę pomiędzy
nieprzyjacielem, odporni na wszelkie ataki. Jednocześnie przypomniał
sobie, że faktycznie Argon wcześniej coś o nich wspominał.
Lunna wzruszyła ramionami, jakby było
to zupełnie normalnie.
- Tak. To Strażnicy Ziemi. Niektóre
elfy potrafią ich przywoływać, głównie wojownicy. Są niezwykle
skutecznie, prawda? – Uśmiechnęła się, spoglądając w ich
stronę z niemal matczyną dumą.
- Z takim wsparciem, na pewno wygramy
– stwierdził z przekonaniem Ylon i widząc jak niektórzy
zaczynają uciekać, a wśród wroga zapanowało zamieszanie i
strach, odprężył się z ulgą, jakby już było po bitwie.
- Świetnie się spisałaś Lunno –
Riva skinął jej głową z uznaniem, na co rozpromieniła się cała
i podziękowała skromnie.
- Skoro nie jesteśmy tu potrzebni,
może zajmiemy się mieszkańcami. Ludzie w panice próbują opuścić
miasto i taranują siebie nawzajem, a chyba lepiej by było, gdyby
pozostali w domach.
-
Słusznie, to…
Coś czarnego pomknęło ku min z
szybkością wypuszczonej strzały, po czym zahamowało przy
zaskoczonym Ylonie i zmieniło się w Orana. Wojownik jedną dłonią
trzymał się za serce, a drugą ocierał pot z twarzy.
- Dobrze, że wciąż tu jesteś,
kuzynie. Ale tam się dzieje, mówię wam. Kompletny chaos – mówił
szybko, podekscytowanym głosem, podczas gdy cała trójka wpatrywała
się w niego z niepokojem. Cały lewy bok i nogę miał zakrwawione -
Zgubiłem swój miecz, ale to nic, bo teraz naprawdę wygrywamy.
Widzieliście elfy? Super, co nie? A to coś z kamienia, to chyba
twoja robota, co księżniczko? – Posłał Lunnie zdawkowy uśmiech
i chyba chciał mówić dalej, ale zachwiał się i pobladł, jakby
dopiero teraz poczuł, że jest ranny.
Ylon podtrzymał go w ostatniej
chwili, chroniąc od upadku.
- Tylko mi tu nie mdlej, grubasie.
- Zanieś go do środka – Lunna
ruszyła pospiesznie do drzwi, a Riva zamknął pochód, upewniając
się wcześniej, czy są bezpieczni.
W pustym sklepie położyli Orana na
twardych deskach podłogi i Lunna od razu przystąpiła do leczenia.
Ylon w tym czasie znalazł kawałek szmatki i klęknął po drugiej
stronie. Obserwował proces gojenia, a potem delikatnie wytarł tyle
krwi ich mógł, bo większość zdążyła zaschnąć. Riva
obserwował przez okno, co się dzieje na zewnątrz, napawając się
widokiem niemal pokonanego wroga. Gdzieś mignął mu czarny płaszcz
i miał nadzieję, że to Argon i że nic mu nie jest. Wyobrażał
sobie, że Biały Kruk tak samo martwi się o niego, jeśli nie
bardziej. Zawsze walczyli ramię w ramię, Argon był jego cieniem w
dzień i w nocy i to było aż dziwne, że teraz nie ma go przy
sobie, jakby brakowało mu ręki czy nogi.
- Chyba żyję, skoro tu jesteś,
kuzynie.
Ochrypły głos Orana przyciągnął
go z powrotem do ciemnego, pustego pomieszczenia. Odwrócił się i
podszedł do wojownika, który zdążył już usiąść i rozglądał
się lekko zdezorientowany. Potarł brudny policzek i spojrzał na
zaschniętą krew. Po ranach nie było nawet śladu.
- Chyba musiałem być bardziej ranny,
niż myślałem.
- Masz szczęście grubasie, że
księżniczka Lunna tu była.
- Przestaniesz, mnie obrażać, czy
mam cię walnąć? – Oran spojrzał na niego spode łba i
naburmuszył się.
- Tylko stwierdzam widoczne dla
wszystkich fakty. A skoro masz ochotę i siłę mnie uderzyć, to
znaczy, że jeszcze pożyjesz. – Ylon uśmiechnął się kącikiem
ust i odsunął na bezpieczniejszą odległość.
-
Poczekaj aż wstanę, to przekonasz się…
Riva odchrząknął głośno,
zwracając ich uwagę.
- Jak się czujesz, Oranie?
