piątek, 31 marca 2017

Rozdział 8

- Uważaj! Padnij!
   Cerel natychmiast kucnął, podczas gdy Vandor zamachnął się oburącz mieczem tuż nad jego głową. Zrobił to raczej nieporadnie, ale ranił przeciwnika, po czym sam zachwiał się pod ciężarem ostrza. Chłopak dyszał ciężko, pot oblepił mu włosy i spływał po osmolonej twarzy mieszając się z nie swoją krwią. Miał jedynie lekkie draśnięcie na brzuchu. Obaj byli wyczerpani, ale nie mieli czasu na odsapnięcie, jeśli nie chcieli zostać zabici. Dlatego teraz Vandor, podtrzymywany determinacją przetrwania, doskoczył do rannego przeciwnika, wskoczył mu na plecy i walczył z nim zajadle, aż w końcu uderzył go tępą stroną miecza, pozbawiając przytomności. Wyszczerzył zęby do Cerela, po czym sapnął głośno, ocierając z twarzy czerwone smugi i rozejrzał się wokół. Ze wszystkich stron otaczali ich wrogowie. Ulice były śliskie od krwi, wszędzie piętrzyły się ciała, których wciąż przybywało. Cerel wiele słyszał o bitwach, ale żadne słowa nie oddawały tego, co działo się na jego oczach.
     - Udało ci się kogoś zabić? Bo ja na razie tylko pozbawiłem kilku przytomności. Jakoś nie mam odwagi, żeby ich dobić, chociaż głupio mi, że ktoś musi kończyć moją robotę – mimo, że był tuż obok, musiał krzyczeć, żeby jego głos dotarł do towarzysza.
Cerel przestał przyglądać się walczącym i spojrzał na chłopaka, jakby zupełnie zapomniał o jego obecności.
     - Dwóch, ale to był bardziej przypadek – mruknął, nie siląc się na podniesienie głosu. Nie wspominał mu nawet, że już wcześniej walczył w obronie swojej wioski i wtedy zabił po raz pierwszy. Nie był z tego dumny, chociaż w jego żyłach płynęła krew wojowników. Robił to wszystko dla mieszkańców Reeth, aby ich chronić. Teraz wzruszył ramionami, jakby było mu wszystko jedno – Chyba dostaliśmy nieodpowiednią broń – stwierdził po chwili, zerkając na swój długi miecz, o który opierał się jak o laskę. Krew na ostrzu zdążyła zaschnąć, chociaż w porównaniu do broni innych wojowników, była niestosownie czyste.
     Vandor skrzywił się, uniósł swoją klingę, o podobnej długości i trzęsącą się ręką machnął nim w powietrzu. Przy tym ruchu mięśnie jego ramion napięły się, a na szyi pojawiły się niebieskie żyły.
- Ciężkie to badziewie, nie ma, co. Jestem dzieciakiem z ulicy, nie wojownikiem, mogłem poprosić o jakiś sztylet – chłopak rzucił miecz na brukowaną ulicę z nieukrywaną ulgą i podkasał rękawy – Trzeba było zrobić to wcześniej – jego oczy rozbłysły, kiedy z gołymi pięściami rzucił się na najbliższego przeciwnika.
     Cerel obserwował swojego nowego kolegę, aż ten zniknął mu z oczu, pochłonięty przez plątaninę rąk, głów i mieczy. Nie był szczególnie zaniepokojony, bo już kilka razy się rozdzielali, więc i tym razem był pewny, że prędzej czy później znów się spotkają.
     Na początku pomagali gasić ogień na przystani i gdy już nie byli tam potrzebni, przenieśli się na miejsce walk. Z początku rzucili się na wroga z energią i godną podziwu odwagą. Nie potrafili walczyć, jednak młodzieńcza energia i zwinność rekompensowały nieco brak innych umiejętności. Obaj ledwo dźwigali swoje miecze i machali nimi właściwie na oślep, trzymając wrogów na dystans. W bitewnym zamieszaniu przemieszczali się z uliczki do uliczki, co i raz tracąc się z oczu. Gdy ktoś ranił Cerela w bok, ukrył się w jednym z opuszczonych budynków i z fascynacją obserwował widocznych stamtąd Noszących Znak Kruka i ich magiczne ataki. Potem znów spotkał Vandora, który miał na sobie więcej krwi, ale nie wydawał się mocno ranny. Znów włączyli się do walki, chociaż już z mniejszą energią. Kilka razy widzieli hrabiego Yaritha, który pod postacią wilka pozostawiał po sobie stosy ciał. Cerel coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że w porównaniu do tych wielkich wojowników, tacy chłopcy jak oni w żaden sposób nie wpłynął na zwycięstwo. Nie powinno ich tu nawet być. Mieli dobre chęci, ale swój zapał mogli przypłacić życiem.
Dzień zbliżał się ku końcowi, niebo przybrało krwawą barwę, jakby odbijały się w nim ulice spływające krwią. Chłodny wiatr przynosił metaliczny odór pomieszany z potem. Cerel przez chwilę obserwował trwające wokół walki, potem spojrzał na swój nieporęczny miecz i również go odrzucił. Trochę niepewnie czuł się bez broni, ale i tak żaden był z niego wojownik. Miał szczęście, że w ogóle jeszcze żył. Rany na piersi i w boku nie były głębokie i już nawet przestały krwawić, chociaż wciąż szczypały. Tak naprawdę jedyne, co mu wychodziło, to robienie uników.
     Podejrzewał, że stojąc tak na środku ulicy nie będzie wiecznie ignorowany, ale czuł się już zbyt zmęczony i zniechęcony by się ruszyć. W ogólnym hałasie nie potrafił wyróżniać pojedynczych kroków czy głosów, w tym wypadku działała u niego intuicja. I tym razem odwrócił się w samą porę, by dostrzec biegnących na niego trzech osiłków. Jeden z nich miał sierść na twarzy i zwierzęce oczy, więc musiał być zwierzołakiem. Cerel widział zaledwie kilku wrogów o w miarę przystojnym wyglądzie. Reszta miała dość nieprzyjemne twarze, a ci tutaj byli wyjątkowo odpychający. Zaczynał dochodzić do wniosku, że im brzydsza twarz, tym groźniejszy przeciwnik. Co prawda Ortis był zaprzeczeniem tej teorii, ale może dotyczyło to tylko ludzi.
     Cerel zerknął tęsknie na leżące niedaleko dwa miecze, chociaż wiedział, że miał by z nimi więcej problemów, niż pożytku. Zacisnął pięści i napiął mięśnie, zwracając błyszczące spojrzenie na trzech uzbrojonych i o wiele dla niego za silnych mężczyzn. Patrzył na nich, ale przez oczami widział mieszkańców Reeth. Swoich przyjaciół i Shaię. Wszystkich skulonych pod podłogą tawerny i czekających na jego powrót. Cokolwiek się stanie, musiał przeżyć i zapewnić im bezpieczeństwo.
    Zwierzołak rzucił się na niego pierwszy. W jednej dłoni trzymał długi nóż, w drugiej wysunął ostre pazury. Powarkiwał nieludzko, a jego zwężone źrenice płonęły głodem. Cerel uskoczył przed mieczem, uniknął drugiego ciosu i prześlizgnął się pod nogami przeciwnika. Wymierzył cios pięścią w jego bok, ale uderzenie było słabsze niż zamierzał. Zwierzołak okręcił się z furią i drasnął go pazurami w policzek. Chłopak zachwiał się, ale nie stracił zwinności. Udało mu się uniknąć śmiertelnego pchnięcia nożem, okręcił i odskoczył do tyłu. Pospiesznie przejechał dłonią po piekącym policzku, po czym wrzasnął i rzucił się na przeciwnika, zupełnie nie zważając na ostrze noża, powalił go na ziemię i zaczął okładać pięściami. Każdy cios pozostawał krwawe ślady na tej paskudnej, pół ludzkiej gębie. Rozładowywał również swoją frustrację i całe napięcie tego dnia.
    Ktoś chwycił go od tyłu, oderwał od zwierzołaka i odrzucił, jakby był workiem z ziarnem. Cerel przeleciał nad ziemią i upadł ciężko kilka metrów dalej, aż pociemniało mu w oczach. Ból w piersi wstrząsnął całym jego ciałem i chyba na chwilę stracił przytomność. Gdy się ocknął, tuż nad nim stał wysoki mężczyzna, celując czubek ostrza w jego gardło. Miecz był cały we krwi.
    - Jesteś żywotny mały – dryblas uśmiechnął się nieprzyjemnie, pokazując żółte zęby. – Jeśli zgubiłeś mamusię, trzeba było się ukryć, a nie szukać guza.
Cerel uniósł się nieco na łokciach, ale znieruchomiał, gdy ostrze drasnęło mu szyję. Zacisnął zęby. Przecież nie może tu umrzeć. Shaia i reszta czekali na niego.
- Co, chłopczyku? – Zakpił tamten, wyraźnie bawiąc się jego strachem - Rozpłaczesz się? Zaraz pomogę ci dołączyć do mamusi.
Poruszył ręką, unosząc miecz do zadania śmiertelnego ciosu. Cerel przełknął ślinę. Mówią, że sekundę przed śmiercią przed oczami przelatuje całe życie. Cerel miał w głowie pustkę, poza obrazem roześmianej Shai. Wiatr rozwiewał jej złote włosy, kiedy stała pośród zieleni i do kogoś machała. Do niego. Wracającego z pracy. Razem weszli do ładnego domku, gdzie na kocyku bawiło się dwuletnie dziecko. Shaia wzięła go na ręce i okręciła się kilka razy. Cerel przytulił ich oboje i ucałował. Cała trójka była szczęśliwa, beztroska.
Tyle, że był to obraz przyszłości, która jeszcze nie nadeszła.
A więc tak mogłoby wyglądać moje życie. Westchnął ze smutkiem. Nie miał już siły walczyć z tą cała armią. W końcu i tak jego ciało zagubiłoby się gdzieś w tym bitewnym szale i nikt by nawet o tym nie wiedział.
Bał się zamknąć oczy, więc tylko zacisnął pięści, szykując się na bolesny koniec.
Niespodziewanie mężczyzna wybałuszył oczy i drgnął, aż miecz wypadł mu z dłoni. Po chwili runął na ulicę wciąż z otwartymi oczami. Tuż za nim stał hrabia Yarith, ze zwichrzonymi włosami i drapieżnym uśmiechem, od niechcenia trzymając w dłoniach ich ciężkie miecze. Z jednego spływała teraz świeża krew i gdy Cerel spojrzał na martwego, dostrzegł na jego plecach długą, głęboką ranę.
- Żyjesz chłopce? – Mężczyzna pomógł mu wstać, utkwiwszy w nim bursztynowe, wilcze oczy.
Cerel dotknął policzka i uśmiechnął się blado. Czuł, że cały się trzęsie, ale próbował nad tym zapanować. Właśnie był krok od śmierci i nagle znów miał przed sobą całe życie. Miał ochotę rozpłakać się ze szczęścia, ale przy takim wojowniku jak Yarith, nie chciał zachowywać się jak dziecko.
- Właśnie mi je pan uratował? Jestem pana dłużnikiem – dodał z powagą i skłonił się szybko, zastanawiając się czy tak powinno się zachować wobec hrabiego.
Yarith roześmiał się głośno i poklepał go po plecach.
- Oj dzieciaku, to w końcu ty ostrzegłeś nas na czas. Ale jeśli chcesz coś dla mnie jeszcze zrobić,… - urwał raptownie, odwrócił się i rozpłatał pierś mężczyźnie, który próbował zaatakować go od tyłu – to przeżyj. Jak już zacząłeś, to chroń, tych których kochasz do końca – mówiąc to, jednocześnie niedbałym ruchem i właściwie bez wysiłku rzucił jednym mieczem, którego ostrze wbiło się w brzuch znajdującego się niedaleko wroga. Jeden miecz i tak w zupełności mu wystarczał, o czym Cerel mógł się od razu przekonać, z podziwem obserwując jak hrabia mierzy się z kilkoma przeciwnikami na raz. Czasem używał gołej ręki, wyposażonej w pazury, a z jego gardła, co i raz wydobywał się głuchy warkot. Yarith nie musiał robić uników i uciekać. On walczył i wygrywał.
Koło nich wyrósł spory stos ciał i jakoś nagle nie było nowych wrogów, którzy chyba woleli skupić się na kimś słabszym.
- No, chyb zrozumieli, że lepiej nie zadzierać z Alfą – Yarith z zadowoleniem oparł sobie ostrze miecza o ramię, przeczesał rozwichrzone włosy i odwrócił się do Cerela. – Pewnie nieprędko naprawimy te wszystkie szkody, ale muszę przyznać, że dawno nie brałem udziału w takiej bitwie. Trochę się już zasiedziałem i potrzebowałem rozruszać kości – przeciągnął się, aż rozległ się chrupot i zmierzwił chłopakowi włosy – To była dobra walka, a dzięki tobie być może uda nam się ocalić resztę miasta. Podoba mi się twoja odwaga, mały. Postaraj się przeżyć i wróć do mnie, a zrobię z ciebie wojownika.
Cerel, który do tej pory zwracał większą uwagę na czerwoną kałużę krwi, której dotykały czubki jego butów, teraz poderwał głowę i z zaskoczeniem spojrzał na hrabiego.
- Co?
Bursztynowe oczy Yaritha jarzyły się w dogasającym świetle dnia, zwężone źrenice nie miały nic wspólnego z człowiekiem. Jednak uśmiech zdobiący tą groźną, władczą twarz był szczery i wzbudzający zaufanie.
- Chcesz zostać wojownikiem, czy nie?
Cerel nie spodziewał się, że tuż po uniknięciu śmierci otrzyma taką propozycję i to od samego hrabiego. Szybko się jednak zreflektował:
- Tak, chciałbym, ale… - przypomniał sobie jak przez cały dzień robił tylko uniki i jak niezdarnie trzymał w ręku miecz. Spuścił głowę i ze wstydem podrapał się po głowie – To… Dzisiaj na niewiele się zdałem, potrafiłem tylko uciekać. Chyba żaden ze mnie…
- Każdy tak zaczynał, mały. Widzisz tam? – Obrócili się nieznacznie i mężczyzna wskazał dłonią gdzieś w tłum walczących. – To moja córka – dodał z dumą, kładąc dłoń na jego barku.
Cerel przez chwilę widział tylko chaotyczny, bitewny zgiełk, w oczy rzuciły mu się czarne płaszcze Zakonu Kruka, poza tym wszędzie od roiło się od wroga. W końcu jednak ją dostrzegł. Coś brązowego skoczyło na jednego z mężczyzn i rozerwało mu gardło. Futro, kły i pazury na jego oczach zmieniły się w piękną kobietę. Przypomniał sobie, że już ją widział wtedy w gabinecie, ale ledwo zwrócił na nią uwagę. Przez chwilę krążyła wokół, zadając ciosy i robiąc uniki, jakby się bawiła, po czym skuliła się i znów przybrała postać dużego wilka.
Yarith uśmiechał się z dumą, a Cerel nie zdawał sobie sprawy, że ma otwarte usta. Jeśli wcześniej słyszał o niepokonanym klanie Vethoynów, to teraz zrozumiał, na czym polegała ich siła.
- Widzisz ją? – W głosie Alfy rozbrzmiewała ojcowska miłość – Jako dziewczynka nie chciała nawet się zmieniać, bo uważała, że wilki są odrażające. Ciągle siedziała z kobietami w domu i uczyła się tych wszystkich kobiecych obowiązków. Dopiero po śmierci matki zaczęła interesować się resztą klanu. Zaprzyjaźniła się z królem Rivą i w końcu polubiła swojego wilka. Sama po raz pierwszy chwyciła za miecz i chociaż była nieporadna jak pisklę, postanowiła pomóc mi chronić nasz klan. Ta determinacja wciąż w niej sieci i widzisz, kim się stała – poklepał Cerela po plecach, ale wciąż patrzył na córkę, a raczej wilka, który zajadle walczył z całą grupą wrogów – To samica Alfy i jestem pewien, że kiedyś sprawi, że klan Vethoynów znów zawyje zwycięsko, rozrastając się po całym Elderolu. Ale teraz chyba potrzebuje mojej pomocy.
Yarith bez żadnego ostrzeżenia, zmienił się w dużego wilka i odbiegł w tłum, znikając Cerelowi z oczu, podobnie jak jego córka.
- Bogowie – chłopak pokręcił głową, wciąż lekko oszołomiony – Co to za istoty? Nie można za nimi nadążyć.
Mrucząc do siebie i rozważając propozycję hrabiego, nie zauważył, że wokół niego znów zrobiło się tłoczno. Miał wrażenie, że ten bezustanny hałas i zgiełk nigdy nie ucichną i nie potrafił już nawet rozpoznawać pojedynczych dźwięków. Krzyki i szczęk stali stapiały się w jedno. Ktoś go potrącił, ktoś inny uderzył znienacka w głowę. Ogłuszony, potknął się o leżące wszędzie martwe ciała i runął na ziemię, właściwie szczęściem unikając stratowania przez kilka par nóg.
Leżał tak przez chwilę zamroczony i zbyt odrętwiały, by się ruszyć. Nad sobą widział skłębiony tłum, głównie nieprzyjaciół. Ich paskudne gęby i zakrwawione miecze. Potem pojawiły się wilki, a ich warczenie aż wibrowało mu w uszach. Zrobiło się nieco więcej miejsca, znów mógł odetchnąć, choć na ulicy pojawiło się więcej ciał, a powietrze było aż ciężkie od odoru krwi. Zdawało mu się, że rozpoznaje brązowa sierść córki Yaritha i przypomniał sobie, że nie zapytał nawet o jej imię i z jakiegoś powodu zrobiło mu się smutno.
W tej plątaninie dźwięków nawet nie usłyszał szumu, tylko dostrzegł na niebie czarne skrzydła i powiewający płaszcz. Noszący Znak Kruka był już w podeszłym wieku, ale w jego ruchach wciąż była młodzieńcza energia. Wylądował przed nim i pomógł mu wstać.
- W porządku, chłopcze? – zapytał z troską.
Cerel zamrugał i tylko skinął głową. Wojownik uśmiechnął się w odpowiedzi, jakby naprawdę przejmował się jego losem i odepchnął go, gdyż w tej samej chwili zaatakowało ich kilku wojowników. Cerel dostrzegł jeszcze jak mężczyźni padają wokół Noszącego Znak Kruka, i już po chwili porwał go tłum. Skulił się, przemykając między walczącymi, czujny by w porę unikać ciosów. Niespodziewanie wpadł na kogoś i z sercem w gardle pomyślał, że to wszystko nigdy się nie skończy, albo dla niego skończy się za szybko.
- O jesteś w końcu!
Na widok Vandora miał ochotę go uściskać.
- Żyjesz!
- Pewnie, a co myślałeś? Dobrze, że cię znalazłem, bo mam już dość walki na dzisiaj. Zmywamy się stąd!
- Ale…
Cerel chciał zaprotestować, chociaż tak naprawdę również marzył, żeby się stąd wydostać. Tak, więc pozwolił, aby chłopak chwycił go za ramię i poprowadził przez tłum, wierząc, że jako mieszkaniec De’Ilos, nawet w tym zamieszaniu znajdzie właściwą drogę. Biegnąc, co tchu i lawirując pomiędzy ludzkimi i zwierzęcymi ciałami, Cerel nie mógł się powstrzymać, by nie rozglądać się na boki. Na niebie, ponad ich głowami rozpościerały się czarne skrzydła wojowników z Zakonu, raz nawet był pewny, że zobaczył Białego Kruka. Z zadartą głową, ciągnięty przez Vandora, w pewnym momencie wpadł na kogoś i ledwo utrzymał równowagę. Na widok czarnowłosego, bladego mężczyzny, skłonił się szybko w biegu.
- Przepraszam, Wasza Wysokość! – Krzyknął tylko, na co król odprowadził ich wzrokiem, a jego usta poruszyły się w odpowiedzi, chociaż Cerel już jej nie usłyszał.
Odwrócił się jeszcze by zobaczyć akurat, że przy Kruczym Królu pojawiły się dwie smukłe postacie, poruszające się jakby płynęły. Kobieta i mężczyzna o długich włosach. Gdy walczyli, zdawało się, że tańczą, a każdy ich ruch był starannie wyważony. Nawet zabijali z gracją. Pojął, że to elfy dopiero, gdy cała trójka zniknęła mu z oczu. Tak bardzo zaaferowała go ta scena, że ciągle się potykał i pewnie w końcu wylądowałby pod czyimiś nogami gdyby nie pomocna dłoń Vandora. Miał ochotę od razu opowiedzieć wszystko chłopakowi, ale nie było na to czasu.
Już wkrótce wydostali się spomiędzy tłumu i dotarli do rzędu pustych budynków. Prawie wszędzie drzwi były otwarte lub wyważone, a okna wybite. W niektórych widać było kręcących się w środku ludzi.
- Idealna okazja dla złodziei – wyjaśnił Vandor. – Pewnie i dla nas znalazłoby się, co nieco – nie zwalniając kroku, odwrócił głowę i widząc wzburzoną minę kolegi, uśmiechnął się łobuzersko – Żartuję tylko. Kiedyś trochę kładłem, ale tylko z konieczności.
Skręcili w następną ulicę, gdzie było nieco spokojniej i biegli teraz w cieniu budynków, jeśli było trzeba, chowając się i przemykając zaułkami. Vandor wiedział, jak nie zwracać na siebie uwagi, co pewnie było częścią jego życia Miasto znał jak własną kieszeń.
Im bardziej oddalali się od miejsca walk, tym ulice były coraz bardziej opustoszałe, a cisza przyjemnie koiła uszy. W pewnym momencie minęli szeroką aleję, wzdłuż której stały wielkie, kamienne stwory, przypominające głazy o ludzkich kształtach. Vandor ledwo zwrócił na nie uwagę, ale Cerel rozdziawił usta, zafascynowany ich wyglądem. Wcześniej wydawało mu się, że widzi te stwory pomiędzy ludźmi, ale wtedy powiedział sobie, że to przywidzenie spowodowane zmęczeniem i ranami. Teraz jednak widział je wyraźnie i nie było mowy o pomyłce. Chłopak wciąż go poganiał, więc nie miał okazji lepiej im się przyjrzeć.
Dzisiaj widziałem już chyba wszystko. Gdybym został w Reed, nadal byłbym głupim wiejskim chłopakiem.
Teraz w końcu mógł się do siebie uśmiechnąć. Przeżył i wracał do swoich ludzi. Nie miał ochoty rozpamiętywać przeszłości, bo w końcu miał przed sobą całą przyszłość i nie był sam.
Vandor prowadził go bocznymi uliczkami, z dala od zagrożeń. Gdzieś całkiem z bliska dochodziły jakieś niepokojące dźwięki. Tupot wielu stóp, krzyki, syki ognia.
- Sądziłem, że ta część miasta jest bezpieczna – Cerel spoglądał za siebie z niepokojem, nasłuchując tego, co działo się na głównej ulicy. Ponad dachami, nad ciemniejącym niebem pojawiła się pomarańczowa łuna, ich nozdrza wypełniła gryząca woń dymu.
- Najwidoczniej atak nastąpił również od głównej bramy – Vandor był teraz spięty i niespokojny. Chyba wcześniej o tym nie pomyślał – Widzę ogień, nie mamy czasu.
Znów pobiegli, tym razem gnani strachem. Zanim pokonali kolejne zakręty, dym zasnuł już ulice i całe miasto. Wyraźnie słyszeli wściekły syk płomieni. Cerel tak bardzo martwił się o Shaię i resztę, że serce i gardło miał związane w supeł i ledwo łapał oddech. Bał się, że zjawią się za późno, jednak, gdy w końcu dotarli do tawerny, okazało się, że jako jedna z nielicznych budynków, była jeszcze nietknięta przez ogień.
Na ulicach miasta panowało istne piekło. Ludzie uciekali w popłochu przed nieprzyjacielem i przed pożogą. Chłopcy pędem wbiegli do pustej tawerny i zatrzasnęli za sobą drzwi.
Zaledwie znaleźli się w środku, Cerel zachwiał się, z zaskoczeniem, gdy szlochająca Shaia rzuciła mu się na szyję i przygwoździła do ściany.
- Myślałam, że już nie wrócisz.
To był ten krótki moment, kiedy przed oczami ponownie stanęła mu tamta scena ich wspólnej przyszłości i poczuł się, jakby już wrócił do domu.
- Jesteś ranny – zauważyła z niepokojem, gdy odsunęła się i przyjrzała jego zakrwawionym ubraniom.
- To nic takiego – zapewnił. Bardzo chciał ją teraz pocałować i uspokoić, że są już bezpieczni, ale nie mógł być jeszcze tego całkowicie pewny. Zauważył, że reszta również opuściła kryjówkę, gdyż wszyscy zajmowali ławy, albo stali w grupkach. Teraz otoczyli go kręgiem, a Cerel z ulgą zauważył, że nikogo nie brakuje.
- Żyjesz, chłopie
- Już chcieliśmy cię szukać, ale Shaia kazała nam czekać.
Mared i Zinn z uściskali go krótko, ale Tiril i reszta z niepokojem wyglądali przez okna.
- Co się tam dzieje? Już myśleliśmy, że jest bezpiecznie, a tutaj nagle rozległy się krzyki i te przeraźliwe dźwięki – przyjaciel pociągnął nosem i pobladł - I czuję ogień.
W izbie zapanował zgiełk, kiedy wieśniacy zaczęli naraz zadawać pytania i głośno wyrażać swój niepokój. Cerel wskoczył na ławę, uciszył ich i pospiesznie opowiedział, co widzieli po drodze. Gdy skończył, mężczyźni tulili przestraszone kobiety i dzieci. Wszyscy popatrywali na siebie i Cerel doskonale rozumiał ich obawy.
- I co teraz? – Zapytał w końcu Mared – Chyba masz kolejny plan jak nas stąd wydostać?
Za jego przykładem pozostali spojrzeli na niego z nadzieją. Zupełnie jakby był ich namiestnikiem. Ten obecny stał w tłumie i nic nie mówił, blady i zmizerniały, teraz budził tylko litość.
Cerel nie miał żadnego planu. Bez słowa zszedł z ławy, a Shaia od razu podeszła do niego i wzięła go za rękę. Po wyraźnie jej twarzy widział, że ona wie. Nie był żadnym namiestnikiem, ani wodzem. Miał tylko piętnaście lat i też się bał. Wydostał ich z Reed i przewiózł statkiem aż tutaj, ale przecież nie był żadnym wielkim bohaterem. Słuchając zamętu, jaki szalał na zewnątrz, czuł, że sam wepchnął ich w pułapkę bez wyjścia.
Spoglądając na Shaię otworzył usta, by wyznać, że nie co dalej robić, gdy odratował go od tego Vandor. Chłopak z ulicy, o którym po raz kolejny zapomniał.
- Znam tunel, który prowadzi poza miasto. Poprowadzę was. Tylko szybko, zaraz rozpęta się tu piekło.
- Dobra ludzie, za nim! – Zakrzyknął bojowo Zinn.
- Zobaczę, czy jest bezpiecznie – Cerel podszedł do drzwi i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. To, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach.
Ulicami miasta maszerowała armia, o jakiej mógłby śnić w najgorszych koszmarach. Umarli w łachmanach, z gnijącymi ciałami i widocznymi kośćmi. Za sobą zostawiali śmierć i ogień. Cerel był świadkiem, jak ktoś odważny odrąbał jednemu głowę, a tamten szedł do przodu jak gdyby nigdy nic.
- I co, droga wolna? Co tam widzisz? – Vandor próbował wyjrzeć przez jego plecy, ale Cerel jeszcze bardziej zasłonił sobą drzwi.
- Jeszcze chwila – mruknął tylko, wstrząśnięty tym, co widziały jego oczy. Co innego mieć za przeciwnika żywego człowieka obojętnie jak silnego, ale jak walczyć z czymś, co już nie żyje?
Cerel słyszał za plecami coraz bardziej zaniepokojone i zniecierpliwione głosy, ale chciał chociaż im oszczędzić tego widoku.
Ciekawe czy król i hrabia już wiedzą. Jak pokonają takiego przeciwnika? W gardle mu zaschło, gdy pomyślał, że jego wysiłki i tak poszły na marne.
W pewnym momencie dostrzegł znajomą postać, stojącą blisko płonącego budynku, dokładnie naprzeciwko karczmy. Chciał wycofać się w głąb izby, ale tamten odwrócił głowę, rozejrzał się po ulicy i jego ciemne oczy spoczęły dokładnie na nim. Cerel przełknął ślinę, gdy ich spojrzenia się spotkały.
Ortis rozciągnął wargi w uśmiechu, jak gdyby spotkał starego znajomego. Uniósł rękę, jakby chciał mu pomachać, jednak tylko podrapał się po głowie. Gdzieś z bocznej uliczki wybiegła dziewczyna, Kira i wymienili między sobą kilka zdań. Cerel obserwował ich uważnie i zaczął podejrzewać, że to oni przyprowadzili te upiorne istoty.
Nie pomylił się. Po chwili Ortis wziął Kirę za rękę i powiedział coś do przechodzącej armii umarłych, a ci przyspieszyli i skręcili w ulicę, prowadzącą do przystani. Mężczyzna tylko przelotnie zerknął na ich karczmę, ale i tak Cerel odniósł wrażenie, jakby tym krótkim spojrzeniem chciał mu coś przekazać. Potem pociągnął za sobą Kirę i zniknęli w innej uliczce.
Czyżby właśnie nam pomógł? Z tym pytaniem otworzył szeroko drzwi i dał znak, że droga wolna. Wieśniacy wybiegli za Vandorem, opuszczając tawernę, która kilka minut później również zajęła się ogniem.
- Ratujesz nam życie – Cerel biegł obok swojego towarzysza, z którym przeżył swoją pierwszą bitwę, i w której otarł się o śmierć – Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, żebym mógł się odwdzięczyć.
Vandor zasalutował mu z błyskiem w oczach.
- Być może następnym razem spotkamy się w szkole dla wojowników.
- Więc chcesz…
- To tutaj – przerwał mu chłopak, skręcił nagle w wąską, ślepą uliczkę i z pewnością człowieka, który był tu tysiące razy, stanął pośrodku uliczki, gdzie po bokach walały się cuchnące tony śmieci. Kopnął nogą stos worków i ich oczom ukazała się brudna, wiekowa klapka. Gdy ją otworzył ze środka buchnęła ciemność, zapach ziemi i wilgoci – Chyba ktoś tędy niedawno przechodził – mruknął do siebie, po czym zwrócił się do Cerela i reszty, tłoczących się w uliczce. – Na dole powinna być lapma. Idźcie cały czas prosto, ten tunel wychodzi daleko poza miasta przy głównym trakcie. Dacie sobie radę?
- Tak, dziękujemy – Shaia uśmiechnęła się bez wesołości, przez cały czas kurczowo trzymając Cerela za rękę. – Dziękuję, że mi go przyprowadziłeś – dodała ciszej, po czym jako pierwsza zsunęła się do otworu.
Cerel po raz ostatni spojrzał Vandorowi w oczy, obejrzał się na resztę i razem z trójką przyjaciół zniknęli w tunelu.
Na dole było przytłaczająco ciemno duszno. Cerelowi udało się znaleźć i zapalić lampę, po czym poczekali, aż reszta opuści niebezpieczne ulice De’Ilos. Z góry wciąż dochodziły odgłosy walki i syki przemieszczającego się ognia. Nie widzieli już ratunku dla tego miasta, chociaż Cerel miał nadzieję, że propozycja Yaritha będzie aktualna i spotkają się jeszcze w niedalekiej przyszłości.
Vandor zamknął klapkę za ostatnią osobą i wokół nich zapanowała ciemność, rozświetlana jedynie migotliwym blaskiem lampy. Na ramieniu poczuł ciężar ręki któregoś z przyjaciół, a w dłoni ciepłe palce Shai. Gdy ruszyli tunelem, oddalając się od miasta, poza ich oddechami i tupotem wielu par stop, panowała pełna powagi cisza. Nikt nie pytał gdzie pójdą dalej, bo tak naprawdę to nie było ważne, dopóki byli razem.
Ci ludzie byli jego rodziną. Pojął to za późno, ale nie na tyle, by tego nie naprawić.
A Shaia…
- Wiesz? – Zaczął cicho, tak żeby tylko ona to usłyszała, chociaż podejrzewał, że w tej ciszy było to raczej niewykonalne. Tym bardziej, że Mared, Zinn i Tiril deptali im po piętach. Nie mógł się jednak powstrzymać – Może to nie jest najlepsza pora ani miejsce, ale… zostaniesz moją żoną?
W blasku lampy widział jej uśmiech, coraz szerszy i szerszy, zastępujący mu cały świat.
- Faktycznie wybrałeś sobie paskudne miejsce. W dodatku jesteś cały we krwi i brudny – droczyła się z nim.
- No i powinieneś uklęknąć – szepnął Mared i cała trójka zachichotała, co znaczyło, że podsłuchiwali.
- Uklęknę. Później. Chciałbym jednak już teraz znać odpowiedź.
- Zastanowię się i odpowiem, jak uklękniesz.
Zinn odpowiedział coś o bolesnym zawodzie, napomykając o ich niedawnej nienawiści, ale Cerel ledwo go słuchał, przemierzając tunel z uśmiechem na ustach.
Wiedział. Widział ich przyszłość i teraz wiedział, że będzie ona długa i szczęśliwa. 

Rozdział nie jest za długi, więc jutro postaram się dodać kolejny:) Poświęciłam go Cerelowi, gdyż chciałam zakończyć jego historię w tym miejscu jako że był pobocznym bohaterem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Inne blogi

Spis opowiadań

Spis opowiadań
Blog ze spisem opowiadań blogowych