W De’Ilos panowało zamieszanie,
spowodowane niespodziewanym atakiem wroga od strony portu. Argon
przeniósł ostatnią grupę wojowników, którzy natychmiast
włączyli się do walki. Razem z Rivą, Noxem i Lunną niemal od
razu po przybyciu musieli cofnąć się przed uciekającym bezładnie
tłumem. Niektórzy zabarykadowali się w swoich domach, ale
większość mieszkańców szukała innych schronień lub próbowała
uciec z miasta. Przerażenie i dezorientacja były wręcz namacalne,
krzyki mieszały się z odgłosami walki.
Jakaś kobieta upadła przed nimi z
tobołkiem w dłoniach i Riva bez namysłu pomógł jej wstać.
Próbował zaczepić kilku ludzi, ale nikt nie zwracał na niego
uwagi. W końcu udało mu się zatrzymać dwóch kilkunastoletnich
chłopaków w znoszonych ubraniach i za dużymi mieczami w dłoniach.
Zmierzali w przeciwną stronę niż pozostali, czyli tam, gdzie
trwały walki. Gdy rozpoznał jednego z nich, uśmiechnął się
szeroko i uścisnął mu ramię.
- Vandor! Co tu robisz? Nie powinieneś
się ukryć?
Chłopak zdjął czapkę i wykonał
pospieszny ukłon.
- Wasza Wysokość, dobrze, że
przybyłeś – skinął głową w stronę pozostałych, po czym
szturchnął swojego towarzysza i wyszczerzył do niego zęby –
Widzisz, Cerel? Teraz nie musimy się o nic martwić. Sam król i
jego Zakon zajmą się wszystkim.
Chłopak nazwany Cerelem zrobił
wielkie oczy przenosząc wzrok to na Rivę, to na Argona, rozpoznając
jego znamię na czole. Przełknął ślinę i skłonił się
niezgrabnie.
- Idziecie przyłączyć się do
bitwy? – Zapytał Argon, spoglądając na nich krytycznym okiem.
- Tak, panie – odparł Cerel,
kurczowo ściskając rękojeść miecza. Jego wyraz twarzy był pełen
zaciętej determinacji.
Vanrred poklepał chłopaka po plecach
i wyjaśnił pospiesznie:
- Razem z innymi przypłynął z Reed
i w ostatniej chwili zawiadomił hrabiego. Ma z tymi draniami pewne
porachunki i musi chronić swoją rodzinę. A ja postanowiłem mu
pomóc.
- Rozumiem. A co z twoja rodziną? Są
bezpieczni?
Zmrużył oczy, posyłając królowi
kpiący uśmieszek.
- Nie znasz mnie, Wasza Wysokość?
Jestem oczami i uszami tego miasta. Aha, niedawno w podziemiach
natknąłem się na grupę ocalałych wojowników z Gernnhedu.
Wydostałem ich stamtąd i… - obejrzał się i po chwili wskazał
palcem na przeciwległą ulicę, gdzie w tłumie mieszkańców,
dostrzegli garstkę mężczyzn w brudnych i w zniszczonych mundurach
Belthów – właśnie biegną w stronę portu. Wyglądali na
zmęczonych, ale nie chcieli nawet odpoczywać – wzruszył
ramionami i popatrzył na nich, jakby uważał to wszystko za niezłą
zabawę – każdy miecz się przyda.
- Dobra robota – Riva skinął mu
poważnie głową.
Nox nagle uniósł głowę, wytężył
wzrok i powęszył w powietrzu.
- Coś się pali – stwierdził
głośno.
- Ma rację. Patrzcie – Lunna
wskazała w górę, ponad dachy domów, skąd unosił się dym i
języki ognia.
- Palą statki. Przy tym wietrze ogień
rozprzestrzeni się na pobliskie budynki. Trzeba będzie go szybko
ugasić – Riva zmarszczył brwi i pobladł jeszcze bardziej.
Wysunął z pochwy swój miecz, lewą dłoń zaciskając w pięść.
Argon spojrzał mu prosto w oczy, mając na końcu języka rady,
których młody król i tak by nie zaakceptował, więc tylko
patrzyli na siebie w milczeniu z ponurymi minami – Sprowadź
posiłki, a ja spróbuję znaleźć Yaritha. Vandorze – zwrócił
się do chłopaka – Zaprowadź nas w miejsce walki. Bocznymi
uliczkami.
Argon tylko westchnął ciężko i
zanim odbiegli, dotknął ramienia Noxa i nachylił się ku niemu.
- Nie spuszczaj króla z oczu i chroń
go do mojego powrotu – zerknął w jego granatowe oczy - Ufam ci –
szepnął na koniec.
Nox odwrócił szybko wzrok, skinął
tylko głową i dołączył do króla i chłopaków, znikając po
chwili w jednej z wąskich uliczek.
Argon patrzył za nimi chwilę,
spojrzał na gęstniejący na niebie dym i znów na ulicę. Cofnął
się w cień pustego budynku i dopiero wtedy popatrzył na Lunnę.
Smukłymi palcami gładziła swój księżycowy amulet, który w
cieniu jarzył się delikatnie bladą poświatą. Chyba już
wiedziała, co ma robić.
- Przywołaj tylu ziemnych strażników
ilu zdołasz i rozstaw ich pomiędzy portem a resztą miasta. Nie
możemy pozwolić, żeby weszli głębiej.
- Oczywiście – odpowiedziała z
zapałem, roziskrzonym wzrokiem chłonąc jego twarz. Jej szeroki
uśmiech znał już na pamięć.
Przewrócił oczami, cofnął się w
głąb ulicy i rozpostarł białe skrzydła.
- Dasz sobie radę? – Przyjrzał się
jej niepewnie, gdyż zamiast odejść, wpatrywała się niego niczym
w jakieś bóstwo. Co prawda robiła to ostatnio dość często, ale
teraz nie mieli czasu na głupoty.
- Lunna! – Warknął ostro, aż
zamrugała i zrobiła wielkie oczy – W końcu możesz wykorzystać
swoje zdolności, więc mnie nie zawiedź.
Zacisnęła usta i w jednej chwili
spoważniała. Argon poruszył skrzydłami, wzniecając podmuch
wiatru i uniósł się ponad dachy budynku. Widząc, że Lunna
zmierza na główną, zatłoczoną ulicę, gwizdnął, aby zwrócić
jej uwagę. Przystanęła i obejrzała się w górę. Na słońcu jej
niebieskie oczy były niczym migotliwe jezioro, w którym odbijało
się niebo.
- Uważaj na siebie. Będziesz mi
jeszcze potrzebna!
Posłała mu szybki uśmiech,
odwróciła się i lekkim krokiem wmieszała się w tłum, w końcu
znikając mu z oczu.
Argon rozejrzał się jeszcze z góry,
oceniając całą sytuację. Ledwo zwrócił uwagę na zamkniętą
bramę i przestraszonych mieszkańców, skupiając się na miejscu,
gdzie płonęły baraki i najbliższe budynki przy porcie. Lunna była
szybsza niż się spodziewał, albo po prostu zapominał, że jest
córką Najstarszej i Nieśmiertelną. Dostrzegł jej brązowy
warkocz, gdy lawirując w tłumie, przemykała pomiędzy budynkami,
aż wybrała dość szeroką, równoległą ulice, niedaleko miejsca
gdzie Vethoyni i wojownicy próbowali powstrzymać nieprzyjaciela od
wejścia w głąb miasta. Było to dobre miejsce i obserwując ją z
góry, Argon musiał przyznać w duchu, że tak naprawdę nigdy jej
nie doceniał. Na jego oczach brukowana ulica drżała i pękała w
posadach, rozrzucając na boki grudki ziemi i kamieni. Ziemni
strażnicy, jeden po drugim przybywali posłusznie na wezwanie elfki
i ustawiali się wzdłuż ulicy niczym obronny mur.
Uznał, że to powinno wystarczyć.
Zamierzał jak najszybciej dołączyć do Rivy, więc nie zwlekając
dłużej, pstryknął palcami i zniknął w krótkim rozbłysku
światła. Bez problemu odnalazł lecących w stronę miasta
Noszących Znak Kruka i przeniósł ich prosto nad głowy walczących.
Pierwsze, co rzuciło im się w oczy to ogień pochłaniający
kołyszące się na przystani statki, drewniane pomosty i cały port.
Arwel wydał z siebie głuchy jęk i coś jak przekleństwo. Nikt nie
zauważył jak ukradkiem zbliżył się do Falena i musnął jego
dłoń.
- Jest ich, co najmniej kilka tysięcy
– mruknął Reeth, obserwując ciągnący się w dole tłum
nieprzyjaciela, napierający na znacznie mniejsze siły obrony.
- Musieli się do tego przygotowywać
już od dłuższego czasu.
Stwierdzenie Kolla było słuszne,
zważywszy na liczbę przeciwnika, jego uzbrojenie oraz w jaki sposób
wtargnęli do miasta. Gdyby ten chłopak, Cerel, nie ostrzegł ich w
porę, być może w ogóle nie mieli by szansy na powstrzymanie
niespodziewanego ataku. Taka liczna wojska musiała mieć swojego
dowódcę. Chociaż jak dotąd nigdzie nie dostrzegli Balara, mógł
się pojawić w każdej chwili.
Szczęk mieczy mieszał się z
okrzykami ludzi i odgłosami zwierząt. Argon wypatrzył w dole kilku
Vethoynów, którzy walczyli ze zwierzołakami, ale nigdzie nie
widział Rivy ani białych włosów swojego podopiecznego. Czyżby
jeszcze nie dotarli na miejsce? A może coś im się stało? Sama
taka myśl sprawiła, że jego serce kostniało.
- Co robimy? – Jego rozmyślania
przerwał Ylon. Znamię na jego czole pulsowało, podobnie jak
pozostałych – To, co zawsze?
Argon popatrzył na nich w
roztargnieniu i znów skupił się na wypatrywaniu króla.
- Po prostu nie dajcie im wejść w
głąb miasta. Widzicie tamtą blokadę wzdłuż ulicy?
Dopiero teraz ich spojrzenia
skierowały się w miejsce, gdzie w długim rzędzie stała kolumna
kamiennych postaci.
- Co to jest? – Zapytał ze
zdumieniem Oran, a Arwel gwizdnął z podziwem.
- Coś czuję, że to sprawka naszej
elfiej księżniczki, zgadza się?
- Tak, kazałem wyznaczyć Lunnie
granicę, której wróg nie może przekroczyć. Musimy ochronić
miasto i jego mieszkańców.
- W takim razie szkoda czasu na
gadanie – Arwel rozprostował ręce i machnął skrzydłami.
Pozostali poszli za jego przykładem i
opadli w dół, prosto w środek bitwy. Oran zmienił się w
powietrzu w kruki, które spadły na głowy nieprzyjaciela i zaczęły
je atakować. Kapitan zerknął na Falena, który w milczeniu
obserwował walkę. Był blady i miał zaczerwienione oczy i Argon
przypomniał sobie, że przecież jeszcze niedawno stali w komnacie
martwego Darela. Ostatnio nie mieli nawet czasu żegnać się ze
zmarłymi.
I wciąż nie znaleźli zabójcy.
- Falenie.
Młody wojownik drgnął jak oparzony
i spojrzał na Białego Kruka. W słońcu jego złote włosy lśniły
czystym złotem nadając jego drobnej twarzy jeszcze więcej uroku.
Argon uśmiechnął się lekko do siebie, zastanawiając się jakim
cudem pozostali wojownicy nie dostrzegali w swoim towarzyszu tak
pięknej kobiety.
- Słucham, Biały Kruku – odezwał
się po chwili i Argon uzmysłowił sobie, że patrzył na niego zbyt
długo. Odchrząknął i odwrócił wzrok.
- Dzisiaj pozwalam ci korzystać z
twoich umiejętności.
Falen uniósł, a potem zmarszczył
brwi i dotknął pióra na czole, jakby nie bardzo rozumiał.
-
Ja nie…
- Rób to, co robisz najlepiej i się
nie powstrzymuj. Nie mamy na to czasu. Zrozumiałeś?
Falen skrzywił się z niechęcią,
ale w końcu skinął głową i oddalił się za swoimi towarzyszami.
Argon również złożył skrzydła i opadł prosto w zwarty tłum
nieprzyjaciela.
Gdy pojawił się w samym środku
wojowników, kilka osób zamarło z zaskoczeniem, niektórzy stracili
chwilowo odwagę, zaś jeszcze inni wydali okrzyk radości i triumfu.
Zapanowało zamieszanie w czasie, którego poległo kilkunastu
nieprzyjaciół.
- Biały Kruk! – Usłyszał okrzyk,
po którym nastąpiły kolejne, otaczając go ze wszystkich stron,
niczym przetaczająca się fala – Biały Kruk, Biały Kruk!
Argon sięgnął po miecz, odwrócił
się błyskawicznie i ciął z góry mężczyznę, który próbował
podejść go od tyłu. Drugą dłoń wyciągnął w bok, z której
wystrzeliły białe pióra, powalając kilku innych przeciwników.
Znamię na jego czole jarzyło się łagodnie i pulsowało Mocą,
wyostrzając mu wszystkie zmysły i czyniąc z niego śmiertelnie
niebezpiecznego zabójcę. Chociaż otaczającego go odgłosy bitwy
raniły czuły słuch i dekoncentrowały, skupiał się na
szczegółach. Na krokach, oddechu, świstu powietrza, które
przecina stal.
Uchylił się przed mieczem i ciał na
oślep do tylu, by w następnej sekundzie gołą pięścią posłać
na ziemię kolejnego wroga. Skoczył lekko ponad ich głowy i obrócił
się w powietrzu. Zacisnął i rozluźnił pięść, z której
wyleciały miniaturowe białe kruki, których głównym zadaniem była
dezorientacja i rozproszenie uwagi wroga oraz atakowanie twarzy i
oczu. Odnalazł wzrokiem nieco dalej czarne płaszcze swoich
towarzyszy i już po chwili sam zatracił się w walce.
Swoja szybkością i zwinnością mógł
dorównać tylko elfom. W krótkich rozbłyskach światła pojawiał
się nagle między walczącymi, zadawał szybkie ciosy, po czym
znikał, aby przenieść się w inne miejsce. Nikt nie zdążył go
nawet zaatakować. Wróg był tak zaskoczony jego nagłym pojawianiem
się, że niektórzy nie zdążyli zareagować. Jego miecz tańczył
wokół niego rozmywając się w srebrno-szkarłatną plamę, ale
druga dłoń również nie próżnowała. Posyłał wokół siebie
białe, śmiercionośne pióra, czasami wystarczyło, że kogoś
dotknął, aby tamten padał na ziemię. Wokół siebie widział
tylko jeszcze więcej twarzy nieprzyjaciela, piętrzące się stosy
ciał i spływającą pod ich nogami krew. Wśród zwykłych ludzi
były również zwierzołaki, w swojej pełnej formie, albo
częściowej, którzy siali wokół siebie jeszcze większe
spustoszenie. Zostawiał ich Vethoynom, którzy z pewnością
najlepiej potrafili sobie z nimi poradzić.
Na pierwszy rzut oka było widać, że
to nie jakieś przypadkowo zebrane bandy. Ci ludzie nie walczyli
chaotycznie, licząc na łut szczecią. Byli przeszkoleni, znali swój
cel i mieli konkretne rozkazy. Argon wciąż, co i raz rozglądał
się po niebie w poszukiwaniu Balara, jednak, jeśli to on
zorganizował ten atak, to nie zamierzał się pokazywać. To była
jednak kwestia czasu, kiedy pokaże się ich dowódca.
Pozostali Noszący Znak Kruka
walczyli równie zajadle, chociaż nie potrafili poruszać się tak
szybko i teleportować w wybrane miejsce. Tam, gdzie pojawiał się
czarny płaszcz, w wojowników z De’Ilos wstępował nowy duch
walki, dzięki czemu odnosili powolne zwycięstwo. W pewnej chwili
Argon pojawił się w miejscu, gdzie ramię przy ramieniu walczyli
Falen z Arwelem. Obaj odnieśli już kilka ran, ale na pierwszy rzut
oka niegroźnych. Falen miał smugę krwi na policzku i zacięty
wyraz twarzy. Nawet nie zauważył Argona i kapitan wiedział, że to
nie walka tak bardzo go pochłania. Część mężczyzn po stronie
nieprzyjaciela zabijała własnych towarzyszy. Tutaj Biały Kruk nie
miał, co robić.
Wróg był tak liczny, że mimo ich
wysiłków, wcale nie widział końca. On sam mógł wytrzymać
jeszcze wiele godzin, ale wiedział, że ludzie już niedługo stracą
siły. Musieli rozprawić się z armią tak szybko jak to możliwe.
Straty w wojownikach były nieuniknione jednak dzięki Lunnie mógł
być spokojny o pozostałą część miasta. Przemieszczając się
pomiędzy walczącymi dostrzegł, że jacyś ochotnicy zajęli się
gaszeniem ognia. Dawało to odrobinę nadziei na zwycięstwo.
- Yarith! – Krzyknął w pewnym
momencie, pojawiając się w mniej zatłoczonej ulicy, gdzie
grasowały głównie wilki, skutecznie rozprawiając się z
przeciwnikiem.
Alfa pospiesznie przybrał ludzką
postać i podbiegł do kapitana, ściskając energicznie jego ramię.
Zawsze starannie zaczesywane włosy teraz miał w nieładzie,
rozwichrzone niczym grzywa lwa. Jego tunika była w kilku miejscach
czerwona, ale jeśli odniósł jakieś rany, to zdążyły się już
zagoić.
- Dobrze, że cię widzę.
Przybyliście na czas.
Podbiegło do nich kilku mężczyzn,
więc rozprawili się z nimi szybko. Argon katem oka zauważył
niedaleko brunatnego niedźwiedzia, ale zajęły się nim wilki.
Razem z Yarithem wycofali się w najbliższy zaułek, gdzie mogli
chwilę odetchnąć i porozmawiać.
- Muszą mieć przywódcę, ale nie
widziałem nigdzie Balara.
Alfa przejechał dłonią po gęstych
włosach i oparł się o ścianę budynku. W jego drapieżnych,
bursztynowych oczach czaił się gotowy do walki wilk.
- Może za nimi stoi ta elfka, jak jej
tam było? Rairi? Gdyby nie ten dzieciak, prawdopodobnie nie
zdążylibyśmy ochronić miasta.
Argon skinął głową, co i raz
zerkając na ulicę, by rozeznać się w sytuacji.
- Spotkaliśmy go po drodze.
- Odważny dzieciak – roześmiał
się Yarith – Widziałem, że pobiegł gasić ogień. Kiedy to się
skończy, będę musiał go jakoś wynagrodzić.
- Sadzisz, że wygramy? – Kapitan
spojrzał na niego pochmurnie.
- Nikt nie ma szans z moimi wilkami.
Zresztą odkąd jest tu Biały Kruk, nie mam żadnych wątpliwości –
Yarith klepnął go w pierś - Spokojnie. Jest ich więcej, ale po
swojej stronie mamy Moc kruka. Szkoda tylko, że nie ma tu Potomka.
Ona dopiero by ich wszystkich urządziła.
Argon zmarszczył brwi i szybko
zmienił temat.
- Z pewnością planowali ten atak,
sądziłem jednak, że najpierw zaatakują stolicę.
- Ha! – Mężczyzna pogładził
ciemną brodę, wykrzywiając usta w nieprzyjemny grymas. Odgłosy
walk i ryki zwierząt przeniosły się bliżej ich zaułka, więc
musieli podnosić głos – To tylko taka rozgrzewka. Sądzisz, że
to wszystkie siły Niezwyciężonego? Wiedzą, że dla nas to ważny
ośrodek handlu i samo spalenie portu przysporzy nam wiele strat.
Malgaria będzie ich głównym celem i to tam rzucą całą swoją
armię. Krasnoludy jeszcze nie dotarły?
- Nie. W wolnej chwili sprawdzę, co
się z nimi dzieje – Argon wychylił się z uliczki i posłał
kilka jasnych błysków czystej Mocy w stronę najbliżej walczących.
Potem popatrzył na Yaritha – Widziałeś gdzieś króla?
- Hmm, spotkałem, go, gdy pojawił
się od strony miasta, ale potem nas rozdzielono. Widziałem jednak
przy nim kilku kruczych wojowników. Nie martw się tak, da sobie
radę – Alfa wyszczerzył zęby i na jego oczach zaczął pokrywać
się futrem i zmieniać w wilka – A teraz wybacz, obowiązki
wzywają – wygiął grzbiet, stając na czterech łapach i odbiegł,
aby przyłączyć się do walki.
Argon wcale nie był bardziej spokojny
ani pocieszony. Zacisnął pięści, stojąc jeszcze chwilę w
ukryciu i obserwując walczących ludzi i zwierzęta. Teoretycznie
Kruczy Król miał siłę, by pokonać pół armii i normalnie nie
powinien tak bardzo bać się o swojego władcę i przyjaciela.
Jednak mało, kto wiedział o
truciźnie, która wysysała Rivie Moc i życie. I lepiej, żeby nikt
nie wiedział, że im więcej używał swej Mocy, tym stawał się
coraz słabszy.
Westchnął po raz ostatni odganiając
od siebie wszelkie obawy, wyszedł z uliczki i skoczył, rozkładając
skrzydła. Dym znad portu utrudniał widoczność, ale wystarczyło
jedno machnięcie skrzydeł, by oczyścić nieco powietrze. Biały
Kruk obleciał pole walki, gdzieniegdzie pomagając swoim
towarzyszom, lub wypuszczając więcej małych kruków. Wśród
Zakonu nikt nie poniósł większych ran i całkiem nieźle sobie
radzili, wypierając przeciwnika z powrotem w stronę portu. Gorsza
sytuacja przedstawiała się wśród ludzi, gdzie mimo wsparcia z
Malgarii, straty były ogromne i wciąż rosły. Piętrzące się
ciała poległych nie wróżąc im zbytniej szansy na zwycięstwo.
Ale w końcu nie był Białym Krukiem dla samego tytułu i
olśniewających skrzydeł.
Pstryknął palcami, przenosząc się
do Malgarii, gdzie życie toczyło się swoim spokojnym, normalnym
rytmem. Pospiesznie zebrał wszystkich pozostałych wojowników i
przerzucił ich do De’Ilos. Jeszcze kilkakrotnie teleportował się
do innych okolicznych miasteczek, zbierając tylu mężczyzn gotowych
do walki, ilu było możliwe. Znalazło się też sporo ochotników
wśród mieszkańców. To wciąż była niewystarczająca liczba, ale
każda dodatkowa para rąk oznaczała o jednego wroga mniej.
Dawno minęło południe i wiszące
wysoko słońce skryło się za kilkoma chmurami, dając nieco
przyjemnego chłodu. Od częstego teleportowania się z miejsca na
miejsce Argon czuł się nieco skołowany, dlatego wybrał miejsce,
gdzie przeciwnik odnosił największe zwycięstwo i ponownie włączył
się do walki. Nie myślał o zmęczeniu, które również i jego
zaczynało dopadać. Miecz powoli zaczął mu ciążyć, więc coraz
częściej posługiwał się samą Mocą, albo polegał na własnej
pięści. Co i raz ulatywał w powietrze, atakując od góry, albo
uskakiwał gwałtownie przed kilkoma przeciwnikami i dla wytchnienia
wskakiwał na dach pobliskiego budynku. Zauważył, że bracia z
Zakonu obierali podobną taktykę.
Ogień na szczęście nie przeniósł
się dalej, a wręcz zaczął się zmniejszać. W końcu dostrzegł
gdzieś w tłumie białe włosy Noxa i jego zielonkawe ostrze, ledwo
widoczne dla jego oka, a co dopiero dla zwykłego człowieka. Argon
natychmiast zaczął się rozglądać za królem, pewny, że powinien
być gdzieś w pobliżu. Jednak nawet z góry nigdzie nie widział
znajomej sylwetki, ani czarnych włosów.
Czyżby
się rozdzielili? Gdzie jesteś, Riva?
Kiedy rozglądał się za
przyjacielem, podleciał do niego Reeth, brudny od krwi i potu, ze
zmęczeniem na pomarszczonej twarzy. Jego płaszcz był podarty w
kilki miejscach, a na nogawce widniała ciemna plama krwi.
- Jest ich za dużo, a wojownicy ginął
za szybko. Przykro mi to mówić, Argonie, ale nie wiem czy damy radę
ich…
Biały Kruk przyjrzał mu się ze
zmarszczonym czołem, zaciskając kurczowo wargi. Chociaż powinien
przejmować się całą sytuacją, mógł myśleć tylko o Rivie i
wyrzucać sobie, że go zostawił.
- Widziałeś króla? – Przerwał mu
nagląco.
Reeth zamyślił się na chwilę,
zerkając w dół, na pole walki. Po chwili pokręcił głową i
otarł mokre czoło.
- Chyba był z Noxem, ale musiałem
pomóc Ylonowi, więc szybko straciłem ich z oczu. Ale nie martw się
kapitanie, jeśli król Riva ma przy boku Noxa, to jest bezpieczny.
Argon westchnął chrapliwie i jeszcze
bardziej się nachmurzył. Wszyscy mu to powtarzali. Ufał Noxowi,
ale miał jakieś niedobre przeczucia. Jednak w tej chwili niechętnie
musiał skupić się na obecnej sytuacji.
- Dobrze – przyjrzał się jego
ranie – Powinieneś najpierw znaleźć Noxa, żeby cię uzdrowił.
- Chyba tak zrobię – Reeth
uśmiechnął się blado. Jego ściągnięta twarz naznaczona była
bólem, który próbował ukryć – Obejrzę się też za królem –
dodał szybko i spoważniał – Przydałyby się większe posiłki.
- Też o tym myślałem.
- Masz jakiś plan?
Argon zdobył się na nikły uśmiech.
- Odwiedzę pewną osobę, która na
pewno ucieszy się, że może pomóc.
Po tych słowach zniknął.
W ciągu kilku minut znalazł się w
Sallen, stolicy prowincji pół elfów. Nikt go nie zatrzymywał, gdy
wtargnął do zamku hrabiego. Odnalazł Raliela w sali audiencyjnej,
gdzie próbował rozwiązać jakiś spór zamożnej rodziny. Na widok
Białego Kruka wszyscy zamilkli i skłonili się, jakby zjawił się
sam król. Argon podszedł do elfa, którego odnalazł na skraju
spalonego Zielonego Lasu i uratował, a który pełnił teraz funkcję
hrabiego.
Rariel wstał jak oparzony i uniósł
wzrok na jarzące się białe znamię na czole przybyłego.
- Biały Kruk – wymruczał z
zaskoczeniem i szacunkiem. – Co mogę dla ciebie zrobić?
- Bardzo wiele. De’Ilos zostało
zaatakowane. Potrzebujemy wsparcia mieszańców.
Rariel bez chwili wahania dał znak
kilku strażnikom przy ścianach i wybiegł za nimi z komnaty. Argon
nie musiał długo czekać. Elf zgromadził wszystkich smukłych
wojowników mieszanej krwi oraz kilka setek dobrowolnych ochotników.
Wszyscy zebrali się na placu przed zamkiem.
-
Tylko jak dotrzemy do De’Ilos tak szybko? To nie…
Argon rozkazał wszystkim, by chwycili się za
ramiona, sam złapał Raliela i robiąc krótkie postoje,
teleportował ich blisko toczących się walk. Wojownicy byli
wyraźnie oszołomieni i zaskoczeni, ale nie miał czasu na
tłumaczenia.
- Ruszcie się i pomóżcie ludziom! A ty Raliel,
zaczekaj na mnie – skinął na elfa i zniknął im z oczu.
Zanim przeniósł wszystkich z Sallen do De’Ilos
słońce wciąż stało wysoko na niebie, ale te skoki zmęczyły go
bardziej, niżby chciał. Mimo wszystko jego wysiłek się opłacał,
gdy zobaczył jak szybkie i zwinne półelfy znacząco wzmocniły ich
siły i przechyliły szalę zwycięstwa na ich stronę.
Rariel posłusznie czekał na niego w ciemnym
zaułku i na jego widok uniósł pytająco brwi. Kapitan znów złapał
go za ramię i bez słowa zmusił się do ostatniej, krótkiej
teleportacji.
W błysku białego światła znaleźli się nagle
na pustej ulicy, do której dochodziły jedynie odgłosy walki.
Rariel zamrugał, spoglądając na stojące w długim rzędzie
kamienne twory.
- Raliel?
- Lunna!
Elfia księżniczka zeskoczyła z ramienia
jednego ze strażników, podbiegła do wojownika i rzuciła się w
jego ramiona. Biały Kruk obserwował z boku, jak dwoje rozdzielonych
przyjaciół ściska się, śmieje i płacze na zmianę.
- Skąd się tu wziąłeś? – Zapytała, kiedy
w końcu odzyskała głos i ze łzami w oczach odsunęła się, by
przyjrzeć się jego twarzy.
- Biały Kruk nas przeniósł. Poprosił o
wsparcie – wyjaśnił elf. Pogładził jej włosy i dotknął
twarzy, jakby upewniając się, że to ona – Bałem się, że coś
ci się stało.
- A ja bałam się o ciebie – wyznała, po
czym oboje wybuchli krótkim śmiechem. – Kiedy dowiedziałam się
o Zielonym Lesie, myślałam, że umrę z rozpaczy, ale Biały Kruk
pomógł mi uporać się z tą tragedią. Sądziłam, że straciłam
cię na zawsze.
- Mnie też pomógł Biały Kruk. Właściwie
uratował mi życie, a teraz jestem hrabią w prowincji Serini.
Lunna uśmiechnęła się poprzez łzy i dopiero
teraz zwróciła uwagę na stojącego z boku Argona. Razem z
przyjacielem podeszli do niego, a jej błękitne oczy pełne były
wdzięczności i uwielbienia. Kapitan miał pewność, że teraz ta
dziewczyna już całkiem nie da mu spokoju.
- Ocaliłeś nas Biały Kruku – jej głos drżał
z emocji.
Raliel skłonił przed nim głowę.
- Nigdy ci się za to nie odwdzięczymy.
Dziękuje, że opiekowałeś się księżniczką Lunną.
- Robię to, co do mnie należy – burknął
oschle, zerkając na ich splecione dłonie, a potem unosząc wzrok na
wpatrzone w niego błękitne oczy. – Jeśli chcecie się
odwdzięczyć, to skupcie się na pokonaniu wroga.
- Oczywiście – elf jeszcze raz się skłonił,
zerknął na odnalezioną przyjaciółkę i w pośpiechu musnął
ustami jej policzek – Jeszcze się zobaczymy, księżniczko – po
tych słowach odbiegł z gracją i zniknął za zakrętem.
Lunna patrzyła za nim przez chwilę z czułym
uśmiechem, po czym nie zmieniając wyrazu twarzy, zbliżyła się do
Argona. Zmarszczył czoło, ale nie ruszył się z miejsca, chociaż
stanowczo znalazła się zbyt blisko. Wyciągnęła rękę i
delikatnie wytarła plamę krwi z policzka, a potem czoła, których
nawet nie był świadomy. Przy okazji musnęła palcami jego włosy.
- Jestem na twoje rozkazy, Biały Kruku –
szepnęła. Wodziła wzrokiem po jego twarzy, aż w końcu spojrzała
mu prosto w oczy. Nie cofnęła ręki i nagle poczuł jak opuszcza go
zmęczenie i przepełnia go nowa, ożywcza energia. Nie skomentował
tego, ani żadnym gestem nie pokazał, że poczuł jej uzdrawianie.
Przez kilka sekund stali tak bez ruchu, aż w
końcu Argon odsunął się dwa kroki do tyłu i z głośnym szumem
rozłożył za plecami skrzydła.
- Możesz stworzyć więcej tych istot? –
Zapytał swoim zwykłym szorstkim tonem.
- Tak.
- Więc poślij ich do walki, a ty czekaj tu i
broń dostępu do miasta.
Odwrócił się i odleciał, aby z nową energią
rzucić się w wir bitwy. Gdy znalazł się w powietrzu, odetchnął
głęboko i przyłożył dłoń do bijącego mocno serca. Tylko raz
obejrzał się na samotną postać na pustej ulicy i skrzywił się
sam do siebie. Skoro to usłyszała, a z pewnością usłyszała, nie
da rady jej zniechęcić.
Nie
dam rady, czy nie chcę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz