piątek, 24 marca 2017

Rozdział 5

Riva pobiegł za Noxem i chłopcami ku przystani, gdzie trwała zażarta bitwa. Obawiał się o młodych, więc kazał im zająć się gaszeniem ognia, aby jak najdłużej trzymali się z daleka od walki. Sam chwycił mocniej swój miecz i od razu zaatakował dwóch osiłków, którzy znajdowali się najbliżej. Skoczył na jednego z uniesionym mieczem, który został zablokowany przez drugie ostrze. Mężczyzna był od niego wyższy i silniejszy, mimo wagi posiadał refleks i był dobrze wyszkolony. Mimo chwilowego zaskoczenia, Riva nie stracił czujności. Odsunął się, aby złapać oddech i ponownie i starli się mieczami. Szybko jednak przestał próbować zranić przeciwnika, skupiając wszystkie siły na obronie. Robił uniki i odpierał ataki czasem w ostatniej chwili. Zawsze myślał, że zaraz po Argonie jest najlepszym szermierzem i nie rozumiał, dlaczego już na początku zaczął przegrywać.
        Albo rzeczywiście trafiłem na silniejszego, albo straciłem formę.
    Miecz zaciążył mu w dłoni i poczuł na czole krople potu. A przecież jeszcze nie zabił ani jednego wroga. Mężczyzna nacierał na niego coraz ostrzej, z zawziętym wyrazem twarzy i Riva wiedział, że albo szybko to zakończy, albo będzie po nim. Kiedy tamten uniósł miecz, by zadać śmiertelny cios, Riva obrócił się i zanurkował za jego plecy. Chociaż wiedział, że to nieuczciwe, zamierzał zaatakować go od tyłu. Wyczuł z boku ruch i katem oka dostrzegł drugiego osiłka, który zapewne tylko czekał na taką okazję. Jego przeciwnik zdążył się odwrócić, ale Riva już poruszył ręką i zamiast pleców, rozpłatał mu pierś. Jednocześnie wyciągnął lewą rękę z jaśniejącym znamieniem, zamierzając powalić drugiego przeciwnika Mocą.
       Wtedy jednak znikąd pojawił się Nox, który nagle zastąpił mu drogę i jednym cięciem zabił nieprzyjaciela. Zerknął na drugie ciało, potem na Rivę i skinął mu głową. Jego blada twarz jak zwykle była maską bez emocji, tylko ciemne oczy pozostawały czujne.
   - Wasza Wysokość, nie powinieneś używać Mocy. Argon ostrzegał, że…
- Wiem, wiem – Riva westchnął ze zniecierpliwieniem i otarł mokre czoło. Wokół nich wciąż trwały walki, wróg zdawał się niepokonany, ale przynajmniej ludziom udało się ugasić ogień i wiatr powoli rozganiał drażniący dym.
     Wsparł się na mieczu, zmęczony jak po długim biegu. Odetchnął kilka razy, by uspokoić dudniące serce. Tym razem ból nie pojawił się w dłoni, ale w klatce piersiowej. Skrzywił się z wysiłkiem, co Nox od razu musiał zauważyć. Bez słowa dotknął jego ramienia, napełniając go nową energią i tamując ból. Riva nie po raz pierwszy poczuł się tak staro, jakby był tu tylko kulą u nogi. Odepchnął półelfa i wyprostował się ze złością, głównie na siebie.
     - Nie marnuj na mnie swojej energii, bo sam nie będziesz w stanie walczyć. Wystarczy, że ja jestem do niczego.
     - Nie martw się, Panie. Jestem wystarczająco silny za nas oboje – uśmiechnął się blado, chociaż jego drżące ręce i lekko zgarbione plecy mówiły, co innego. Prawdę mówiąc ostatnio wyglądał dość mizernie, jakby cały czas był zmęczony, albo miał za wiele trosk na głowie – Będę cię chronił, Wasza Wysokość, wystarczy, że będziesz się trzymał blisko mnie.
Riva zacisnął lewą dłoń tak mocno, że wbił sobie paznokcie w skórę. Kiedyś nie był taki żałosny, tamtego osiłka pokonałby w sekundę i sam rozgromił większość armii. Teraz mógł tylko zacisnąć bezradnie szczękę i skinąć głową.
Granatowe oczy Noxa spojrzały na niego krótko, jakby doskonale znał jego myśli. Jednak już po chwili odwrócił się i ruszył szeroką brukowaną ulicą, z gracją omijając ciała i kałuże krwi. Jego miecz jaśniał zielonkawą poświatą, gdy torując im drogę, bez wysiłku zabijał kolejnych przeciwników. Poruszał się szybko i cicho, ostrze tańczyło wokół niego z zabójczą precyzją, niemożliwe do zatrzymania czy uniknięcia go. Dzięki bogom należał do Zakonu, bo gdyby stał po drugiej stronie, być może nawet Argon miał by z nim nikłe szanse.
Zerknął na plecy Noxa, tak jak obiecał, trzymając się jak najbliżej niego i pokręcił głową, wyrzucając z głowy niepotrzebne myśli. Zresztą musiał skoncentrować się na otoczeniu, gdyż zbliżali się do epicentrum bitwy, gdzie ścierające się armie stanowiły kotłowaninę kończyn i ostrzy. Już po chwili całkowicie skupił się na obronie, szczególnie własnych tyłów. Kilka razy potknął się o martwe ciała, ale to, dlatego, że starał się nie patrzeć pod nogi. I tak widział, że wróg jest znacznie liczniejszy, a wojownicy pod ich naporem padają jak muchy. W końcu i sam musiał ponownie chwycić za miecz i coraz trudniej przychodziło mu nadążyć za Noxem, gdyż jednocześnie obracał się na wszystkie strony, odpychając od siebie kolejnych napastników. Było ich tak dużo, że w końcu rozbolała go ręka. Przez cały ten czas zabił może dwóch czy trzech, których natychmiast zastąpiło dziesięciu kolejnych. Napierali taką falą, że w pewnym momencie musiał się zatrzymać, otoczony przez samych przeciwników. Unikając kolejnych ciosów, obejrzał się na Noxa, ale jego białe włosy całkiem zniknęły mu z oczu. Nigdzie nie widział ani jednej twarzy sprzymierzeńca i zrozumiał, że został sam pomiędzy wrogami. Przemknęło mu przez myśl, że Argon byłby wściekły, że znalazł się w takiej sytuacji, w czasie jego nieobecności. Brakowało mu wsparcia przyjaciela, ale musiał poradzić sobie sam. Przecież jako król nie mógł tu tak umrzeć. Nie przed tym, zanim znów zobaczy Ariel.
Otaczający go przeciwnicy nie byli tak potężnie zbudowani jak tamte osiłki, ale po ich wyglądzie i triumfujących minach widać było, że zostali dobrze przeszkoleni. Pierwszych dwóch położył szybkimi cięciami, trzeciemu, który nadszedł z boku rozpłatał gardło. Potem przestał liczyć, aż ich twarze zaczęły zlewać się w jeden zamazany obraz. Odór potu i krwi drażniły mu gardło. Wilgotne palce ściskające rękojeść miecza zesztywniały i czuł, że niedługo mięśnie odmówią mu posłuszeństwa. Znamię na dłoni pulsowało, chociaż nawet nie myślał o użyciu Mocy. Trucizna znajdowała się już zbyt blisko serca, żeby ryzykował.
Pewnie i tak nie wyjdę z tej sytuacji, chyba, że jakimś cudem…
- Wasza Wysokość!
Dostrzegł tylko biały błysk, wokół niego przemknął jakiś cień i połowa napastników padła martwa właściwie bez żadnej rany.
- Wszystko w porządku, Panie? Nie jesteś ranny? – Nox stanął przed nim równie wypoczęty i czysty, jak przed przybyciem do miasta. Tylko po jego ostrzu spływała szkarłatna strużka krwi. Król zaś był brudny i lepki od krwi, na szczęście nie swojej.
- Tak, uratowałeś mi życie – Riva klepnął go w ramię i posłał zmęczony uśmiech – Argon będzie ci dozgonnie wdzięczny.
Półelf skłonił się z powagą, przez cały czas mając spuszczone oczy. Być może czuł się winny, że zostawił go samego i naraził na niebezpieczeństwo.
- Myślę, że teraz…
- Za tobą!
Nox obrócił się z niemożliwą dla ludzi szybkością i wbił sztylet w pierś mężczyzny, który próbował zaatakować go od tyłu. Ponownie zostali otoczeni. Riva zaklął po nosem, gdyż nie miał nawet siły unieść miecza i kręciło mu się w głowie. Chłopak znów zmienił się w śmiercionośną plamę barw, siejąc wokół nich prawdziwe spustoszenie. Mimo jego umiejętności i szybkości, martwych wojowników wciąż zastępowali nowi, jakby wyskakiwali spod ziemi.
Riva ledwo trzymał się na nogach i przestał wierzyć, że uda im się stąd wydostać. Półelf był dobry, ale przecież sam nie pokona całej armii, a wyglądało na to, że naprawdę zaczynają przegrywać. Zaczął się zastanawiać, co się dzieje z resztą Zakonu, kiedy jego uszy wypełnił szum skrzydeł i tuż przed nim wylądował Reeth Ylon i Oran. Najstarszy z wojowników obejrzał się na króla i pospiesznie przyjrzał mu się z góry na dół.
- Wszystko w porządku, Wasza Wysokość? – Zapytał głośno, przekrzykując odgłosy walki.
Ylon stanął przy nim bez słowa i zaczął posyłać błękitne strzały, jedna po drugiej, które idealnie trafiały w cel, powalając każdego, kto próbował się do nich zbliżyć.
- Teraz tak – Riva jeszcze nigdy nie był tak szczęśliwy na ich widok.
- Odpocznij, Panie, a my się wszystkim zajmiemy – Oran miał zakrwawione ramię i był czerwony na twarzy, ale uśmiechnął się do króla, jakby byli na pikniku.
- Zaraz spróbujemy znaleźć jakieś bezpieczne schronienie – Reeth wysunął się do przodu i mimo wieku wywijał mieczem równie sprawnie jak jego towarzysze, uśmiercając każdego, kto znalazł się w jego zasięgu. Wokół nich powstawał coraz większy stos martwych ciał.
Riva, uwięziony pomiędzy trójką wojowników, obserwował ich walkę z ulgą, ale i zazdrością. Mimo zmęczenia wciąż mieli siły go bronić. Do tego każdy przez cały czas używał swojej Mocy, bez żadnego wysiłku.
Prawda była taka, że bez Zakonu Kruka byłby niczym. Nawet bez tej trucizny zwyczajnie nie nadawał się na Kruczego Króla. To prawda, że urodził się ze znamieniem na dłoni, ale ten tytuł zawsze należał do Balara.
Na myśl o bracie, jego serce przeszył ból, tym razem sięgający znacznie głębiej. Nie chciał w takiej chwili użalać się nad sobą, więc pospiesznie rozejrzał się wokół.
Nawet nie zauważył, kiedy znaleźli się nieco z boku głównej linii walk, niedaleko opuszczonych sklepów. Wszystkie drzwi były pootwierane, niektóre w ogóle zostały wyrwane z zawiasów. Stłuczone okna sugerowały, że być może zajęli się nimi złodzieje, którzy skorzystali z zamieszania. Riva miał nadzieję, że pracujący tam ludzie zdążyli uciec i nikomu nic się nie stało. Wszędzie leżały ciała, ale głownie wojowników. Gdzieś w uliczce pomiędzy budynkami pojawił się Yarith, częściowo tylko zmieniony. Mimo dzielącej ich odległości, jakoś ich wyczuł, bo zastrzegł wilczymi uszami, spojrzał na nich i pomachał, szczerząc ostre zęby. Riva skinął mu głową, ale nie zdążył nawet się do niego zbliżyć, by porozmawiać, gdyż Alfa już w następnej chwili opadł na cztery łapy i skoczył do gardła najbliższemu przeciwnikowi.
Gdzieś blisko rozległo się dzikie ujadanie i z miłym zaskoczeniem Riva odkrył, że wokół nich pojawiła się wataha Yaritha. Jeden z dużych wilków o brązowo brunatnej sierści i szarych oczach wyraźnie biegł prosto na niego. Riva zdążył się obrócić i zrobić chwiejny krok do tyłu, gdy tuż przed nim pojawiła się Elleya, zatrzymując w dłoni zagubioną strzałę, która sekundę później utkwiłaby w jego głowie.
Wszyscy spojrzeli na nią otwartymi szeroko oczami, a Riva sapnął z zaskoczenia i złapał się za serce, które prawie podeszło mu do gardła.
Dzisiaj wszyscy ratują mi życie. Pomyślał tylko ponuro.
- Jak... zwykle w porę... Dziękuję – wydyszał, gapiąc się na strzałę, którą obróciła obojętnie w palcach i odrzuciła na bruk, jakby takie rzeczy były dla niej codziennością.
Kobieta obejrzała się na niego wilczymi oczami i wyszczerzyła zęby w drapieżnym, szelmowskim uśmiechu. Jak zawsze groźna i piękna, wyglądała, jakby była w swoim żywiole i wręcz delektowała się tą bitwą.
- Od czego ma się przyjaciół, królu. Następnym razem bardziej uważaj i w ogóle postaraj się dzisiaj przeżyć – posłała mu całusa, warknęła żartobliwie do reszty i znów się zmieniła, aby dołączyć do reszty wilków.
Zjawił się nie tylko klan Yaritha. Przybyło również więcej wojowników, którzy z nową energią rzucili się na wroga, spychając go nieco w stronę przystani.
- Chyba przybyły nowe posiłki! – stwierdził wesoło Oran. Gdy kolejny mężczyzna rzucił się na niego z uniesionym mieczem, pulchny wojownik zdzielił go gołą pięścią z taką siłą, że coś gruchnęło nieprzyjemnie i kolejne ciało wylądowało na bruku.
Riva uśmiechnął się pod nosem i zerknął w niebo, gdzie przelotnie dostrzegł biały błysk. Któż inny mógłby uratować sytuację, jeśli nie Argon?
- Panie, teraz na pewno wygramy, więc możesz schować się w tym domu i odpocząć – Reeth popchnął go lekko w stronę dwupiętrowego budynku z otwartymi drzwiami, a Oran i Ylon ubezpieczali jego boki.
- To nie jest konieczne. Przecież muszę… - zaczął protestować, ale przerwał i zmarszczył brwi, rozglądając się wokół – A gdzie jest Nox?
I oni dopiero teraz zauważyli jego zniknięcie.
- Pewnie w trakcie walki przeniosło go gdzie indziej – stwierdził po chwili Ylon.
- Nie zauważyłem, kiedy się rozdzieliliśmy – Riva próbował wypatrzyć go w bezładnym tłumie, ale półelf zniknął im z oczu.
- Pewnie był tak pochłonięty walką, że o nas zapomniał. Nie martw się Wasza Wysokość, Nox jest zbyt szybki, żeby coś mu się stało.
- Tak, ale może…
- No i jesteśmy – stanęli przy otwartych drzwiach, na pierwszy rzut oka pustego budynku – Odpocznij Wasza Wysokość, a my zajmiemy się resztą – Reeth bezceremonialnie wepchnął Rivę do środka, zanim ten zdążył się sprzeciwić.
Pomieszczenie było dużym sklepem, po podłodze walało się kilka przedmiotów, ale poza tym pułki świeciły pustkami. Znak, że wszystko zostało rozkradzione. Gdzieś z boku znajdowały się schody, zapewne do części mieszkalnej. Mimo wpadającego przez okno światła dnia, w środku panował lekki półmrok. Kilka półek i krzesła były rozwalone, co mogło oznaczać, że rozegrała się tu jakaś walka. Riva na wszelki wypadek obszedł pomieszczenie z wyciągniętym mieczem, upewniając się, że nikt nie kryje się po kątach. Na szczęście też nie znalazł żadnego ciała. Dopiero, gdy upewnił się, że jest bezpiecznie, stanął przy oknie i wyjrzał na zewnątrz.
Przy drzwiach stał Ylon i posyłał jarzące się strzały w każdego, kto zbliżył się zanadto do budynku. Zapewne miał go nie tylko chronić, ale upewnić się, że król nigdzie się stąd nie ruszy.
Riva miał wyrzuty sumienia, że został tu ukryty niczym pętające się pod nogami dziecko, podczas gdy jako król powinien stanąć na czele swoich ludzi i walczyć. Dobrze jednak wiedział, że zbyt szybko tracił siły. Akurat teraz, gdy był najbardziej potrzebny, musiał chować się jak tchórz.
Westchnął ciężko, co w opuszczonym sklepie zabrzmiało jeszcze bardziej ponuro i przysiadł na niskim parapecie, jedną dłoń opierając o rękojeść miecza. Przeczesał palcami zmierzwione włosy, pozostawiając na nich czerwone smugi. Obserwował toczące się w mieście walki i zastanawiał się gdzie jest Balar i czy Ariel udało się uciec. Jeżeli to nie on dowodził tą armią, to w taki razie pozostawała jeszcze ta Rairi. Elfka była dla niego za potężna i gdyby stanęła mu na drodze…
Spojrzał na znamię na lewej dłoni, przecięte czerwona pręgą. Od nadgarstka biegła siateczka czarnych żył, coraz gęściej oplatająca jego ciało, miejscami zlewająca się w czarne plamy. Kiedy jeszcze rano się ubierał, widział w lustrze, że trucizna minęła już bark i zatrzymała się niebezpiecznie blisko serca. Zaczynał przyzwyczajać się do myśli, że być może nie dożyje końca tej wojny.
Jego uwagę odciągnął widok za oknem, odganiając ponure rozmyślania. Wyprostował się nagle, gdy w kłębowisku walczących dostrzegł smukłe postacie poruszające się z nieludzką gracją i szybkością.
Elfy, albo raczej mieszańcy z Sallen.
- Dobra robota, Argonie – mruknął do siebie, gdyż wiedział, że tylko Biały Kruk był w stanie przebyć taką odległość w tak krótkim czasie i sprowadzić półelfy.
Z nowymi sprzymierzeńcami szala bitwy znacznie przechyliła się na ich stronę. Ludzie, wilki, Zakon Kruka i półelfy - chyba po raz pierwszy wszyscy walczyli ramię w ramię. O De’Ilos, ale również cały Elderol. Teraz istniała nadzieja, że zanim zajdzie słońce, ten dzień zakończy się zwycięstwem.
Nagle zdawało mu się, jakby zadrżała ziemia. Za drugim razem był już pewny, że to dzieje się naprawdę. Lekkie wstrząsy pod stopami, jakby zbliżało się coś ogromnego. Wstał pospiesznie i stanął w drzwiach, obok Ylona.
- Czujesz to?
- Tak, Panie – wojownik przestał strzelać i opuścił ręce.
- Co to może być?
Ylon rozglądał się ze zmarszczonym czołem, aż w końcu wskazał na coś ręką, a na jego zazwyczaj spokojnej twarzy pojawiło się zdumienie.
- Tam,…spójrz, Wasza Wysokość!
Riva odwrócił się we wskazanym kierunku i otworzył szeroko oczy.
Główną ulicą maszerowały, jeden za drugim kilkumetrowe kamienne stwory. Było ich około dwudziestu, wypełniały sobą całą ulicę i to ich kroki powodowały drżenie ziemi. Wszystkie walki w pobliżu zamarły, gdy wojownicy z przerażeniem i osłupieniem cofnęli się przed tymi kamiennymi gigantami.
- Co to jest? – Wysapał szeptem Riva, jakby bał się, że mógłby zwrócić ich uwagę. Nigdy nie spotkał chodzących człekokształtnych głazów i nie wiedział czy przybyły tu jako sprzymierzeńczy, czy wrogowie.
- Wydaje mi się, że już je widziałem na jednej z ulic, blokujące dostęp do głównej części miasta. Nie wiem, czym są, ale może…
Riva zmrużył oczy i wytężył wzrok. Gdy pierwsze twory zbliżyły się do budynku, na ramieniu jednego z nich dostrzegł drobną postać w sukience.
- Tu jesteście!
Lunna zgrabnie zeskoczyła na ziemię i podbiegła do nich z uśmiechem i podskakującym za nią warkoczem.
- Kruczy Królu, nic ci nie jest? Potrzebujesz uzdrawiania?
Riva nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, jakby nagle dotknął go promień słońca. To prawdziwe zaczęło już zachodzić, ukryte za chmurami.
- Ze mną w porządku, ale może Ylon…
- Nic mi nie jest – mężczyzna pospiesznie zakrył niewielką ranę na boku – Myślę, że znajdą się inni, którzy bardziej potrzebują pomocy, a Nox gdzieś zniknął.
- To ty sprowadziłaś te dziwne stwory? - Riva skinął na kamiennych gigantów, którzy przyłączyli się do walki, skutecznie torując sobie drogę pomiędzy nieprzyjacielem, odporni na wszelkie ataki. Jednocześnie przypomniał sobie, że faktycznie Argon wcześniej coś o nich wspominał.
Lunna wzruszyła ramionami, jakby było to zupełnie normalnie.
- Tak. To Strażnicy Ziemi. Niektóre elfy potrafią ich przywoływać, głównie wojownicy. Są niezwykle skutecznie, prawda? – Uśmiechnęła się, spoglądając w ich stronę z niemal matczyną dumą.
- Z takim wsparciem, na pewno wygramy – stwierdził z przekonaniem Ylon i widząc jak niektórzy zaczynają uciekać, a wśród wroga zapanowało zamieszanie i strach, odprężył się z ulgą, jakby już było po bitwie.
- Świetnie się spisałaś Lunno – Riva skinął jej głową z uznaniem, na co rozpromieniła się cała i podziękowała skromnie.
- Skoro nie jesteśmy tu potrzebni, może zajmiemy się mieszkańcami. Ludzie w panice próbują opuścić miasto i taranują siebie nawzajem, a chyba lepiej by było, gdyby pozostali w domach.
- Słusznie, to…
Coś czarnego pomknęło ku min z szybkością wypuszczonej strzały, po czym zahamowało przy zaskoczonym Ylonie i zmieniło się w Orana. Wojownik jedną dłonią trzymał się za serce, a drugą ocierał pot z twarzy.
- Dobrze, że wciąż tu jesteś, kuzynie. Ale tam się dzieje, mówię wam. Kompletny chaos – mówił szybko, podekscytowanym głosem, podczas gdy cała trójka wpatrywała się w niego z niepokojem. Cały lewy bok i nogę miał zakrwawione - Zgubiłem swój miecz, ale to nic, bo teraz naprawdę wygrywamy. Widzieliście elfy? Super, co nie? A to coś z kamienia, to chyba twoja robota, co księżniczko? – Posłał Lunnie zdawkowy uśmiech i chyba chciał mówić dalej, ale zachwiał się i pobladł, jakby dopiero teraz poczuł, że jest ranny.
Ylon podtrzymał go w ostatniej chwili, chroniąc od upadku.
- Tylko mi tu nie mdlej, grubasie.
- Zanieś go do środka – Lunna ruszyła pospiesznie do drzwi, a Riva zamknął pochód, upewniając się wcześniej, czy są bezpieczni.
W pustym sklepie położyli Orana na twardych deskach podłogi i Lunna od razu przystąpiła do leczenia. Ylon w tym czasie znalazł kawałek szmatki i klęknął po drugiej stronie. Obserwował proces gojenia, a potem delikatnie wytarł tyle krwi ich mógł, bo większość zdążyła zaschnąć. Riva obserwował przez okno, co się dzieje na zewnątrz, napawając się widokiem niemal pokonanego wroga. Gdzieś mignął mu czarny płaszcz i miał nadzieję, że to Argon i że nic mu nie jest. Wyobrażał sobie, że Biały Kruk tak samo martwi się o niego, jeśli nie bardziej. Zawsze walczyli ramię w ramię, Argon był jego cieniem w dzień i w nocy i to było aż dziwne, że teraz nie ma go przy sobie, jakby brakowało mu ręki czy nogi.
- Chyba żyję, skoro tu jesteś, kuzynie.
Ochrypły głos Orana przyciągnął go z powrotem do ciemnego, pustego pomieszczenia. Odwrócił się i podszedł do wojownika, który zdążył już usiąść i rozglądał się lekko zdezorientowany. Potarł brudny policzek i spojrzał na zaschniętą krew. Po ranach nie było nawet śladu.
- Chyba musiałem być bardziej ranny, niż myślałem.
- Masz szczęście grubasie, że księżniczka Lunna tu była.
- Przestaniesz, mnie obrażać, czy mam cię walnąć? – Oran spojrzał na niego spode łba i naburmuszył się.
- Tylko stwierdzam widoczne dla wszystkich fakty. A skoro masz ochotę i siłę mnie uderzyć, to znaczy, że jeszcze pożyjesz. – Ylon uśmiechnął się kącikiem ust i odsunął na bezpieczniejszą odległość.
- Poczekaj aż wstanę, to przekonasz się…
Riva odchrząknął głośno, zwracając ich uwagę.
- Jak się czujesz, Oranie?
- Jak nowo narodzony, Wasza Wysokość – na dowód swoich słów, mężczyzna wstał pospiesznie, poruszał ramionami i podskoczył kilka razy.
- Spokojnie, bo zaraz zrobisz dziurę w podłodze. Te deski nie są takie mocne, żeby wytrzymać twój ciężar.
Oran ruszył na niego z groźną miną.
- Zaraz twoją głową zrobię tu dziurę.
- Przestaniecie wreszcie, czy mam na was posłać mojego Ziemnego Strażnika? – Lunna stanęła pomiędzy nimi z rękami na biodrach i zmarszczonym czołem. – Skupcie się. O ile pamiętam, zanim pojawił się ten tutaj, – wskazała palcem na zmieszanego Orana, niczym na winowajcę – mieliśmy iść uspokoić mieszkańców. Zamiast bezsensownych kłótni, może ruszycie tyłki i zajmiecie się czymś bardziej pożytecznym, niż kłótnie? – popatrzyła na nich kolejno i cmoknęła z niedowierzaniem – I wy naprawdę jesteście rodziną?
Wojownicy stali w miejscu i popatrywali na siebie niczym skarcone dzieci. Riva ledwo powstrzymał się od śmiechu i poklepał Lunnę po ramieniu.
- Dziękuję ci. Bez dwóch zdań, płynie w tobie królewska krew.
To nie był chyba najlepszy komplement, bo Lunna zacisnęła usta, spuściła oczy i odwróciła się do nich plecami, ruszając do drzwi. Riva miał ochotę ugryźć się w język, ale było już za późno. Elfka straciła nie tylko rodzinę, ale wszystkich swoich współbraci i przyszłych poddanych. Teoretycznie po śmierci rodziców, należał jej się tytuł królowej. Ale co to za królowa, bez królestwa?
Westchnął cicho i z powagą spojrzał na wojowników.
- Idziemy stąd, zanim ktoś pomyśli, że jesteśmy łatwym celem.
Mijając w progu Lunnę, dotknął jej pleców i spojrzał w błękitne, smutne oczy. Nic nie powiedziała, ale skinęła głową, jakby w ten sposób przekazując, że nic się nie stało. Potem wymknęli się na tyły budynku i zachowując czujność, przemknęli bocznymi uliczkami, aż minęli rząd Kamiennych Strażników i znaleźli się w nienaruszonej części miasta.
Riva pierwszy zatrzymał się pośrodku ulicy, a reszta zajęła wokół niego pozycję, chociaż tutaj raczej nikt nie zamierzał ich atakować. Nawet nikt nie zwracał na nich uwagi. Rzeczywiście ludzi ogarnęło jakieś szaleństwo i panika. Niektórzy stali grupkami na głównym placu lub w zaułkach, nie bardzo wiedząc, co robić. Jednak największy tłum kierował się w stronę zamkniętej bramy. Drzwi domów i sklepów były otwarte, zapraszając złodziei. Płacz dzieci mieszał się z krzykami dorosłych i lamentem kobiet. Odgłosy walki nie były tu tak słyszalne, ale wystarczająco, by wprowadzić wśród ludzi niepokój. Byli też i tacy, którzy biegali bez celu, w przerażeniu szukając jakiejś kryjówki.
- To, co robimy? - Zapytała Lunna, z powagą obserwując to nerwowe zamieszanie.
- Nie sądzę, żeby tym ludziom groziło jeszcze jakieś niebezpieczeństwo – Riva mrużył oczy, rozglądając się uważnie po ulicach De’Ilos – Musimy ich jakoś uspokoić i przekonać, że najlepiej zrobią, jeśli na razie schowają się w domach. Powinni też pozamykać sklepy, jeśli nie chcą zostać okadzeni.
- No dobrze, Wasza Wysokość, – Oran znów był spocony po krótkim, ale szybkim marszu, chociaż uzdrowicielska moc elfki dała mu nową energię, – ale jest nas tylko czworo. Nie damy rady odwieść wszystkich od opuszczenia miasta. Już teraz dużo osób kieruje się do bramy.
- Więc biegnijcie tam i ich zawróćcie. Dobrze by było, gdyby strażnicy nie otwierali bramy, dopóki nie upewnimy się, że miasto jest bezpieczne. Lunna, zatrzymaj wszystkich na placu, może spróbuję do nich przemówić.
Wojownicy polecieli za tłumem ludzi zmierzającym w jednym kierunku, a elfka dziarskim krokiem ruszyła w stronę najbliższej grupki przestraszonych mieszkańców. Riva poszedł za nią i wskoczył na pusty kram, czekając aż wokół niego zbierze się jak największy tłum i zapanuje cisza. Z uniesionymi rękami, pokazując wszystkim znamię kruka na dłoni, wytłumaczył jak najkrócej, że bitwa niedługo się zakończy i najlepiej zrobią, jak wszyscy wrócą do domów. Ci, którzy go słuchali, uspokoili się nieco i poszli za jego radą, jednak bezładny tłum mieszkańców wciąż biegał po mieście, tratując innych ludzi i narażając się na niebezpieczeństwo. Riva zrozumiał, że musiałby chodzić od uliczki do uliczki, żeby wszystkich uspokoić, a to zajęłoby im wiele godzin.
Kiedy dostrzegli, że do jednego z otwartych sklepów wchodzi dwóch podejrzanych mężczyzn, Lunna od razu tam pobiegła, a Riva zszedł niezgrabnie z podwyższenia i schronił się w cieniu najbliższego zaułka. Gdy został sam, odetchnął głęboko, powoli unosząc lewą rękę nad głowę.
To, co zamierzał było błędem, ale jednocześnie najlepszym wyjściem.
Krucze znamię na dłoni rozbłysło, a czerwona pręga zapiekła żywym ogniem, rozpalając całą rękę i każdą czarną żyłkę, gdy uwolnił Moc. Przymknął oczy i z wysiłku zagryzł wargę, aż poczuł w ustach ciepłą krew.
Już po chwili jego świadomość opuściła ciało i powoli zaczęła otaczać De’Ilos, niczym ochronna tarcza. Objął swym umysłem każdą uliczkę, każdy budynek i każdego mieszkańca w obrębie murów, po czym jeszcze raz powtórzył te same słowa, co na placu, przekazując je mentalnie wszystkim mężczyzn, kobietom i dzieciom, bezpośrednio do umysłów.
Nie czekał, żeby przekonać się, czy go posłuchali i zrozumieli, gdyż musiał przerwać, żeby nie zemdleć. Poczucie siły i wolności przy używaniu Mocy, przesłonił nieznośny ból, oplatający jego rękę i kierujący się w stronę serca.
Oparł się o chłodną ścianę budynku i przymknął oczy, czekając aż minie ból. Gęsty pot zrosił mu czoło i kark, całe ciało pulsowało jak po długim wysiłku fizycznym. Właśnie skrócił sobie pozostałą ilość życia i pewnie szybko będzie tego żałował. Jednak w tej chwili musiał się skupić na swoich obowiązkach. Nawet, jeśli został królem jedynie dziwnym zrządzeniem losu i z przymusu, zamierzał dobrze spełniać swoją rolę aż do końca.
Chciał być takim królem, jakim miał być jego starszy brat, Balar i jakim kiedyś go sobie wyobrażał.
Ból nie ustał, ale opuścił pustą uliczkę i na drżących nogach ruszył na główny plac, gdzie mimo jego mentalnego przekazu, wciąż tłoczyło się sporo mieszkańców. Na jego widok milkły rozmowy, ludzie kłaniali się, lub zasypywali pytaniami. Część osób nie wróciła do domów, gdyż zostali rozdzieleni z rodzinami i teraz szukali się nawzajem. Riva pomagał im jak mógł, dodawał otuchy i zapewniał, ze bitwa niedługo się skończy. Kilkoro dzieci zaprowadził do ich matek, pomagał odnaleźć się rodzinom, prowadził właścicieli do ich sklepów i sprawdzał, czy nic nie zostało ukradzione. Jeśli tak było, obiecywał, że im to wynagrodzi. Dzięki pomaganiu mieszkańcom, przestał czuć się taki bezradny i bezużyteczny i przede wszystkim nie miał czasu martwić się o Argona i Ariel. Przynajmniej nie czuł tego ucisku w sercu i ciągłego niepokoju.
Zmierzchało i ulice miasta powoli pustoszały. Ludzie uspokajali się i wracali do domów. Riva był potwornie zmęczony i bolały go nogi, ale miał poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Wiedział, że w wypadkach zagrożenia taka panika i ludzka bezmyślność potrafią być równie niebezpieczne, co atak wroga. W jednej z karczm znalazł ukrytą w piwnicy grupę ludzi, których zapewnił, że mogą już wyjść, bo wyglądało na to, że w małej przestrzeni zaraz zabraknie im powietrza. To był bardzo długi i ciężki dzień, ale wyglądało na to, że zdołają opanować sytuację.
O zachodzie słońca wciąż było słychać odgłosy walki, ale jakby słabsze. Riva spotkał Lunnę na jednej z szerokich ulic bogatej części miasta, która wesoło pomachała mu jeszcze z daleka, a potem dołączyli do nich Oran i Ylon, również zadowoleni.
- No udało się.
- Strażnicy pilnują bramy i wszędzie jest już spokój – Oran przeciągnął się, a gdy głośno zaburczało mu w brzuchu, wszyscy się roześmieli – Chyba ominęła nas pora kolacji.
- Nie martw się – Ylon poklepał go po plecach, już bez złośliwości – Może coś się znajdzie dla Zakonu Kruka.
- Prawdę mówiąc ja też umieram z głodu – stwierdziła Lunna.
- To może zanim sprawdzimy, jak radzą sobie pozostali, wpadniemy do jakiejś tawerny?
Riva przysłuchiwał się ich rozmowie jednym uchem, rozglądając się po pustoszejących ulicach. Okna i drzwi domów zamykały się na głucho i ostatni maruderzy przemykali między budynkami. Przyglądał się jak kobieta przygarnia swojego kota i znika we wnętrzu sklepu, a potem starannie zamyka wszystkie okiennice. Na końcu ulicy znajdowała się podniszczona kamienica, przy której stał kilkuletni chłopiec z palcem w ustach i rozglądał się, jakby nie wiedział gdzie jest.
- Biedny maluch. Pewnie zgubił rodziców – zauważył Ylon, również spoglądając w tamtą stronę.
Oran i Lunna również zainteresowali się chłopcem, na chwilę zapominając o jedzeniu.
- Trzeba mu pomóc. Może powie…
Oran już chciał do niego pobiec, ale Riva przytrzymał go za ramię, jednocześnie marszcząc brwi. Czy jego wzrok się nie mylił?
- Widzicie to?
- Co takiego, Wasza Wysokość?
Riva ruszył powoli ulicą, nie spuszczając z chłopca oczu.
- Jego czoło… Widzicie to?
- Tak! – Wykrzyknęła Lunna – To niesamowite.
- Raczej zaskakujące.
- Cóż za wspaniały zbieg okoliczności – Oran aż klasnął z radości.
Jasne włosy chłopca częściowo przykrywały czoło, ale nawet z daleka poznali czarny kształt pióra.
Znamię Kruka.
Przyspieszyli z niecierpliwością, a Riva wyprzedził ich pierwszy i teraz niemal biegł. Chłopiec dostrzegł ich i patrzył teraz w ich stronę z otwartą buzią i zaciekawieniem w dużych, zielonych oczach.
Riva nie mógł uwierzyć w ich szczęście. To cud. Teraz, gdy wojowników zostało tak mało, pojawił się następny. Wyszkolą go, a potem…
Uśmiechnął się do chłopca i tamten odwdzięczył się tym samym, pokazując wszystkie ząbki. W ostatnich promieniach słońca jego twarz nabrała złotego koloru. Teraz już dokładnie widział krucze pióro, odcinające się od jasnej grzywki. Zdawało się lekko rozjarzone, chociaż może to tylko przez światło miał takie wrażenie. Nie wiedział, jakie chłopiec miał umiejętności i czy zdawał sobie już z nich sprawę. Bardzo dawno nie przyjmowali do Zakonu Kruka nowych członków i to było dla nich prawdziwe szczęście.
Kiedy dzieliło ich już tylko kilka kroków, Oran zaczął coś mówić do chłopca, ale raptem jego głos przeszedł w krzyk. Na ich oczach malec nagle wybałuszył oczy i splunął krwią.
Coś przecięło im drogę, jakaś zamazana postać. Riva zdołał tylko dostrzec powiewający za nim płaszcz i błysk ostrza.
- Nie!
Lunna rzuciła się w stronę upadającego dziecka, ale było już za późno. Wojownicy uklękli nad drobnym ciałem niedoszłego towarzysza, zalanym krwią, z wyrazami kompletnego szoku i smutku. Tylko Riva stał w miejscu, jak wrośnięty w ziemię. Zaciskając kurczowo pięści patrzył za napastnikiem, który w tym czasie z niezwykłą lekkością i szybkością wskoczył na najbliższy dach i przeskakując na kolejne budynki, w końcu zniknął mu z oczu.
Wiedział, że chłopiec nie żyje i nie mógł nawet na niego spojrzeć. Lunna próbowała go uzdrowić, ale kimkolwiek był napastnik, wiedział jak zabić skutecznie i na miejscu. Wiedział też, kim było to dziecko, dlatego dopadł go, zanim zdążyli do niego podejść.
Czyżby to był nasz tajemniczy zabójca?
Na chwiejnych nogach odszedł w głąb uliczki, oddalając się od towarzyszy. Czuł w środku dziwną pustkę i odrętwienie. Chociaż bolały go palce zaciśniętych dłoni, nie potrafił ich rozprostować. Tak samo jak nie był w stanie zrozumieć tak potwornej zbrodni. To było jasne, że ktoś próbuje pozbyć się Zakonu Kruka. Ale dziecko, które nawet nie było jeszcze świadome swojej Mocy? Niewyszkolone i niewinne?
Czy możliwe, że to Balar? Z udręczoną twarzą spojrzał na blado pomarańczowe niebo, próbując to wszystko zrozumieć. Nawet on nie byłby do czegoś takiego zdolny. Może Rairi? Albo ktoś z jej sług?
Robił wszystko, żeby zapomnieć obraz plującego krwią chłopca i błysk zaskoczenia, zanim z jego oczu uleciało życie. Dlatego nie zauważył, kiedy minął plątaninę uliczek, całkiem oddalając się od starej kamienicy. Zamyślony, dopiero po chwili zauważył, że znalazł się niedaleko wysokiego muru i zamkniętej bramy.
Właściwie to nie. Brama była szeroko otwarta, a strażnicy leżeli obok martwi.
Riva zamrugał, a potem zachwiał się jak rażony, aż ugięły się pod nim kolana i o mało nie upadł.
Przez bramę wlewała się armia nephilów, przynosząc ze sobą odór zgnilizny i śmierci.
Król wpatrywał się w ich nagie kości i rozkładające się ciała, aż zrobiło mu się niedobrze, a żołądek skurczył się boleśnie. Może i byłby upadł, gdyby nie silna dłoń, która niespodziewanie go podtrzymała.
Na widok Argona i jego ponurej miny poczuł tak wielką ulgę, że niemal zapomniał o swoim zmęczeniu.
- Gdzie… - zaczął, ale przyjaciel zacisnął wargi i mocniej chwycił go za ramię.
- Chodźmy stąd – rzucił tylko i nie czekając aż mroczny pochód śmierci ruszy w ich stronę, zniknęli w rozbłysku światła.


***


     To było takie łatwe. Wymknął się w ferworze walki i nikt nawet tego nie zauważył. Naciągnął kaptur i wmieszał się w tłum nieprzyjaciela, poruszając się niemal niezauważenie. Jego ręce, kiedyś pewne i silne, teraz drżały, odmawiając mu posłuszeństwa. Zabił kilku wojowników broniących miasto, ranił nawet jednego wilka. Krew na sztylecie zaczynała krzepnąć. Miał szansę zabić Kolla, ale wtedy usłyszał wezwanie.
      Już czas.
    Opuścił pole bitwy równie cicho i niepostrzeżenie. Nawet Argon go nie zauważył, chociaż w pewnym momencie przeleciał tuż nad nim.
    Kiedy zobaczył chłopca ze znamieniem, nie mógł przejść obojętnie. Dostał rozkaz, by Zakon Kruka przestał istnieć. Więc go zabił, tuż przed oczami Kruczego Króla. Nawet nie obejrzał się na swoich towarzyszy, tylko pobiegł dalej. Prosto do głównej bramy.
    Strażnicy nie zdążyli wydać dźwięku, kiedy poderżnął im gardła. Z zakrwawionym sztyletem w dłoni, otworzył szerokie wrota, za którymi czekała armia nephilów. Odsunął się na bok i opadł na kolano. Obok niego przeszli Oran i Kira, zerkając na niego przelotnie. Po chwili czyjaś dłoń spoczęła na jego głowie i spojrzał na postać w sukni, błyszczącymi szkarłatem tęczówkami.
- Dobra robota, Noxie – pochwaliła go Rairi, głaszcząc niczym wiernego psiaka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Inne blogi

Spis opowiadań

Spis opowiadań
Blog ze spisem opowiadań blogowych