- Jak nowo narodzony, Wasza Wysokość
– na dowód swoich słów, mężczyzna wstał pospiesznie, poruszał
ramionami i podskoczył kilka razy.
- Spokojnie, bo zaraz zrobisz dziurę
w podłodze. Te deski nie są takie mocne, żeby wytrzymać twój
ciężar.
Oran ruszył na niego z groźną miną.
- Zaraz twoją głową zrobię tu
dziurę.
- Przestaniecie wreszcie, czy mam na
was posłać mojego Ziemnego Strażnika? – Lunna stanęła pomiędzy
nimi z rękami na biodrach i zmarszczonym czołem. – Skupcie się.
O ile pamiętam, zanim pojawił się ten tutaj, – wskazała palcem
na zmieszanego Orana, niczym na winowajcę – mieliśmy iść
uspokoić mieszkańców. Zamiast bezsensownych kłótni, może
ruszycie tyłki i zajmiecie się czymś bardziej pożytecznym, niż
kłótnie? – popatrzyła na nich kolejno i cmoknęła z
niedowierzaniem – I wy naprawdę jesteście rodziną?
Wojownicy stali w miejscu i
popatrywali na siebie niczym skarcone dzieci. Riva ledwo powstrzymał
się od śmiechu i poklepał Lunnę po ramieniu.
- Dziękuję ci. Bez dwóch zdań,
płynie w tobie królewska krew.
To nie był chyba najlepszy
komplement, bo Lunna zacisnęła usta, spuściła oczy i odwróciła
się do nich plecami, ruszając do drzwi. Riva miał ochotę ugryźć
się w język, ale było już za późno. Elfka straciła nie tylko
rodzinę, ale wszystkich swoich współbraci i przyszłych poddanych.
Teoretycznie po śmierci rodziców, należał jej się tytuł
królowej. Ale co to za królowa, bez królestwa?
Westchnął cicho i z powagą spojrzał
na wojowników.
- Idziemy stąd, zanim ktoś pomyśli,
że jesteśmy łatwym celem.
Mijając w progu Lunnę, dotknął jej
pleców i spojrzał w błękitne, smutne oczy. Nic nie powiedziała,
ale skinęła głową, jakby w ten sposób przekazując, że nic się
nie stało. Potem wymknęli się na tyły budynku i zachowując
czujność, przemknęli bocznymi uliczkami, aż minęli rząd
Kamiennych Strażników i znaleźli się w nienaruszonej części
miasta.
Riva pierwszy zatrzymał się pośrodku
ulicy, a reszta zajęła wokół niego pozycję, chociaż tutaj
raczej nikt nie zamierzał ich atakować. Nawet nikt nie zwracał na
nich uwagi. Rzeczywiście ludzi ogarnęło jakieś szaleństwo i
panika. Niektórzy stali grupkami na głównym placu lub w zaułkach,
nie bardzo wiedząc, co robić. Jednak największy tłum kierował
się w stronę zamkniętej bramy. Drzwi domów i sklepów były
otwarte, zapraszając złodziei. Płacz dzieci mieszał się z
krzykami dorosłych i lamentem kobiet. Odgłosy walki nie były tu
tak słyszalne, ale wystarczająco, by wprowadzić wśród ludzi
niepokój. Byli też i tacy, którzy biegali bez celu, w przerażeniu
szukając jakiejś kryjówki.
- To, co robimy? - Zapytała Lunna, z
powagą obserwując to nerwowe zamieszanie.
- Nie sądzę, żeby tym ludziom
groziło jeszcze jakieś niebezpieczeństwo – Riva mrużył oczy,
rozglądając się uważnie po ulicach De’Ilos – Musimy ich jakoś
uspokoić i przekonać, że najlepiej zrobią, jeśli na razie
schowają się w domach. Powinni też pozamykać sklepy, jeśli nie
chcą zostać okadzeni.
- No dobrze, Wasza Wysokość, –
Oran znów był spocony po krótkim, ale szybkim marszu, chociaż
uzdrowicielska moc elfki dała mu nową energię, – ale jest nas
tylko czworo. Nie damy rady odwieść wszystkich od opuszczenia
miasta. Już teraz dużo osób kieruje się do bramy.
- Więc biegnijcie tam i ich
zawróćcie. Dobrze by było, gdyby strażnicy nie otwierali bramy,
dopóki nie upewnimy się, że miasto jest bezpieczne. Lunna,
zatrzymaj wszystkich na placu, może spróbuję do nich przemówić.
Wojownicy polecieli za tłumem ludzi
zmierzającym w jednym kierunku, a elfka dziarskim krokiem ruszyła w
stronę najbliższej grupki przestraszonych mieszkańców. Riva
poszedł za nią i wskoczył na pusty kram, czekając aż wokół
niego zbierze się jak największy tłum i zapanuje cisza. Z
uniesionymi rękami, pokazując wszystkim znamię kruka na dłoni,
wytłumaczył jak najkrócej, że bitwa niedługo się zakończy i
najlepiej zrobią, jak wszyscy wrócą do domów. Ci, którzy go
słuchali, uspokoili się nieco i poszli za jego radą, jednak
bezładny tłum mieszkańców wciąż biegał po mieście, tratując
innych ludzi i narażając się na niebezpieczeństwo. Riva
zrozumiał, że musiałby chodzić od uliczki do uliczki, żeby
wszystkich uspokoić, a to zajęłoby im wiele godzin.
Kiedy dostrzegli, że do jednego z
otwartych sklepów wchodzi dwóch podejrzanych mężczyzn, Lunna od
razu tam pobiegła, a Riva zszedł niezgrabnie z podwyższenia i
schronił się w cieniu najbliższego zaułka. Gdy został sam,
odetchnął głęboko, powoli unosząc lewą rękę nad głowę.
To, co zamierzał było błędem, ale
jednocześnie najlepszym wyjściem.
Krucze znamię na dłoni rozbłysło,
a czerwona pręga zapiekła żywym ogniem, rozpalając całą rękę
i każdą czarną żyłkę, gdy uwolnił Moc. Przymknął oczy i z
wysiłku zagryzł wargę, aż poczuł w ustach ciepłą krew.
Już po chwili jego świadomość
opuściła ciało i powoli zaczęła otaczać De’Ilos, niczym
ochronna tarcza. Objął swym umysłem każdą uliczkę, każdy
budynek i każdego mieszkańca w obrębie murów, po czym jeszcze raz
powtórzył te same słowa, co na placu, przekazując je mentalnie
wszystkim mężczyzn, kobietom i dzieciom, bezpośrednio do umysłów.
Nie czekał, żeby przekonać się,
czy go posłuchali i zrozumieli, gdyż musiał przerwać, żeby nie
zemdleć. Poczucie siły i wolności przy używaniu Mocy, przesłonił
nieznośny ból, oplatający jego rękę i kierujący się w stronę
serca.
Oparł się o chłodną ścianę
budynku i przymknął oczy, czekając aż minie ból. Gęsty pot
zrosił mu czoło i kark, całe ciało pulsowało jak po długim
wysiłku fizycznym. Właśnie skrócił sobie pozostałą ilość
życia i pewnie szybko będzie tego żałował. Jednak w tej chwili
musiał się skupić na swoich obowiązkach. Nawet, jeśli został
królem jedynie dziwnym zrządzeniem losu i z przymusu, zamierzał
dobrze spełniać swoją rolę aż do końca.
Chciał być takim królem, jakim miał
być jego starszy brat, Balar i jakim kiedyś go sobie wyobrażał.
Ból nie ustał, ale opuścił pustą
uliczkę i na drżących nogach ruszył na główny plac, gdzie mimo
jego mentalnego przekazu, wciąż tłoczyło się sporo mieszkańców.
Na jego widok milkły rozmowy, ludzie kłaniali się, lub zasypywali
pytaniami. Część osób nie wróciła do domów, gdyż zostali
rozdzieleni z rodzinami i teraz szukali się nawzajem. Riva pomagał
im jak mógł, dodawał otuchy i zapewniał, ze bitwa niedługo się
skończy. Kilkoro dzieci zaprowadził do ich matek, pomagał odnaleźć
się rodzinom, prowadził właścicieli do ich sklepów i sprawdzał,
czy nic nie zostało ukradzione. Jeśli tak było, obiecywał, że im
to wynagrodzi. Dzięki pomaganiu mieszkańcom, przestał czuć się
taki bezradny i bezużyteczny i przede wszystkim nie miał czasu
martwić się o Argona i Ariel. Przynajmniej nie czuł tego ucisku w
sercu i ciągłego niepokoju.
Zmierzchało i ulice miasta powoli
pustoszały. Ludzie uspokajali się i wracali do domów. Riva był
potwornie zmęczony i bolały go nogi, ale miał poczucie dobrze
spełnionego obowiązku. Wiedział, że w wypadkach zagrożenia taka
panika i ludzka bezmyślność potrafią być równie niebezpieczne,
co atak wroga. W jednej z karczm znalazł ukrytą w piwnicy grupę
ludzi, których zapewnił, że mogą już wyjść, bo wyglądało na
to, że w małej przestrzeni zaraz zabraknie im powietrza. To był
bardzo długi i ciężki dzień, ale wyglądało na to, że zdołają
opanować sytuację.
O
zachodzie słońca wciąż było słychać odgłosy walki, ale jakby
słabsze. Riva spotkał Lunnę na jednej z szerokich ulic bogatej
części miasta, która wesoło pomachała mu jeszcze z daleka, a
potem dołączyli do nich Oran i Ylon, również zadowoleni.
- No udało się.
- Strażnicy pilnują bramy i wszędzie
jest już spokój – Oran przeciągnął się, a gdy głośno
zaburczało mu w brzuchu, wszyscy się roześmieli – Chyba ominęła
nas pora kolacji.
- Nie martw się – Ylon poklepał go
po plecach, już bez złośliwości – Może coś się znajdzie dla
Zakonu Kruka.
- Prawdę mówiąc ja też umieram z
głodu – stwierdziła Lunna.
- To może zanim sprawdzimy, jak radzą
sobie pozostali, wpadniemy do jakiejś tawerny?
Riva przysłuchiwał się ich rozmowie
jednym uchem, rozglądając się po pustoszejących ulicach. Okna i
drzwi domów zamykały się na głucho i ostatni maruderzy przemykali
między budynkami. Przyglądał się jak kobieta przygarnia swojego
kota i znika we wnętrzu sklepu, a potem starannie zamyka wszystkie
okiennice. Na końcu ulicy znajdowała się podniszczona kamienica,
przy której stał kilkuletni chłopiec z palcem w ustach i rozglądał
się, jakby nie wiedział gdzie jest.
- Biedny maluch. Pewnie zgubił
rodziców – zauważył Ylon, również spoglądając w tamtą
stronę.
Oran i Lunna również zainteresowali
się chłopcem, na chwilę zapominając o jedzeniu.
-
Trzeba mu pomóc. Może powie…
Oran już chciał do niego pobiec, ale
Riva przytrzymał go za ramię, jednocześnie marszcząc brwi. Czy
jego wzrok się nie mylił?
- Widzicie to?
- Co takiego, Wasza Wysokość?
Riva ruszył powoli ulicą, nie
spuszczając z chłopca oczu.
- Jego czoło… Widzicie to?
- Tak! – Wykrzyknęła Lunna – To
niesamowite.
- Raczej zaskakujące.
- Cóż za wspaniały zbieg
okoliczności – Oran aż klasnął z radości.
Jasne włosy chłopca częściowo
przykrywały czoło, ale nawet z daleka poznali czarny kształt
pióra.
Znamię Kruka.
Przyspieszyli
z niecierpliwością, a Riva wyprzedził ich pierwszy i teraz niemal
biegł. Chłopiec dostrzegł ich i patrzył teraz w ich stronę z
otwartą buzią i zaciekawieniem w dużych, zielonych oczach.
Riva nie mógł uwierzyć w ich
szczęście. To cud. Teraz, gdy wojowników zostało tak mało,
pojawił się następny. Wyszkolą go, a potem…
Uśmiechnął się do chłopca i
tamten odwdzięczył się tym samym, pokazując wszystkie ząbki. W
ostatnich promieniach słońca jego twarz nabrała złotego koloru.
Teraz już dokładnie widział krucze pióro, odcinające się od
jasnej grzywki. Zdawało się lekko rozjarzone, chociaż może to
tylko przez światło miał takie wrażenie. Nie wiedział, jakie
chłopiec miał umiejętności i czy zdawał sobie już z nich
sprawę. Bardzo dawno nie przyjmowali do Zakonu Kruka nowych członków
i to było dla nich prawdziwe szczęście.
Kiedy dzieliło ich już tylko kilka
kroków, Oran zaczął coś mówić do chłopca, ale raptem jego głos
przeszedł w krzyk. Na ich oczach malec nagle wybałuszył oczy i
splunął krwią.
Coś przecięło im drogę, jakaś
zamazana postać. Riva zdołał tylko dostrzec powiewający za nim
płaszcz i błysk ostrza.
- Nie!
Lunna rzuciła się w stronę
upadającego dziecka, ale było już za późno. Wojownicy uklękli
nad drobnym ciałem niedoszłego towarzysza, zalanym krwią, z
wyrazami kompletnego szoku i smutku. Tylko Riva stał w miejscu, jak
wrośnięty w ziemię. Zaciskając kurczowo pięści patrzył za
napastnikiem, który w tym czasie z niezwykłą lekkością i
szybkością wskoczył na najbliższy dach i przeskakując na kolejne
budynki, w końcu zniknął mu z oczu.
Wiedział, że chłopiec nie żyje i
nie mógł nawet na niego spojrzeć. Lunna próbowała go uzdrowić,
ale kimkolwiek był napastnik, wiedział jak zabić skutecznie i na
miejscu. Wiedział też, kim było to dziecko, dlatego dopadł go,
zanim zdążyli do niego podejść.
Czyżby
to był nasz tajemniczy zabójca?
Na chwiejnych nogach odszedł w głąb
uliczki, oddalając się od towarzyszy. Czuł w środku dziwną
pustkę i odrętwienie. Chociaż bolały go palce zaciśniętych
dłoni, nie potrafił ich rozprostować. Tak samo jak nie był w
stanie zrozumieć tak potwornej zbrodni. To było jasne, że ktoś
próbuje pozbyć się Zakonu Kruka. Ale dziecko, które nawet nie
było jeszcze świadome swojej Mocy? Niewyszkolone i niewinne?
Czy
możliwe, że to Balar? Z
udręczoną twarzą spojrzał na blado pomarańczowe niebo, próbując
to wszystko zrozumieć. Nawet
on nie byłby do czegoś takiego zdolny. Może Rairi? Albo ktoś z
jej sług?
Robił wszystko, żeby zapomnieć
obraz plującego krwią chłopca i błysk zaskoczenia, zanim z jego
oczu uleciało życie. Dlatego nie zauważył, kiedy minął
plątaninę uliczek, całkiem oddalając się od starej kamienicy.
Zamyślony, dopiero po chwili zauważył, że znalazł się niedaleko
wysokiego muru i zamkniętej bramy.
Właściwie to nie. Brama była
szeroko otwarta, a strażnicy leżeli obok martwi.
Riva zamrugał, a potem zachwiał się
jak rażony, aż ugięły się pod nim kolana i o mało nie upadł.
Przez bramę wlewała się armia
nephilów, przynosząc ze sobą odór zgnilizny i śmierci.
Król wpatrywał się w ich nagie
kości i rozkładające się ciała, aż zrobiło mu się niedobrze,
a żołądek skurczył się boleśnie. Może i byłby upadł, gdyby
nie silna dłoń, która niespodziewanie go podtrzymała.
Na
widok Argona i jego ponurej miny poczuł tak wielką ulgę, że
niemal zapomniał o swoim zmęczeniu.
- Gdzie… - zaczął, ale przyjaciel
zacisnął wargi i mocniej chwycił go za ramię.
- Chodźmy stąd – rzucił tylko i
nie czekając aż mroczny pochód śmierci ruszy w ich stronę,
zniknęli w rozbłysku światła.
***
To było takie łatwe. Wymknął się w ferworze
walki i nikt nawet tego nie zauważył. Naciągnął kaptur i
wmieszał się w tłum nieprzyjaciela, poruszając się niemal
niezauważenie. Jego ręce, kiedyś pewne i silne, teraz drżały,
odmawiając mu posłuszeństwa. Zabił kilku wojowników broniących
miasto, ranił nawet jednego wilka. Krew na sztylecie zaczynała
krzepnąć. Miał szansę zabić Kolla, ale wtedy usłyszał
wezwanie.
Już
czas.
Opuścił
pole bitwy równie cicho i niepostrzeżenie. Nawet Argon go nie
zauważył, chociaż w pewnym momencie przeleciał tuż nad nim.
Kiedy zobaczył chłopca ze znamieniem, nie mógł
przejść obojętnie. Dostał rozkaz, by Zakon Kruka przestał
istnieć. Więc go zabił, tuż przed oczami Kruczego Króla. Nawet
nie obejrzał się na swoich towarzyszy, tylko pobiegł dalej. Prosto
do głównej bramy.
Strażnicy nie zdążyli wydać dźwięku, kiedy
poderżnął im gardła. Z zakrwawionym sztyletem w dłoni, otworzył
szerokie wrota, za którymi czekała armia nephilów. Odsunął się
na bok i opadł na kolano. Obok niego przeszli Oran i Kira, zerkając
na niego przelotnie. Po chwili czyjaś dłoń spoczęła na jego
głowie i spojrzał na postać w sukni, błyszczącymi szkarłatem
tęczówkami.
- Dobra robota, Noxie – pochwaliła
go Rairi, głaszcząc niczym wiernego psiaka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz