Przemykał
między ulicami niczym cień, uzdrawiając wszystkich po kolei,
również nieprzyjaciół. Niektórzy próbowali go atakować, ale
wystarczyło, że dostrzegli błysk czerwieni na jego szyi, lub
spojrzeli w granat oczu, by uznali, że nie jest wrogiem. Tych,
którzy mu dziękowali, po prostu ignorował i szedł dalej.
Uzdrowieni na nowo próbowali się pozabijać, ale to go już nie
obchodziło.
„Zajmij
się rannymi”
„Zabij
ich”
Rozdarty pomiędzy lojalnością, a przymusem
miał mętlik w głowie. Ból nie przychodził, głos milczał, a
mimo to był pusty w środku. Drżącą dłonią dotknął szyi,
bezmyślnie idąc przed siebie. Słyszał ogień i odgłosy walki z
drugiego końca miasta, ale był niczym głuchy. Zobojętniały. Ktoś
krzyczał o pomoc z pobliskiego, na wpół zrujnowanego domu, więc
wszedł tam i uzdrowił ranne dziecko, po czym zostawił szczęśliwą
rodzinę, a w głowie miał tylko powtarzającą się, jedną myśl:
Zabij ich, zabij ich.
Dalej robił to, co kazał mu Argon, ale czekał
na głos, bo bez niego potrafił tylko się bać. To przez nią
zaczynał się rozpadać. Krew elfów była w nim zbyt słaba, by
zwyciężyć ludzką kruchość. Gubił się w swojej własnej głowie
i tylko jej głos trzymał go w całości. Był niczym popękane
szło, które przy lekkim dotknięciu rozsypie się na kawałki.
- Tu jesteś - Nad nim zawisł Argon, jego białe
skrzydła poraziły go w oczy – Riva trochę się opierał, ale
jest bezpieczny w zamku hrabiego. Znajdźmy pozostałych i zajmiemy
się tymi nephilami.
Nox skinął tylko głową, gdyż bał się
swojego głosu. Rozłożył skrzydła i poleciał za Białym Krukiem,
a patrząc za nim, jego myśli uparcie układały się w te dwa
słowa:
Zabij go. Zabij go.
***
Lunna była plamą zieleni i brązu.
Miecz w jej dłoni był jedynie śmiercionośnym błyskiem stali,
który tańczył wokół niej, uśmiercając nieprzyjaciół, zanim
ci zdążyli mrugnąć. Lata potajemnych treningów i ćwiczeń na
coś się przydały.
- Szesnastu – mruknęła do siebie,
jednocześnie spoglądając gdzieś w bok, na drugą plamę zieleni.
Raliel trzymał się niedaleko, ani na moment nie
schodząc z jej pola widzenia. Po tym, jak myśleli, że nie żyją i
Argon pomógł im się znów spotkać, przyjaciel chyba bał się
ponownie stracić ją z oczu.
- Dwudziestu ośmiu – odpowiedział równie
cicho, niby do siebie. Mimo bitewnego zgiełku, słyszeli się
doskonale. – Właściwie to dwudziestu dziewięciu – dodał
zaraz, gdy akurat posłał na ziemię kolejnego wroga.
- Nigdy cię nie dogonię – poskarżyła się,
chociaż bez cienia zazdrości. Zrobiła unik, gdy ostrze otarło się
o jej magiczną tarczę, zrobiła obrót i zagłębiła miecz prosto
w serce.
- W walce wręcz masz pewne braki, ale za to
posiadasz inne mocne strony.
Wolną dłonią dotknęła miniaturowego księżyca
na szyi, który był lekko ciepły od nagromadzonej Mocy. Chociaż
potrafiła jej użyć i znała wiele zastosować księżycowej Mocy,
nie ukończyła szkolenia Kapłanki Luny, co jednak miało swoje
skutki. Z początku użyła na sobie niewidzialności, aby przedrzeć
się przez ścianę wroga, jednak Raliel ostrzegł, że widzi jej
włosy.
- Nie polegaj tylko na tym wisiorku, moja
księżniczko – mimo odległości wyraźnie usłyszała jego głos,
jakby dokładnie znał jej myśli
- Masz rację. Jak zawsze twoje rady
są niezwykle cenne.
Uśmiechnęła się do siebie, pewna, że ten
uśmiech dotrze również do przyjaciela. Zatrzymała się i kucnęła,
przyciskając dłoń do bruku, po czym równie szybko odskoczyła
lekko, lądując obok Raliela.
- Właściwie to mam wiele mocnych stron.
Dosłownie – odgarnęła dłonią włosy w momencie, gdy w miejscu,
gdzie przed chwila stała, ulica dosłownie pękła, przewracając
grupę mężczyzn i spod ziemi wyłonił się Ziemny Strażnik.
- Gdybym wcześniej wiedział, że to potrafisz,
bardziej bym cię szanował. – Raliel oparł się plecami o jej
plecy, trzymając wrogów na dystans.
- O, czyli, że do tej pory mnie nie szanowałeś?
- Jako moją księżniczkę, zawsze – odparł z
powagą - Wiesz też, że jako kobieta zajmujesz pierwsze miejsce w
moim sercu, ale… - tu spojrzała na niego raptownie, zaskoczona
otwartością tego wyznania. Wiedziała, że Raliel ją kocha, ale
nigdy nie mówił tego głośno. Nie oczekiwał jednak odpowiedzi,
gdyż dokończył zaraz z lekkim, przekornym uśmiechem – jako
wojowniczce trochę ci brakuje. Jako twój nauczyciel będę
zadowolony tylko wtedy, gdy przekażę ci wszystko, co sam wiem.
-
Ralielu…
Spoglądała na niego ze smutkiem, nie wiedząc,
co powiedzieć, żeby go nie urazić. Byli teraz jedynymi ocalałymi
elfami z Zielonego Lasu. Łączyło ich coś więcej niż długa
przyjaźń, ale jeśli wojownik miał nadzieję, że ona…
- Chyba nas potrzebują – przerwał jej
rozmyślania, sprowadzając z powrotem w środek bitwy.
Rozejrzała się pospiesznie, dostrzegając
niedaleko Orana i Ylona, a gdzieś w górze Reetha. Skinęła
przyjacielowi głową i lekkim krokiem pobiegli w ich stronę.
- Założę się, że tym razem będę lepsza –
rzuciła wyzywająco, na co Raliel roześmiał się dźwięcznie i
przewrócił oczami.
Jego obecność sprawiła, że w jej sercu znów
zagościł spokój. Teraz był jej jedyną rodziną, cząstką
szczęśliwych wspomnień z dawnego życia.
Dołączyli do Noszących Znak Kruka, pomagając
im w walce. Oran przywitał ich szerokim uśmiechem na okrągłej
twarzy i zaraz zmienił się w chmarę kruków, Ylon tylko skinął
głową i powrócił do wypuszczania magicznych błękitnych strzał.
Miecz Raliela rozjarzył się zielonkawo, kiedy poruszał się wokół
niej w zabójczym tańcu, a Lunna w tym czasie przywołała kolejnych
dwóch Ziemnych Strażników. Przez cały czas rozglądała się po
otaczających ją twarzach. Potem uniosła głowę i krzyknęła do
Reetha:
- A gdzie Nox?! – Chciała zapytać o Białego
Kruka, bo to on interesował ją najbardziej, ale w ostatniej chwili
ugryzła się w język.
Starszy wojownik machnął skrzydłami i
rozejrzał się z góry po ulicy.
- Nie widzę go, ale miał zająć się rannymi.
-
Aha, a…
- Martwisz się o Argona – usłyszała tuż
przy uchu bardziej stwierdzenie, niż pytanie. Gdy spojrzała na
przyjaciela, uśmiechał się znacząco, chociaż w orzechowych
oczach dostrzegła smutek.
- Ja? – Zrobiła zaskoczoną minę – To
przecież Biały Kruk. Na pewno świetnie sobie daję radę.
- Widziałem, że ciągle szukasz go wzrokiem –
nie dał się zwieść jej pozornej obojętności – Podoba ci się?
Lunna zaczerwieniła się gwałtownie i
odwróciła, żeby nie widział jej twarzy.
- Aż tak to widać? – Westchnęła, rezygnując
z zaprzeczania. Powinna być z nim szczera, chociaż to mogło go
zranić – Przepraszam, ale nic nie poradzę na…
Po raz kolejny nie dal jej dokończyć,
zaciskając szczupłe palce na jej ramieniu.
- Rozumiem, Lunno. Dla mnie najważniejsze jest,
że żyjesz i znów mogłem cię zobaczyć. A jeśli szukałaś Noxa…
Obrócił ją delikatnie, podczas gdy Ylon
przestał wypuszczać strzały, a Oran wrócił do swojej postaci.
Zaraz potem Reeth wylądował obok niej. Szybko zrozumiała ich
zachowanie, gdy dostrzegła przedzierającego się w ich stronę
Białego Kruka. Nie był ranny i jedynie może trochę zmęczony. Na
jego widok jej ciało zalała fala ciepła i ulgi. Raliel zerknął
na nią przelotnie, ale nic nie powiedział.
Za Argonem podążał Nox, blady niczym sama
śmierć. Trzymał się pleców swojego opiekuna, jakby był jego
cieniem. Jego miecz spoczywał luźno w dłoni, skierowany ku ziemi,
cały we krwi. Półelf wyglądał jakby stracił wszelkie siły i
chęci do walki i Lunna poczuła do niego współczucie. Był jej
krewniakiem w tym świecie śmiertelnych ludzi i uświadomiła sobie,
że powinna wcześniej lepiej go poznać.
- Widzę koniec, niedługo wygramy – oznajmił
radośnie Oran, gdy dwójka wojowników w końcu do nich dotarła.
- Moi kamienni strażnicy rozprawią się z
niedobitkami – zakomunikowała z dumą, szukając u kapitana choć
cienia aprobaty.
Mimo tych słów Argon i Nox wciąż mieli ponure
miny. Biały Kruk tylko przelotnie zatrzymał na niej spojrzenie,
jakby była kimś obcym, a jego przybrany syn w ogóle miał
spuszczoną głowę i nieobecny wyraz twarzy. Białe włosy
poplamione krwią opadły mu na twarz.
- Co się stało? – Zapytał w końcu Ylon, z
przyzwyczajenia unosząc głos, gdyś odgłosy bitwy powoli cichły.
- Coś z królem? – Pytanie Reetha sprawiło,
że Nox poderwał głowę i zamrugał, zaraz jednak pokręcił głową,
jakby wybudzony nagle z jakiegoś transu.
- Jesteście potrzebni gdzie indziej – głos
Argona był suchy, rozkazujący – Riva jest bezpieczny, mamy
spotkać się w pobliżu zamku hrabiego.
-
Dobrze, ale powiesz nam…
Przeszył Lunnę takim wzrokiem, że miała
ochotę się skulić. Ciemna zieleń jego oczu zdawała się zimna
niczym najzimniejsza noc.
- Nephile. Mówi ci to coś? Zaatakowały miasto
od głównej bramy.
- No to mamy problem – szept Raliel dotarł
tylko do niej.
***
Języki ognia lizały niebo, które
kolorem kojarzyło mu się z krwią. Miasto przesiąkło jej
zapachem, dając życie jego upiornej armii. Ciężki szary dym
spowijał ulice De’Ilos, zasłaniając przed księżycem i
gwiazdami jego ostatnie minuty.
Ortis nie reagował na krzyki ludzi,
szczęk mieczy i inne odgłosy. Sam nikogo nie atakował, chociaż
głód palił mu wnętrzności, a zapach krwi odurzał. Musiał
odrzucić sztylet, żeby nie zrobić czegoś wbrew sobie. Dopóki
kontrolował instynkt, mógł się powstrzymywać.
Jeszcze. Przynajmniej do czasu, gdy go
znajdzie.
Był dowódcą, a to była wojna, ale
nephile poszły swoją drogą, a on swoją. Miał ich tylko tu
doprowadzić, więc to zrobił i nie obchodziło go, co się stanie
dalej. A że pomógł nieco temu dzieciakowi z Reed, miało być jego
drobnym wkładem w tą bitwę, do której tak naprawdę nie chciał
się mieszać.
- Może trochę odpoczniemy?
Obejrzał się na Kirę, która
pozostała w tyle i skinął głową. Podał jej rękę i schronili
się w jednym ze sklepów, gdzie nie dotarł jeszcze ogień. Budynek
był opustoszały, jak cała reszta, w środku ktoś zdążył
rozkraść cały towar, a jego resztki walały się po podłodze.
Pewnie złodziej i tak już zginął. Ogień i nephile wkrótce
pochłonął miasto i wszystko, co w nim żyje. Ortis musiał tylko
dopilnować, żeby do tego czasu znaleźli się daleko stąd.
- Wystarczy ci kilka minut?
- Tak. O jest woda.
Ortis zamknął drzwi, podczas gdy
Kira obeszła pomieszczenie, znajdując w kącie na wpół pełne
wiadro. Ugasili pragnienie i stanęli przy na wpół rozbitym oknie,
spoglądając na zniekształcony, palący się świat. Oboje byli
brudni i osmoleni dymem, ale to nie przeszkadzało Kirze przytulić
się do niego. Bicie jej serca było dla niego kojącym umysł
dźwiękiem, który teraz rozpoznałby nawet z daleka. Był jednak
zbyt głodny, by tym razem oprzeć się jej słodkiej krwi, dlatego
odsunął ją delikatnie.
- Powinniśmy już iść –
stwierdził krótko. Od przybycia do miasta rozmawiali ze sobą
niewiele, każde pogrążone we własnych myślach. Czuł, że Kira
coś przed nim ukrywa, ale gdyby chciała, sama by mu powiedziała.
- Naprawdę myślisz, że on tu
będzie? Może Balar cię oszukał.
Pierwsza podeszła do drzwi, wyjrzała
przez nie, po czym wyszli z budynku i znów ruszyli skrajem ulicy.
- Nie wiem, ale jeśli Cyrret wciąż
żyję, to muszę to zakończyć.
Kira w milczeniu przyjęła jego
odpowiedź i znów pogrążyła się we własnych myślach Cały czas
była niespokojnie czujna, wciąż kierowała swój wzrok gdzieś w
górę, jakby czegoś wypatrywała.
Ortis również rozglądał się na
boki, szukając w każdej twarzy, tej jednej, znienawidzonej. Obok
nich przebiegali ludzie, matki szukały swoich dzieci, ranni upadali
w kałużach krwi, znajdowali się też tacy, którzy próbowali
gasić ogień, chociaż większość od niego uciekała. Oni
tymczasem, złączeni uściskiem dłoni, ale rozdzieleni własnymi
myślami, przemykali kolejnymi ulicami, ignorując śmierć i
rozprzestrzeniający się pożar.
Zaglądali do opustoszałych budynków
i piwnic, Ortis musiał sprawdzić każdy ciemny zaułek. Wiedział,
że Cyrret jest ranny, a więc mógł się gdzieś ukryć, a jeśli
zasłabł i…
Tuż przed sobą dostrzegł znajomy
herb na piersi mężczyzny, który pomagał rannemu. Nie przypominał
sobie tej twarzy, ale z pewnością był to jeden z wojowników
Belthow. Ten człowiek był jego pierwszym tropem.
Puścił dłoń Kiry i podbiegł do
niego, odciągając od rannego, którego opatrywał. W surowej, już
pomarszczonej twarzy dostrzegł coś jakby znajomego…
- Znasz Cyrreta Krwawego? Jest tutaj?
– Zapytał ostro, ponaglająco potrząsając nieznajomym za ramiona
- Cyrret? – Mężczyzna odepchnął
go ze zmarszczonym czołem i przyjrzał mu się nieufnie – Nie wiem
kim jesteś i czego od niego chcesz, ale możesz o nim zapomnieć. On
nie żyje.
Gdyby serce Ortisa biło, właśnie
teraz by zamarło.
- Jesteś pewny?
- Zmarł w tunelu, zanim się z niego
wydostaliśmy. Wyglądał, jakby rozszarpało go dzikie zwierze. Był
zdrajcą, ale na koniec uratował mojemu oddziałowi życie i pokazał
wyjście z płonącego Gernnhedu.
Wojownik jeszcze raz omiótł go
spojrzeniem i odszedł, pozostawiając Cyrreta nieruchomego na środku
ulicy. A więc ten drań zginął od ran, które mu zadał i Balar
naprawdę go oszukał. Ortis nie wiedział, czy powinien czuć radość
czy coś innego. Nie wiedział też, że zaciska pięści, dopóki
nie pojawiła się Kira. Najpierw usłyszał bicie jej serca, potem
otulił go jej zapach, przywracając do rzeczywistości.
- I co? Dowiedziałeś się czegoś? –
Obejrzała się na Beltha, potem przyjrzała się jego twarzy –
Jest tu?
Ortis odetchnął cicho i rozejrzał
się po De’Ilos, które już nie przypominało tego pięknego,
bogatego miasta. Na końcu spojrzał na Kirę i przybrał na twarz
obojętny wyraz.
- Nie żyje.
-
Aha, czyli teraz…
- To koniec.
Kira
zmarszczyła brwi i zrobiła zaniepokojoną minę.
-
To znaczy? Idziemy stąd, tak?
Spojrzał jej w oczy i dotknął
palcami szyi, gdzie tętniła główna szyja, wypełniona krwią.
Przełknął ślinę i uśmiechnął się słabo.
- Idź swoją drogą, jeśli musisz
coś zrobić. Jeszcze się spotkamy, Kiro, jeśli nie w tym, to w
następnym życiu.
Po tych słowach odwrócił się i
poszedł śladem nephilów, w samo serce zagłady.
I nawet krzyk Kiry nie był w stanie
go zatrzymać. Jej cudownie żywe serce nie mogło przecież bić dla
martwego człowieka.
***
Kira krzyknęła za nim kilka razy i nawet
zaczęła biec, ale w pewnym momencie coś kazało jej ustać i
spojrzeć za siebie w górę. Dostrzegła biały błysk i natychmiast
cała się spięła. Jeszcze raz obejrzała się w stronę Ortisa,
który w szarym dymie był ledwo widoczny. Zdawało jej się jednak,
że przystanął i również na nią patrzył. Jego ostatnie słowa
dźwięczały jej jeszcze w głowie, jak ostatnie pożegnanie. Nie
miała pojęcia czy w tym zamieszaniu się odnajdą.
Jej wzrok powędrował w górę, szukając bieli
skrzydeł.
Miała zadanie do wykonania i nie mogła zawieść
Rairi.
Z dziwnym przeczuciem, że to naprawdę było ich
pożegnanie, odbiegła w przeciwną stronę, kurczowo ściskając w
dłoni sztylet, niczym swoje zagubione, rozbite serce.
***
Nie miał pojęcia jak długo był nieprzytomny.
Wywoływane gorączką i bólem sny były chaotyczne, przynosiły
obrazy śmierci i zniszczenia, przeplatane scenami z odległej
przeszłości. Wszystkie znajome twarze znikały w szkarłacie krwi.
Czerwień była coraz gęstsza i gęstsza, aż wyczuł na granicy
umysły znajomą świadomość.
Zatrzepotał powiekami i otworzył powoli oczy,
wydając z siebie ochrypły jęk. Cały był oblany potem, chociaż
powietrze niosło ze sobą chłód nocy.
- Obudziłeś się w końcu.
Balar wszędzie poznałby ten głos. Obrócił
głowę i wciąż zamglonym wzrokiem spojrzał na pochylającą się
nad nim Rairi. Musiał zamrugać kilka razy, by dostrzec jej
półuśmiech. Położyła dłoń na jego rozpalonym policzku, tuż
za nią widniał jasny sierp księżyca.
- Twoja rana była głęboka, dobrze, że
znalazłam cię w porę. Możesz wstać?
Pomogła mu usiąść i chociaż odczuwał ból w
piersi, a całe ciało miał zesztywniałe, najważniejsze, że żył.
Dotknął miejsca, gdzie powinna być rana, ale jak się spodziewał,
na zagojonej skórze pozostał jedynie nikły ślad.
- Uratowałaś mnie. Znowu – nie poznał
swojego głosu, tak bardzo był zachrypnięty.
Rairi podała mu manierkę z wodą i obserwowała
z rozbawieniem jak łapczywie ją opróżnia. Tymczasem wokół nich
trwała cisza, nie licząc jednostajnego szumu rozbijających się o
brzeg fal.
- Jesteś mi potrzebny, mój królu. Poza tym nie
zrobiłam nic wielkiego. Kiedy się zjawiłam nawet nie krwawiłeś.
Przeżyłbyś bez mojej pomocy, chociaż trwało by to o wiele dłużej
– przekrzywiła lekko głowę i uśmiechnęła się szerzej, kiedy
resztkę wody wylał sobie na głowę i przeczesał palcami wilgotne
włosy. Widząc znajomy błysk w jej oczach, zmarszczył brwi.
- Co?
- Nigdy nie widziałam takiej dziwnej rany. Jakby
sztylet o cienkim ostrzu przebił cię na wylot. Pamiętasz, co się
stało?
Balar w zamyśleniu spojrzał na ciemne morze,
potem w usiane gwiazdami niebo, aż zacisnął szczęki, a czerń w
jego oczach pochłonęła otaczający ich mrok. Wyczuwał, że Rairi
dokładnie przygląda się jego powracającym wspomnieniom.
- Pamiętam – wychrypiał w końcu.
- Znów ci się wymknęła. Tym razem nie będę
się złościć, bo poleciała dokładnie tam, gdzie czeka na nią
moja mój sługa. Zabije ją i pozbędziemy się problemu. Zapomnę,
że z nią przegrałeś, jeśli…
- Nie możesz – Balar obrzucił ją chłodnym
spojrzeniem, po czym wstał chwiejnie, krzywiąc się przy tym z
wysiłku. Rany na plecach znów dały o sobie znać, ból przy
prostowaniu się był niczym wciąż podsycany ogień. Chłodna bryza
znad morza niewiele chłodziła jego rozpalone ciało. – Nasz Pan
chce ją żywą, żeby mógł zdobyć kamienie.
- Och, prawda, ale nie zapominaj o jednym –
Rairi wyprostowała się z wdziękiem drapieżnika i skradając się
lekkim krokiem, przejechała dłonią po jego plecach i nie
zatrzymując się, wodziła nią dalej po jego ciele, aż zatrzymała
ją na piersi, w miejscu, gdzie go uleczyła. Wraz z jej dotykiem
pojaśniało mu w głowie. Ból i gorączka zniknęły – To jest
twój Pan, nie mój. Chwilowo wykonuje jego polecenia, bo tak mi
pasuje. Jednak Ja i on mamy nieco odmienne cele. A Ariel – wodząc
palcami po jego szyi i twarzy, spojrzała mu w oczy – jest pierwsza
na mojej liście. Skoro ty nie potrafisz jej zabić, ktoś inny to
zrobi.
Balar odsunął się, przerywając jej
pieszczoty.
-
Znam twoje plany, ale Gathalag…
- Nie zapominaj, że tak naprawdę służysz
mnie, a nie tej bezkształtnej masie - uśmiech zniknął z jej
twarzy, a piękne rysy wykrzywił niezadowolony grymas. Już dawno
nie widział jej tak groźnej, a gdy tak poważniała, dla niego nie
oznaczało to nic dobrego – To ja cię wytresowałam i dałam siłę.
Wytrzymał jej ostre, karcące spojrzenie bez
jednego mrugnięcia.
- Wykonuję też rozkazy Gathalaga, a on chce
Ariel żywą – powtórzył z naciskiem.
Rairi patrzyła na niego dłuższą chwilę i
właściwie oczekiwał jakiejś kary. Przeciwstawianie się jej woli
zawsze kończyło się bólem, chociaż tym razem chyba nie po to go
uzdrawiała. Poza tym za dobrze ją znał. Wiedział, że mimo tych
wszystkich ostrzeżeń jest jej za bardzo potrzebny.
Dostrzegł w końcu jak w mroku jej warga unosi
się nieco do góry, co było oznaką, że wraca jej dobry humor.
- Dobrze – odezwała się pojednawczym tonem i
spojrzała na rozkołysane morze, jakby zobaczyła tam coś ciekawego
– Domyślam się, że boli cię dzisiejsza porażka i byłabym
nieczuła, gdybym nie dała ci szansy rewanżu.
Balar wygiął usta w ponurym grymasie.
- Po prostu grzebiesz mi w głowie - stwierdził
z naganą.
Jej perlisty śmiech rozszedł się po okolicy,
wtopił się w fale i podrażnił same niebo. Odwróciła się do
niego, piękna i rozradowana. Długie włosy powiewały za nią,
poruszane wiatrem. Ile razy na nią nie spojrzał, była ideałem.
Nawet wśród elfow nie było piękniejszej istoty. Nawet wtedy, gdy
widział, jak potrafi być okrutna.
- Och, Balarze, jak ty to robisz, że chociaż
jesteś człowiekiem, wciąż mnie fascynujesz? – Jej obecność
muskała jego umysł i podrażniała zmysły.
- Obrażasz mnie, porównując do zwykłego
człowieka. Jestem Kruczym Królem.
- O tak, jesteś królem i będziesz nim po wieki
u mego boku. Potężny i nieśmiertelny – zbliżyła się kocim
ruchem i tym razem nie odsunął się, tylko pochylił i pocałował
ją krotko w usta.
- Więc mówisz, że poleciała do De’Ilos? –
Zapytał tuż przy jej twarzy, chociaż doskonale o tym wiedział.
- To oczywiste. Są tam wszyscy, łącznie z
twoim bratem. Ortis już wprowadził nephile, więc sądzę, że mają
teraz z nimi nie lada kłopot.
- Jeśli Ariel tam dotrze, to przegramy.
- Więc masz jakiś pomysł?
Zamiast odpowiedzi pokazał jej to w umyśle.
Roześmiała się i odsunęła, gdy przemieniał się w ogromnego
kruka.
- Muszę to zobaczyć. Jeśli się powiedzie,
dzisiejszej nocy będziemy świętować zwycięstwo – odwdzięczyła
się tym samym, zalewając jego myśli tym, co nazywała
świętowaniem.
Wskoczyła na kruka i wzlecieli w nocne niebo,
pozostawiając za sobą milczący księżyc, samotnie odbijający się
w szumiącym morzu.
Ariel naprawdę pożałuje, że go uratowała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz