piątek, 29 lipca 2016

Rozdział 29

     Cyrret zatrzymał się na skraju wioski i rozejrzał wokół, osłaniając oczy przed oślepiającym słońcem.
     - Tu też nikogo nie ma.
     Ilyr i Kyrel stanęli po jego bokach, równie jak on zgrzani i zmęczeni.
     - To co robimy?
    Cyrret otarł pot z twarzy i zaklął pod nosem. To już ostatnia wioska prowincji i jak reszta, była wyludniona. Od kiedy wyruszyli z Reed właściwie nie spotkali po drodze ani żywej duszy. Już od początku nic nie szło po jego myśli i wyglądał na to, że jego plan zaczynał się walić.
    - Nic – warknął w końcu, z bezradności zaciskając dłoń na bezużytecznym mieczu – Podpalcie wszystko i idziemy do stolicy.
     Był wciekły, a jego ludzie zmęczeni marszem, upałem i do tego w równie kiepskich humorach. Cyrret wlókł za sobą kilkutysięczną armię, kręcąc się po ziemiach Belthów niczym jakiś głupiec. Już gdy dotarli do drugiej wioski i zastali tylko puste chaty, wiedział, że ktoś ich ubiegł. Mógł wydać rozkaz i zawrócić do Gernnhedu, jednak uparł się, żeby obejść całą prowincję tylko po to, żeby przekonać się, że wszyscy ludzie jakby gdzieś wyparowali. Nie pozostało już im nic innego, jak zawrócić i rozpocząć mozolny marsz ku ostatecznemu celowi.
    Zostawili więc za sobą spaloną wioskę i majaczące gdzieś na północnym wschodzie góry Pustelnika. Poza krótkimi postojami na posiłek, wędrowali niemal bez odpoczynku, za dnia i w nocy, utrzymując mordercze tempo. Opuścili suchą, kamienistą dolinę, usianą skałami i z powrotem znaleźli się wśród zieleni, na dobrze ubitej ziemi. Gęste lasy dawały wytchnienie od słońca i chroniły przed nieporządnym wzrokiem.
     Po kilku dniach upałów, blade słońce skryło się za kłębami ołowianych chmur, zasnuwających całe niebo. Chłodny wiatr szumiał w gałęziach drzew, przynosząc zapach wiszącego w powietrzu deszczu. Który jak na złość padał przez kolejne dwa dni.
    - Jak tak dalej pójdzie, to ludzie nie będą mieli siły utrzymać miecza, a co dopiero walczyć – Kyrel, równie przemoczony i ponury co reszta, wysunął się na przód i grzęznąć w błotnistej ziemi, szedł obok Cyrreta – Potrzebujemy odpoczynku, a ludzie muszą się ogrzać.
    Cyrret zerknął na starszego wojownika z taką pogardą, że ten tylko wymruczał coś pod nosem i odszedł na bok.
    Na szczęście po ulewnym deszczu pokazało się słońce i znów było gorąco. W końcu też dostrzegli w oddali mury miasta i wieże zamku. Było południe, a mimo to na głównym trakcie nie było ani jednej żywej duszy. Jednak brama była otwarta, a pilnujący ją strażnicy sprawiali wrażenie znudzonych i niezbyt czujnych. Cyrret nie przeczuwał żadnego niebezpieczeństwa i uśmiechnął się pod nosem. Może jeszcze nie wszystko było stracone.
    Zamierzali zaatakować dopiero nocą, więc poprowadził armię między drzewa, z dala od miasta. Mieli szczęście, gdyż natrafili na dość rozległy parów o wysokiej trawie i licznych wzniesieniach, na których rosły rozłożyste krzaki.
    - Tutaj odpoczniemy do nocy, a potem zaatakujemy! – Cyrret wspiął się na głaz, żeby to oznajmić.
Sreil wyszczerzył do niego zęby i potarł kilkudniowy zarost.
    - To był najdłuższy spacer w moim życiu, ale w końcu się opłaciło.
    - Ja natomiast mam dziwne wrażenie, że ktoś nas wydał, a to całe łażenie w kółko było bez sensu.
    - Ale przynajmniej spaliliśmy parę chat. Jeszcze zdążymy uciąć parę głów.
   Podczas gdy mężczyźni rozkładali się w wysokiej trawie między pagórkami i odpoczywali, on i jego towarzysze rozpalili ognisko na uboczu i zjedli wczesną kolację.
   - Nie widzę innego wytłumaczenia, jak to, że to sprawka kogoś z Reed – stwierdził Kyrel. Mimo, że był najstarszy w grupie, Cyrret tak naprawdę nigdy go nie lubił.
  - To jasne, że ktoś ich ostrzegł – wtrącił Ilyr swoim trochę zbyt wysokim głosem. Miał przetłuszczone włosy i właśnie drapał się bezwstydnie po pośladku. Jego miecz leżał obok na ziemi, podobnie jak pozostałych. Tylko Kyrel zajął się czyszczeniem ostrza.
    - Ale z Reed nikt nie przebyłby całej prowincji tak szybko.
    - Może wśród nas jest szpieg?
   Cyrret zagryzł w zamyśleniu wargi i zacisnął palce na podbródku. Tak właśnie musiało być. Ktoś był od nich szybszy i ostrzegł ludzi.
    Tylko kto?
  - W każdym razie – Ilyr przerwał jego rozmyślanie, uśmiechając się paskudnie – nie popsuje naszych planów. Już za późno, żeby się wycofać.
   Cyrret owinął się starą opończą i przysunął jak najbliżej płomieni. Pociągnął ze swojej piersiówki porządny łyk i zagryzł go ciepłym kawałkiem pieczonego mięsa, które bez przypraw smakowało jak kora drzewa. Skrzywił się i wytarł rękawem usta.
   - Balar obiecał, że nie będzie żadnych problemów – po tych słowach oddalił się od obozu, w poszukiwaniu chwili samotności.
    Nad ich głowami pojawiły się gwiazdy, ale szybko zniknęły, gdyż niebo znów pokryły chmury. Chłodny wiatr szumiał w konarach drzew i poruszał trawą, podeptaną przez armię. Cyrret dotarł do kępy krzaków otaczających dwa smukłe drzewa. Na spokojnie opróżnił pęcherz i przeszedł się jeszcze kawałek, zataczając koło wokół obozowiska. W końcu opuścił parów i jego pagórkowaty teren i wspiął się na drzewo, skąd miał w miarę dobry widok na miasto.
    Wciąż pamiętał życie w szkole, porządek i dyscyplinę, jaką wyznawali Belthowie. Te surowe domy, stojące jeden przy drugim, brak jakiejkolwiek spontaniczności. Jego rodzice byli tak samo nudni jak reszta klanu, ale i tak zawsze ich kochał. Jednak to Jeon sprawiał, że jego życie było ciekawe, pełne przygód i rywalizacji. Nigdy potem już nie miał tak doborowego towarzysza broni. Mimo, że to tutaj spędził swoją młodość, teraz miasto wydało mu się obce, jakieś odległe.
    Cyrret ułożył się wygodnie na grubym konarze, owinął szczelnie opończą i pociągnął nosem. Zmrużył oczy, obserwując strażników przy zamkniętej bramie. W samym mieście powoli gaszono ostatnie światła i już niedługo zapanowały ciemności. W końcu pozwolił sobie na krótką drzemkę.
    Przyśniło mu się, że zabija go nephil. Z jego otwartych, martwych ust wychodziły robaki, a Cyrret wrzeszczał jak opętany i wzywał imię Jeona, jakby tylko to mogło go uratować. Przyjaciel stał niedaleko i tylko patrzył. W pewnym momencie uśmiechnął się lekko i wyciągnął do niego dłoń.
     - Chodź... – Rozległo się w jego głowie.
    Cyrret obudził się raptownie i o mało nie spadł z gałęzi. Przejechał dłonią po twarzy, rozejrzał się szybko wokół i zeskoczył z drzewa. Spojrzał na mury miasta i dostrzegł, że strażnicy przy bramie gdzieś zniknęli.
    Już czas.
    Cyrret uśmiechnął się pod nosem i poszedł obudzić swoich ludzi.
    Przegrupował wojsko, jak to wcześniej ustalili, zostawiając je pod dowództwem Kyrela i Sreila. Ze sobą wziął najlepszych łuczników i najsilniejszych zwierzołaków. Nikt nie zadawał pytań i zachowywano się cicho, jak ich wyszkolił.
    - Łucznicy od razu biegną na mury, Kyrel pamiętaj o ogniu, macie spalić wszystkie domy, a potem kierujcie się prosto na zamek. Nie bierzemy jeńców i nikomu nie pozwalamy uciec. Dzisiejszej nocy Gernnhed ma zniknąć z powierzchni ziemi. Czy wszystko jasne?
    Odpowiedziały mu bezgłośne skinienia głowy i cichy szczęk stali. Ci, którzy posiadali odrobinę Mocy, utworzyli nisko nad głowami niewielkie kule światła, miniaturowe słońca, które miały im oświetlić drogę do zwycięstwa. Osłonięci mrokiem nocy i pagórkowatym terenem, ruszyli ku południowej bramie, zaś druga grupa na czele z Kyrelem, zniknęła szybko w ciemności, kierując się ku północnej części miasta.
    Wokół panowała wręcz martwa cisza, a brak strażników chyba tylko Cyrreta nieco zaniepokoił. Dzięki wieloletnim praktykom potrafił poruszać się niemal bezszelestnie, ale jego wojownicy już nie za bardzo. Głośne sapanie, szepty, nadeptywanie na gałęzie i szuranie butów – te wszystkie dźwięki doprowadzały go do szewskiej pasji, jednak wciąż liczył na szczęście.
     Kiedy zatrzymali się przy murze, Cyrret był prawie pewny zwycięstwa.
     To będzie łatwiejsze niż przypuszczałem.
    - Co teraz? – Zapytał szeptem Ilyr, przez cały czas depczący mu po piętach i nieznośnie hałaśliwy.
Cyrret machnął ręką i odsunął się na bok.
    - Wyważcie bramę.
    Z tłumu wystąpiło trzech rosłych mężczyzn, którzy zamienili się w duże niedźwiedzie. Napierali na drewniane wrota tak długo, aż ustąpiły pod ich siłą, wyrzucając wokół pył i drzazgi. W nocnej ciszy huk rozwalającej się bramy poniósł się po całej okolicy, głośniej niżby chciał. Teraz jednak nie miało to już znaczenia. Bez chwili zwłoki Cyrret przystąpił do dalszej części planu.
    - Wy tam! – Rzucił w stronę grupy łuczników, wskazując palcem przejście – Na mury! Zabijcie straże i zajmijcie ich miejsca! Nie czekać na mój sygnał, tylko strzelać!
     Jeden z wojowników odchrząknął i zapytał niepewnie.
    - A co z kobietami i dziećmi?
    Cyrret posłał im lodowate spojrzenie.
     - Dzisiaj nie oszczędzamy nikogo. To rozkaz Balara.
     Łucznicy, otoczeni grupką wojowników z mieczami, przeszli przez szczątki bramy i zniknęli w głębi ciemnych uliczek. Reszta czekała pod bramą na rozkazy.
    Dowódca przeszedł kawałek po brukowanej ulicy i rozejrzał się czujnie. Wszystkie domy, budynki, szkoła wojowników i zamek pogrążone były w ciemności i ciszy. Może inni nie widzieli w tym nic dziwnego, ale przecież Cyrret się tu urodził i wychował. Pamiętał każdą uliczkę, każdy zaułek i odwiedzane karczmy. Miasto żyło nawet w nocy. Wszędzie można było spotkać strażników, młodzi kadeci bawili się do późnej nocy, a w niektórych domach czy podejrzanych spelunach światło paliło się nawet całą noc.
    Tymczasem miasto wyglądało jak wymarłe. Czyżby przez te lata Belthowie tak się zapuścili i zmienili swoje żelazne zwyczaje?
    Zmarszczył brwi i przywołał do siebie dwóch wojowników.
    - Przeszukajcie teren – rozkazał.
    Mężczyźni zmienili się w wilki i zniknęli między zabudowaniami.
    - Myślisz, że to jakaś pułapka? – Zapytał Penthal, balansując między szczątkami bramy.
  - Hmm, szczerze mówiąc spodziewałem się bardziej hucznego przywitania – Ilyr chodził od budynku do budynku i kopniakiem otwierał kolejne drzwi. Poza tym, że robił dużo hałasu, nie rozległy się żadne krzyki ani głosy. Przynajmniej tu, blisko muru nikogo nie było. Tak samo jak w wioskach, które odwiedzili.
    Cyrret chwycił się pod boki i łypnął na nich groźnie.
   - Nikt nie wiedział o naszym planie, więc nie zdążyliby się przygotować.
    - Tak, ale może....
    W tej samej chwili rozległ się skowyt, groźne warknięcie i pisk bólu. Z jednej z ciemnych uliczek wybiegł zwiadowca. Jeden. Miał krew na boku i pysku. Pędząc w ich stronę, tylko częściowo zmienił się w człowieka i krzyknął:
    - Pułapka! Solt nie żyje! To pu...
    Zanim skończył, trzy strzały przeszyły jego na wpół zmienione ciało. Zatrzymał się raptownie i bez życia zwalił na ulicę.
    Cyrret przez kilka dobrych sekund gapił się na niego z niedowierzaniem.
    Pułapka?
   To słowo było jakieś niezrozumiałe, obce. Dopiero szarpnięcie za ramię zmusiło go od oderwania wzroku od martwego wojownika. Ilyr blady na twarzy wskazywał w niebo.
    - Patrz.
    Cyrret uniósł głowę. Nocne niebo rozdarło złote światło magicznej kuli, która zapłonęła dokładnie nad ich głowami. Zaraz potem pojawiła się następna i następna. Jedna po drugiej pojawiały się nad całym miastem, tworząc ponad dachami jasną smugę. Tysiące małych słońc oświetliło ulice niczym za dnia.
    Cyrret musiał zmrużyć oczy, by móc patrzeć w górę. Zaklął głośno, gdyż w końcu dotarło do niego, że to on został przechytrzony. Z narastającą furią dobył miecza, a za nim to samo zrobili Penthal i Ilyr, niepewnie stając po jego bokach. Dopiero w jasnym świetle dostrzegli dwa kruki. Wśród wirujących piór zmienili się w mężczyzn, a ich ogromne skrzydła z głośnym szumem przecięły powietrze, gdy zawiśli dokładnie przed nimi.
     Noszący Znak Kruka.
    Jeden z nich uśmiechnął się pogardliwie, na co Cyrret poczerwieniał na twarzy i niemal do bólu zacisnął palce na rękojeści miecza.
    - A więc to ty jesteś Cyrret Krwawy? – Przemówił drugi, nieco niższy, ale o równie groźnym spojrzeniu. Patrzyli na nich z góry jakby byli jakimś robactwem, leniwie poruszając czarnymi skrzydłami.
    - Przyznaję, że miałeś dobry plan, ale tutaj wszystko się kończy.
    Cyrret usłyszał za sobą ochrypłe sapnięcie i zacisnął szczęki.
    - Skąd wiecie...
    - To nieistotne.
    Ale Cyrret miał już pewność, że ktoś ich zdradził, albo doniósł o ich planach. Ktoś z wioski? Jak mógł być tak głupi, żeby wcześniej się nie domyśleć?
   - Przecież Balar zapewniał, że nie spotkamy nikogo z Zakonu Kruka – mruknął mu przy uchu Penthal.
    Cyrret nawet nie zareagował, wpatrzony w górę, wściekły jak nigdy.
    - Nie wycofam się - warknął, bardziej do siebie.
   Noszący Znak Kruka miał ponury, władczy wyraz twarzy. W magicznym świetle pióro na jego czole pulsowało ciemnym blaskiem.
    - To koniec Cyrrecie Krwawy.
    Dowódca ściągnął brwi i obdarzył ich nienawistnym spojrzeniem.
   Nie zamierzam tak szybko się poddać.
   - Co z łucznikami? – Zapytał cicho towarzyszy.
   Penthal obejrzał się na mury, skąpane w jasnym, magicznym świetle.
   - Nie widzę ich.
    Cyrret skinął głową, jakby właśnie tego się spodziewał, po czym wzniósł swój miecz ponad głowę i wydarł się ile sił:
    - Do ataku! Za Niezwyciężonego!
   Za jego plecami rozległy się kroki tysięcy stóp, gdy jego armia przeciskała się przez bramę wypełniając całą ulicę i przestrzeń między budynkami. W tym samym czasie Noszący Znak Kruka wzbili się nieco wyżej i jeden z nich wykonał jakiś ruch ręką
    Cyrret jakoś nie był zaskoczony, gdy z głębi miasta rozległy się bojowe okrzyki i spomiędzy ulic wysypało się tysiące uzbrojonych Belthów.
    Instynktownie cofnął się przed falą pędzących na nich żołnierzy i wpadł na Ilyra. Ryknął ze złością, widząc ich zaskoczone, niepewne miny.
    - Co tak stoicie? Zająć pozycje! Nasz plan się nie zmienił!
    Jego ludzie wydali dziki wrzask i dobywając broń, ruszyli biegiem na wroga.
    - Ogień! Gdzie ogień? – Krzyczał, biegnąc na przedzie armii i zerkając szybko na boki.
    Dostrzegł jeszcze, że pierwsze budynki stają w płomieniach i to nieco poprawiło mu humor. Od razu się domyślił się, że wszyscy mieszkańcy, łącznie z wieśniakami zostali gdzieś ukryci. Tak naprawdę wiedział już o tym dawno, gdy mijali opuszczone wioski. Wtedy jednak wciąż chciał wierzyć, że może jednak mu się uda.
     Teraz, gdy jego wszystkie plany legły w gruzach mógł już tylko liczyć na zwycięską walkę.
    Starli się z Belthami na szerokiej ulicy, a Cyrret oczywiście zaatakował jako pierwszy. Szybkie cięcia mieczem i dwóch wojowników padło u jego stóp. W blasku miniaturowych słońc ich krew była czerwona niczym wino. W następnej sekundzie powalił jeszcze czterech przeciwników, robiąc wokół nich ładny obrót i poruszając mieczem z góry na dół, który stanowił doskonałe przedłużenie ramienia. Chwilę później nad ich głowami świsnęły strzały, siejąc spustoszenie między nieprzyjacielem. Cyrret zerknął na mury, gdzie rozstawili się jego łucznicy. Pomyślał, że może jednak nie wszystko stracone i z nową energią rzucił się w wir walki.
    Jego ciało nie było już tak młode, ale wciąż był zwinny i posiadał swój niezawodny instynkt zabójcy. Może nie wymachiwał mieczem tak szybko i zgrabnie jak kiedyś, ale i tak mało kto mógłby mu dorównać. Kiedy już raz uniósł ostrze, wpadł w jakiś obłąkańczy trans. Doskonale wiedział, kiedy zrobić unik, z jaką siłą odepchnąć wroga, gdzie unieść miecz, a gdzie go opuścić. Jego ostrze było bezlitosne. Z zabójczą precyzją odnajdywał słabe punkty i zatapiał w nich miecz. Ci mężczyźni uczyli się w tej samej szkole, co on, więc znał ich sposób walki i techniki. I choć to było jego miasto, nie zawahał się nawet na sekundę. W końcu złożył już zbyt wiele obietnic, by wycofywać się w ostatniej chwili.
    Strzały świstały nad ich głowami, powalając kolejnych Belthów. Jego ludzie walczyli równie zajadle, w kłębowisku ciał i mieczy dostrzegł Penthala, który mimo rannej ręki nie przestawał nacierać. Ilyr zniknął mu z oczu, ale ten drań był sprytny niczym szczur i potrafił poradzić sobie w każdej sytuacji. O Kyrela w ogóle się nie martwił i liczył, że chociaż im udało się opanować część miasta.
    Tak jak przypuszczał ich największą przewagą były zwierzołaki. Wilki, niedźwiedzie, lew i inne drapieżniki krążyły między nogami i rzucały się na ludzi, atakując pazurami i kłami, brutalnie łamiąc kości. Ich ryki i krzyki bólu przebijały się nawet przez szczęk stali i odgłosy walki.
    Ulice szybko pokryły się ciałami wroga, ale Cyrret również był stratny. Mimo to udało im się przebić w głąb miasta. Kilka domów przy bramie płonęło jasno, jednak ktoś zaczynał już gasić pożar i ogień przestał się rozprzestrzeniać. Dym przez chwilę utrudniał widoczność i ci z tyłu zanosili się kaszlem, jednak szybko został rozwiany przez chłodny wiatr.
   Mógłby liczyć na zwycięstwo, gdyby nie Noszący Znak Kruka. Mężczyźni krążyli nad ich głowami, z powietrza posyłając ku nim śmiercionośne ataki Mocy. Jeden z nich zadawał niewidzialne ciosy na odległość tak, że jego ludzie nie mieli nawet szans się przed nimi obronić i padali, zanim zorientowali się skąd nadeszła śmierć. Siekąc mieczem na wszystkie strony i pilnując boków, zauważył, że gdy tamten podlatywał bliżej, wyciągał rękę i dosłownie wysysał energię z najbliższej osoby. Ten drugi potrafił również stawać się niewidzialny, i podchodził przeciwnika, sam pozostając niezauważonym.
    Na oczach Cyrreta jeden z jego ludzi został brutalnie odepchnięty od Beltha, z którym akurat walczył i pobity niewidzialną pięścią. Zaledwie upadł nieprzytomny, grupka jego kompanów zachwiała się, jakby zatrzęsła się pod nimi ziemia, a potem runęli na siebie niczym bezwolne figurki. Jakaś siła rozprawiła się jeszcze z kilkoma innymi, zadając silne i szybkie ciosy.
    Z ust dowódcy wyrwała się wiązanka przekleństw i zlany krwią przeciwnika, zaczął przebijać sobie drogę w stronę Noszącego Znak Kruka. Z Mocą, czy bez, zamierzał zmierzyć się z każdym, kto zagrażał jego ludziom.
    Niestety nawet nie dosięgną mężczyzny. W pewnym momencie mocny cios w brzuch odepchnął go do tyłu, na grupkę walczących. Ktoś uderzył go w żebra, na co machnął na odlew mieczem, nie patrząc nawet, kto go zaatakował. Z jego płuc uszło powietrze, a oczy na moment zasnuła mgła. Gdy próbował odzyskać równowagę tuż przed nim zmaterializował się drugi Noszących Znak Kruka i uśmiechnął groźnie. Rozległ się dźwięk, jakby ktoś rozrywał niebo i rozłożył potężne skrzydła, wzbijając wokół tumany kurzu i przy okazji powalając walczących obok wojowników, zarówno Belthów, jak i wrogów. Cyrret wzniósł miecz i wyparował cios, ale w następnej sekundzie mężczyzna znów zniknął, stając się niewidzialny. Coś twardego, zapewne skrzydło, uderzyło go w głowę, aż przeturlał się po ziemi, między kłębowiskiem nóg. Chyba na chwilę stracił przytomność, bo gdy otworzył oczy, wokół niego jakby zrobiło się więcej miejsca. Kilku zwierzołaków leżało martwych między ciałami wroga. Łucznikom skończyły się strzały, więc opuścili mury i przyłączyli się do walki.
     Cyrret wstał nieporadnie i otarł twarz z brudu i potu. Ktoś zaatakował go od tyłu, raniąc w nogę. Warknął dziko i odepchnął go zdecydowanym kopniakiem. Z bezsilną wściekłością patrzył jak Noszący Znak Kruka zabijają jego ludzi jeden po drugim, sami poza zasięgiem ich mieczy, chronieni swoją Mocą.
     Niech cię, Balarze. Miałeś ich trzymać z daleka.
    Jeszcze raz spróbował przedrzeć się do przodu, kilku wojowników chyba dostrzegło, co zamierza i ruszyli, aby go osłaniać. Teraz wystarczyło przeć do przodu, jego miecz ponownie opadał na głowy i piersi wroga, ostrze zdawało się jarzyć czerwienią w jasnym świetle. Tak chroniony, był pewny, że tym razem dosięgnie mężczyzn na skrzydłach. Był zły na Balara i zdeterminowany, by nie przegrać, a jego ramię i miecz chyba wyczuwały jego frustrację, bo siła, z jaką posyłał kolejnych przeciwników na ziemię zdawała się wręcz nadludzka.
    Ociekając potem i dysząc ciężko, już niemal dotarł do miejsca, gdzie wisiał w powietrzu jeden z mężczyzn. Ochraniający go wojownicy zniknęli gdzieś po drodze, zatrzymani walką, a może już nieżywi. Cyrret znów został sam.
    Noszący Znak Kruka jakby go wyczuł i jednym machnięciem skrzydeł obrócił się w jego stronę. Jego ciemne oczy spoczęły wprost na dowódcy, uśmiech stał się szerszy, pełen triumfu.
    Uniósł dłoń. Cyrret zamarł pomiędzy walczącymi, a odgłosy walki i szczęk stali jakby przycichły. Zasłonił się mieczem, chociaż wiedział, że wobec magicznych ataków jest bezsilny. Drugą ręką dotknął blizny na twarzy, a potem zacisnął ją w pięść.
    Chociaż tamten nie dobył miecza, wykonał ręką długie cięcie w powietrzu. Cyrret dostał w pierś, aż odebrało mu oddech, a ból wstrząsnął jego ciałem. Zachwiał się gwałtownie do tyłu, ale tym razem utrzymał na nogach. Przez chwilę stał zgięty w pół, gotowy na kolejny cios. Jednak gdy podniósł głowę, to na jego wargach zaigrał uśmiech.
    Noszący Znak Kruka patrzył na niego i wciąż wisiał w powietrzu z wyciągniętą ręką, nie przeczuwając zagrożenia. Cyrret dostrzegł za jego plecami kruka, który bezgłośnie zmienił się w mężczyznę ubranego na czarno. Przybyły złapał tamtego od tyłu za kark, a drugą dłoń przyłożył mu do pleców. Chyba nikt z walczących nie zwracał na nich uwagi. Zobaczył tylko jakiś ruch i błysk ciemnego światła. Noszący Znak Kruka zrobił wielkie oczy i zdrętwiał, podczas gdy jego skrzydła rozpłynęły się w bezgłośnie, podobnie jak część magicznych kul, dając wytchnienie oczom. Zawisł bezwładnie w uścisku mężczyzny i po chwili również zniknął.
    Balar popatrzył na dowódcę z zatrważającą obojętnością, potem na walczących i zmienił się w kruka. Gdy odlatywał, ponad ogólny hałas rozległ się okrzyk drugiego z członków Zakonu, który zmaterializował się nad ich głowami zupełnie znikąd i pognał za Balarem, by zemścić się za towarzysza.
     No to mamy ich z głowy.
    Cyrret nie zdążył nacieszyć się tą chwilową przewagą, gdyż niespodziewanie znalazł się w samym centrum zajadłej walki i otoczyła go szóstka uzbrojonych wojowników. Zadziałał instynktownie, z chłodnym opanowaniem. Uchylając się przed mieczem z lewej, odbił atak z naprzeciwka, by zaraz skrzyżować ostrze z następnym przeciwnikiem. Nie miał czasu wszystkich zabić, więc dwóch posłał na ziemię kopniakiem i ciosem w brzuch. Zamachnął się mieczem i przeciął jednemu tors. Zostało trzech, z którymi poradził sobie równie szybko. Pierwszemu podciął nogi, złapał i skręcił kark. Zamiast go odepchnąć, zasłonił się jego ciałem niczym tarczą. W samą porę, gdyż jego towarzysz wyparował już cios do przodu, i zamiast Cyrreta, ostrze przebiło brzuch martwego mężczyzny. Zaklął głośno i w momencie, gdy chciał cofnąć rękę, Cyrret odciął ją szybkim ruchem i kopnięciem posłał pod nogi walczących. Następnie rzucił martwe ciało w stronę ostatniego przeciwnika, który upadł pod jego ciężarem, chwilowo unieruchomiony. Nie miał czasu nawet myśleć, bo szóstkę pokonanych zastąpili kolejni. Zmęczenie dawało o sobie znać, a rana na nodze nie pozwalała mu stanąć pewnie, przez co ciągle się potykał i stracił szybkość. W pewnym momencie został przyparty do ściany budynku, a potem ktoś go popchnął, zachwiał się na zdrowej nodze i poleciał plecami na drzwi. Wyrwał je z zawiasów i z rozpędu wpadł do ciemnego wnętrza jakiegoś sklepu. Upadł na drzwi, przy okazji zawadzając nogą o krzesło. Miecz wypadł mu z dłoni i potoczył się po podłodze gdzieś w kąt. Cyrret jęknął głucho i podniósł się ciężko, walcząc z zawrotami głowy. Dysząc z wysiłku zatoczył się na bok i wpadł na ladę. Rozległ się głośny dźwięk tłuczonego szkła, kiedy zwalił całą zawartość blatu. Potrząsnął głową i w końcu otarł twarz i czoło. Po omacku odnalazł swój miecz i wyszedł na zewnątrz.
    Kule światła znów go oślepiły. Mrużąc oczy, rozejrzał się szybko wokół, oceniając sytuację. Wszędzie widział Belthów. Zdawało się, że wciąż ich przybywa, wysypywali się z ulic nieprzerwaną falą. Chociaż jego ludzie dzielnie odpierali ataki, a zwierzołaki czyniły prawdziwe spustoszenie, już raczej nie mieli szans na przedostanie się w głąb miasta. Wprawdzie udało im się sprowadzić walkę niemal do rynku, jednak metodycznie spychani byli z powrotem w stronę bramy. Widział jak jego ludzie padają pod napierającą falą. Ginęli najlepsi wojownicy, których sam szkolił na wyspie. Druga grupa miała przebić się przez północną bramę i dotrzeć do szkoły, ale po odgłosach walki gdzieś z głębi miasta, domyślał się, że tamci mają takie same problemy.
     Ktokolwiek nas zdradził, zabiję drania.
    Ktoś zaatakował go z boku, raniąc w ramię. Okręcił się na pięcie i ze wściekłością przebił tamtemu pierś. Zerknął na boki i uskoczył w ciemną uliczkę między budynkami. Tutaj również tłoczyli się walczący, ale znacznie mniej. Dostrzegł Penthala i przez chwilę osłaniał jego plecy, podczas gdy tamten rozprawiał się z dwójką przeciwników. Gdy w uliczce zrobiło się nieco luźniej, mężczyzna zerknął na dowódcę, ocierając rękawem krew z policzka.
     - Jak wygląda sytuacja?
     Cyrret wytarł miecz o nogawkę spodni i splunął.
    - Na razie żyjemy, więc może być. A gdzie Ilyr?
    Wojownik pokręcił głową.
    - Chyba nie żyje. Słyszałem, że druga grupa została już rozgromiona, a Kyrel...
    Nie musiał kończyć. W tym momencie nadbiegło ku nim kilku Belthów i w milczeniu wpadli w wir walki. Mimo, że nie był przywiązany do swoich kompanów, a Kyrela w ogóle nie lubił, ich śmierć jakoś go zabolała. Bądź co bądź byli jego towarzyszami broni i przez te miesiące przygotowań nie brał pod uwagę porażki ani żadnych strat.
     Gdy z powrotem wypadł na główną ulicę, widok jaki tam zastał, zdusił w nim ostatnie nadzieje. Jego ludzie leżeli w kałużach krwi, deptani przez setki wojowników. Gdzieniegdzie walczyły jeszcze zwierzołaki, ale przeciwnik był zbyt liczny. Na murach pojawili się łucznicy i teraz strzały dosięgały jego ludzi. Cyrret pomagał jeszcze ocalałym, jednak sam ledwo trzymał się na nogach. Był ranny w kilku miejscach i ciało odmawiało mu posłuszeństwa. W dodatku ból utrudniał koncentrację i czujność. Krew i pot zalewały mu oczy, spocona dłoń ledwo trzymała zakrwawiony miecz, z trudem łapał oddech. Bronił się coraz wolniej, praktycznie bez sił odpierał ataki ze wszystkich stron. Trzymał się najdłużej, bo też był Belthem, ale w tym przypadku same umiejętności i hart ducha nie wystarczyły. Przeciwnik miał przewagę liczebną, wsparcie Noszących Znak Kruka no i przede wszystkim okazało się, że to oni mieli za sobą przewagę zaskoczenia, chociaż miało być odwrotnie.
     A więc to koniec? Chyba jednak się przeliczyłem.
   W końcu praktycznie został sam na polu walki. Myślał już o pozwoleniu, by któryś z mieczy skrócił jego wyczerpanie, gdy nagle czyjaś ręka szarpnęła go za ramię i odciągnęła z dala od wojowników, w wejście do jednej z pustych uliczek. Cyrret potknął się o kamienie i byłby upadł, gdyby nie podtrzymująca go ręka. Otarł pot z oczy i uniósł głowę.
      Przed nim stał Ortis i uśmiechał się z tym swoim denerwującym cynizmem.
- Potrzebujesz pomocy?
   Cyrret odsunął się ze złością i lekkim zaskoczeniem. To była ostatnia osoba, której się tu spodziewał.
     - Co tu robisz? – Warknął nieprzyjemnie.
   Ortis wzruszył niedbale ramionami. Przeczesał wzrokiem pole walki, jakby był to wyjątkowo uroczy krajobraz.
     - Pomyślałem, że wpadnę i zobaczę jak sobie radzisz.
    - Jak widzisz, świetnie. A teraz, skoro się przywitałeś, możesz odejść.
    - Przykro mi, ale tego zrobić nie mogę.
    - Dlaczego? Zamierzasz napawać się moją klęską?
    Ortis udał, że się namyśla.
    - W pewnym sensie.
    Cyrret uniósł milcząco brwi. Ten człowiek nigdy mu się nie podobał, ale teraz jego wyraz twarzy, ta nonszalancka postawa i w ogóle jego obecność tutaj, obudziły w nim nowy niepokój.
     Odwrócił się, by odejść, gdy jego wzrok powędrował w stronę rozwalonej bramy.
    Przez którą wchodziła właśnie armia, której również nie spodziewał się tu ujrzeć. Cyrret zamrugał, a potem cofnął się instynktownie.
    Nephile. Cuchnące śmiercią, obrzydliwe trupy. Całe zastępy. Chwiejnym, powolnym krokiem maszerowały w głąb miasta, w stronę wrogich sił. Te, które w miarę przypominały ludzi, niosły ze sobą pochodnie i podpalały kolejne budynki. Większość miała przy sobie broń.
     Ortis stanął przy jego boku, oparł się nonszalancko o ścianę i uśmiechnął lekko.
    - Zapomniałem ci o tym powiedzieć – odezwał się lekkim tonem – Balar dał mi moją własną armię.
     - Ale to są...
      - Nephile, dokładnie.
     - Tak, tylko... – Cyrret przełknął nerwowo ślinę. W obecności tych istot, czuł się bardzo, bardzo nieswojo – Nie sądziłem, że to ty zostaniesz ich dowódcą.
     Ortis ze śmiechem rozłożył ręce.
    - A więc niespodzianka.
    - To miło z twojej strony, że raczyłeś się zjawić, jednak chyba trochę się spóźniłeś. Jak widzisz nie wszystko poszło dokładnie według planu. Ktoś nas uprzedził i ostrzegł całą prowincję.
    - Och, doprawdy? – Głos Ortisa ociekał rozbawieniem, które trudno było zinterpretować – Jaka szkoda.
     Cyrret odszukał wzrokiem resztkę swoich ludzi, którzy pozostali przy życiu i walczyli już tylko o przetrwanie. Belthowie nie zamierzali się wycofać nawet pod naporem nephilów. Zobaczył jednak na kilku twarzach wyraz zaskoczenia, a nawet strachu.
     - Ponieśliśmy duże straty, ale skoro już przyprowadziłeś te...stwory, powinniśmy wygrać.
     Ortis odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
     - Kto powiedział, że przyszedłem pomóc ci wygrać?
    Cyrret odwrócił głowę tak gwałtownie, że coś strzeliło mu w karku, a z włosów trysnęły na boki kropelki potu. Zmarszczył brwi, gdyż nie do końca zrozumiał jego słowa.
     - Co? – W gardle zaschło mu tak bardzo i był tak wycieńczony, że nawet mówienie sprawiało mu ból.
     W tym momencie gdzieś z muru spadła na nich nowa seria strzał, które z precyzyjną dokładnością trafiały głównie w jego ludzi. Gdy spojrzał w tamtym kierunku, zamiast łuczników przeciwnika ujrzał samotną kobiecą postać z kołczanem na ramieniu, ale bez łuku. Cyrret gapił się na nią z niemym zdumieniem, kiedy wyciągała po kilka strzał, które następnie unosiły się w powietrze i kierowane jej dłonią, odnajdywały cel.
- To...
    - Wybacz, o tym też ci nie wspomniałem. To moja nowa broń. Jej Moc jest fascynująca, prawda? Sam czuwałem nad jej szkoleniem.
    Cyrret poczuł się tak, jakby wbito mu ostrze w kręgosłup.
   - Ale dlaczego? – Zapytał z trudem, przenosząc ogłupiałe spojrzenie na mężczyznę – Dlaczego zabija moich ludzi?
     - Bo ja jej kazałem.
    - Co? – Cyrret czuł się coraz bardziej zdezorientowany.
    W czekoladowych oczach Ortisa błysnęło coś nieludzko drapieżnego.
    - Dziwię się, że taki bystry wojownik jak ty, jeszcze się nie domyślił.
    - Czego, do cholery? – Warknął ze złością.
    - A więc wciąż mnie nie poznajesz?
   Dowódca zmarszczył brwi, coraz bardziej poirytowany. Jakby pchany jakąś potrzebą, uważnie przyjrzał się twarzy Ortisa. Z początku miał pustkę, w głowie, ale powoli coś do niego docierało i na końcu jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
     Ortis uśmiechnął się krzywo, z widocznym zadowoleniem.
    - Właśnie. Jestem bratem Jeona. Tym, o którym zawsze zapominałeś.
    Cyrret cofnął się gwałtownie, potknął o bruk i przewrócił. Patrzył z dołu na Ortisa, jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu.
     - Ale...ty nie żyjesz – wydukał w końcu.
     Mężczyzna przekrzywił lekko głowę.

- Owszem. Jestem nephilem i powróciłem, by cię zabić.

wtorek, 26 lipca 2016

Rozdział 28

     Cerel wrócił w pobliże wioski niemal na cały dzień zaszył się w jaskini, w której spędzał tyle czasu z przyjaciółmi. Był podekscytowany i już nie mógł się doczekać, by znów zobaczyć Shaię. A chłopacy? Zamierzał ich przeprosić, podobnie jak resztę mieszkańców. Miał już plan, jak ich wyciągnąć z tego bagna i wiedział, że zrobi wszystko, by ich uratować. Nie chciał być jakimś bohaterem, tylko po prostu spędzić swoje życie w spokoju, jako dumny i wolny członek klanu Belthów.
      Po raz pierwszy zmęczyło go robienie bomb gez. Po raz pierwszy też robił je nie dla zabawy, a jako broń. Zanim zapełnił nimi cały worek, porządnie się spocił i ubrudził. Śmierdział szczurzymi wnętrznościami, ale trudno. Pewnie właśnie taki zapach miało jego zwycięstwo.
    O zmierzchu przyczaił się za drzewami, niedaleko prowizorycznej bramy. Zniknęły namioty, ogniska i wojownicy, aż w całej okolicy zapanował przyjemny spokój. Niemal jak za dawnych czasów. W zdewastowanym lesie nie było już zwierząt i wokół nic się nie poruszało, zdawało się, że cała okolica jest wymarła. Wciągał w nozdrza zapach lasu i słonej wody, jakby po raz pierwszy znalazł się nad morzem. Gula wzruszenia ścisnęła mu gardło, jednak zdołał się opanować.
     - No to zaczynamy zabawę – mruknął do siebie i uśmiechnął się pod nosem.
    Przymocował sobie worek do piersi tak, by z łatwością sięgać do jego wnętrza. Zakradł się do muru przy bramie i wykorzystując szczeliny w deskach i ich chropowatą powierzchnię, bez problemu wspiął się na szczyt. Zawisł na rękach, a potem podciągnął się na tyle, by zajrzeć na drugą stronę.
     Wioska, a właściwie już małe miasteczko, było opustoszałe. Tak jak przypuszczał, mieszkańcy byli już w chatach. Przy bramie stało dwóch strażników, a kilku innych patrolowało ulicę i nabrzeże.    Na spokojnej wodzie kołysał się jeden statek.
      Hmm, wydawało mi się, że było ich więcej.
    W panującej wokół ciszy trudno było zachowywać się bezszelestnie, ale jakoś udało mu się wspiąć na szczyt muru przez nikogo niezauważony. Usiadł z nogami zwisającymi po stronie wioski i wyciągnął jedną bombę.
      - Hej, wy cuchnące głąby.
   Zaledwie strażnicy unieśli głowy, Cerel błyskawicznie rzucił w jednego swoim pociskiem. Ponieważ nie mógł użyć barwników, brązowo-czarna maź rozprysła się na twarzy wojownika i ześlizgnęła na ubranie. Upadł, bardziej z zaskoczenia i zajął się usuwaniem z siebie cuchnących wnętrzności. Nie czekając aż jego towarzysz wkroczy do akcji, Cerel zeskoczył na ziemię, sięgnął po drugą bombę i uderzył nią z bliska w twarz wojownika, rozpryskując na nim całą zawartość. Następnie ukradł jednemu miecz i z obijającym się o bok ciężkim workiem, popędził w głąb wioski.
     Strażnicy na przystani dostrzegli go szybciej niż myślał, więc w pośpiechu dopadł chaty, w której przetrzymywane były kobiety. Zaledwie otworzył drzwi, złotowłosa dziewczyna wpadła wprost w jego ramiona. Potknął się do tyłu, jednak nie tracił czasu. Tuląc ją do siebie, zawołał:
      - Wychodźcie wszystkie! Szybko!
     Kobiety niepewnie zaczęły opuszczać ciemne, duszne wnętrze chaty i rozglądać się na boki. Dzieci trzymały się kurczowo swoich matek, które próbowały je uspokoić. Tymczasem Cerel odsunął od siebie dziewczynę i pogłaskał ją po policzku.
     Shaia. Piękna Shaia, z którą spędził w tej wiosce całe życie. Teraz wiedział, że był głupi i ślepy.
     - Witaj – mruknął ochryple. – Czekałaś na mnie?
     Pokiwała energicznie głową. Ze łzami w oczach dotknęła jego twarzy. Była czysta i miała świeżą sukienkę, ale przecież nawet wcześniej była zjawiskiem samym w sobie.
     - Widziałam cię przez okno. Żyjesz – jej głos drżał ze wzruszenia. – I...i masz miecz. Gdzie byłeś? Gdzie pomoc? Jak...
    Nie przejmując się kobietami, które ich otoczyły i zbliżającymi się strażnikami, przyciągnął ją do siebie bokiem i pocałował krótko, ale zdecydowanie, zupełnie inaczej, niż przy pożegnaniu. Puścił ją nieco skołowaną, po czym wziął za rękę i popatrzył na kobiety.
    - Chodźcie. Uciekamy stąd.
    Żadna nie zadawała zbędnych pytań, tylko ruszyły za nim, gdy pobiegł do drugiej chaty. Otworzył drzwi kopniakiem i zajrzał do środka.
    - Panowie, wychodzimy – kilka głów obróciło się w jego stronę, jednak nikt się nie poruszył – Szybko! Jeśli chcecie przeżyć, to ruszcie swoje tyłki – dodał ostrzejszym tonem.
     Odsunął się, gdy na zewnątrz jako pierwszy wyszedł starszy mężczyzna. Zmrużył oczy i popatrzył uważnie najpierw na Cerela, a potem na stłoczoną wokół grupę kobiet. Broda mu zadrżała.
     - Co się dzieje? Ktoś przybył w końcu nas ocalić?
     Cerel wyszczerzył zęby i uniósł swój nowy miecz.
     - Ja.
     Starzec zmarszczył brwi.
    - Czy to nie ty, chłopcze byłeś tym nicponiem, co rzucał we wszystkich swoje śmierdzące bomby?
    Cerel roześmiał się głośno i poklepał mężczyznę po ramieniu. Wskazał na swój worek na piersi.
    - I nawet mam je przy sobie. Ale nie martw się, dziadku. Zmieniłem się. Wróciłem, by was stąd zabrać.
     - Co proszę?
     - Zabrać? Ty?
     - To jakieś żarty, stary?
    Mężczyźni zaczęli opuszczać chatę i dołączać do swoich kobiet. Wśród wychodzących, dostrzegł nagle znajome twarze.
     Mared, Zinn i Tiril. Zdawało mu się, że nie widział ich od lat. Nagle powróciły do niego łączące ich wspomnienia i poczuł jak jego serce rozpiera znajome uczucie.
     - Chłopaki!
    Odłożył worek i z mieczem w dłoni rzucił się na nich z radosnym okrzykiem. Wskoczył Maredowi na ręce, aż ten zachwiał się na boki, a potem okręcił wokół własnej osi.
     - Co ty. Aż tak się stęskniłeś?
     - Myśleliśmy, że naprawdę uciekłeś. 
     - Znów jesteśmy przyjaciółmi?
    Cerel nie odpowiedział im od razu, tylko najpierw uściskał każdego z osobna, a potem wrócił po swój worek.
    - Wiem, że zachowywałem się jak najgorszy palant i przepraszam was za to – zaczął pospiesznie. Shaia przysunęła się do niego, więc wziął ją za rękę i uśmiechnął się do wszystkich – Zrozumiałem jednak, że Reed to mój dom, a wy jesteście moją rodziną – popatrzył na otaczających go ludzi, którym nie raz zalazł za skórę, ale byli teraz wszystkim, co miał – To nasza szansa, by stąd uciec.
      - Wróciłeś sam? – Zapytał Mared.
    - Tu jest ze trzydziestu wojowników, a żaden z nas nie potrafi walczyć – dodał chłodno Zinn – Nawet jeśli uciekniemy, dogonią nas.
    - Lądem, tak – odparł, a widząc ich zaskoczone miny, obejrzał się na biegnących w ich stronę strażników i dodał: – Mam plan, więc musicie tylko robić, co każę.
     - Damy im radę? – Zapytał ostrożnie Tiril, drapiąc się po brodzie.
     Cerel posłał mu szybki uśmiech.
    - Tak, przyjacielu. Jeśli będziemy działać razem, uda nam się. W końcu to nasza ziemia. W naszych żyłach płynie krew Belthów, najlepszych wojowników.
Chłopacy popatrzyli po sobie, potem na Cerela i resztę wieśniaków. W końcu Mared się rozchmurzył.
- W takim razie prowadź, stary.
Z tłumu odezwało się kilka głosów aprobaty, ktoś nawet klepnął go po plecach.
- Mężczyźni, którzy chcą walczyć, zostaną ze mną – natychmiast otoczyło go kilkanaście osób. Niewiadomo skąd, w dłoniach mieli łopaty, widły i młotki. Cerel popatrzył na nich z radością, po czym wypatrzył pulchną twarz namiestnika i przywołał go skinieniem ręki. Vennil posłusznie wystąpił naprzód. Poza tym, że wyglądał jak kupka nieszczęścia i wydawał się mniej pewny siebie, niż kiedyś, Cerel naprawdę ucieszył się na jego widok - Wciąż jesteś namiestnikiem tej wioski, Vennilu – zwrócił się do niego bez dawnego cienia pogardy – Proszę cię, byś znów przejął swoje obowiązki i zajął się mieszkańcami Reed.
     - Ale...jak?
    Cerel przerzucił sobie miecz przez ramię i spojrzał mu w oczy.
   - Zbierz wszystkich i biegnijcie do statku. Zatrzymam strażników, więc tylko przypilnuj, by wszyscy znaleźli się na pokładzie.
    - No...dobrze. – Vennil otarł pot z czoła – A potem?
    - Odpłyniemy.
     - Umiesz sterować takim statkiem? – Wtrąciła Shaia.
     Cerel pocałował ją w skroń, a potem puścił rękę i popchnął w stronę chłopaków.
    - Później będziemy się martwić innymi rzeczami. Teraz biegnijcie do statku!
    - Ale...
    - Już!
    W tym momencie jeden ze strażników dopadł do nich i zaatakował tłum. Cerel odepchnął go workiem i uderzył rękojeścią miecza w brzuch. Wieśniacy minęli szerokim łukiem zbliżających się wojowników i pognali na przystań. Shaia obejrzała się na niego, ale ojciec ciągnął ją za rękę, więc tylko krzyknęła:
     - Kocham cię! Bez ciebie nie odpłyniemy!
     Cerel posłał jej słaby uśmiech i pomachał. Pozostali przy nim przyjaciele i ochotnicy.
     - Dobra chłopaki. Pokażmy im czyja to ziemia!
     - Jak za dawnych czasów – Mared uśmiechnął się szeroko.
    Cerel popatrzył na nich kolejno.
     - Tak, zabawmy się – oddał im worek, a sam chwycił mocniej za miecz i skinął pozostałym głową.
    Część wojowników pobiegła za wieśniakami, a część ruszyła w ich stronę. Było ich więcej niż wcześniej przypuszczał, ale przecież miał spore wsparcie. Może i nie znali się na walce, ale za to mieli silną determinację.
     Podczas gdy Mared, Zinn i Tiril obrzucali nieprzyjaciela pociskami gez, reszta mężczyzn rzuciła się na z nich z bojowymi okrzykami i uniesioną bronią. Mimo nieporadności walczyli zajadle, jakby wstąpiła w nich jakaś dzika energia. Cerel ciął mieczem na prawo i lewo, częściej jednak używał pięści. Jednego czy dwóch ranił ostrzem, ale niezbyt poważnie.
     W powietrzu latały brązowe bomby gez, a gdy się skończyły, chłopcy zaczęli ciskać kamieniami, jednocześnie posuwając się w stronę nabrzeża.
    Mieszkańcy Reed weszli już na statek i ostatni maruderzy wspinali się po trapie. Grupka wojowników była już tuż za nimi na drewnianym pomoście. Cerel wrzasnął, odwracając ich uwagę i posłał w ich stronę kilka większych kamieni. Dopadli do uzbrojonych mężczyzn i rozgorzała walka.
    Słyszał krzyki ze statku, ale nie zwracał na nie uwagi. Wieśniacy okładali wojowników prowizoryczną bronią, aż padali nieprzytomni bądź ranni. Cerel machał na oślep mieczem i robił szybkie, nerwowe uniki, aż w końcu spocił się i dostał zadyszki. Kiedy ostrze po raz pierwszy wbiło się w jego ramię, krzyknął z bólu i zaskoczenia, o mało nie wypuszczając z ręki broni. Z furią rzucił się na wojownika, powalił go na ziemię i zaczął okładać pięścią. Przez chwilę tarzali się pod nogami walczących, aż w końcu Cerel nie miał wyjścia i wbił miecz w jego brzuch.
      Ramię bolało przy każdym ruchu i właściwie nie nadawało się już do użytku. Pomógł Maredowi, a potem rzucił się na plecy strażnika, który właśnie zamierzał zaatakować skulonego Tirila. Odciągnął go od przyjaciela, a potem powalił na kolana i jednym ciosem w twarz pozbawił przytomności. Tiril krzyknął ostrzegawczo i Cerel odwrócił się na pięcie z wyciągniętym ostrzem, dosłownie w ostatniej chwili. Atakujący go wojownik, sam nadział się na jego miecz. Trysnęła krew, ochlapując mu szyję i tunikę. Cerel odskoczył jak oparzony i poczuł jak do gardła podchodzi mu gorzka żółć.
      Ktoś rzucił mu się od tyłu na szyję, ale to był tylko Mared.
    - Wygraliśmy! – Krzyknął, po czym popchnął go i sam popędził do statku. Pozostali pobiegli za nim w triumfalnych podskokach.
    Cerel minął ciała wojowników, zataczając się jak pijany. Zlany potem i krwią, z bezwładnie zwisającą ręką, praktycznie nie widział gdzie idzie. Kiedy wszedł na deski pokładu, mężczyźni od razu zdjęli trap, odwiązali linę holowniczą i chociaż nikt się na tym nie znał, przygotowali statek do odpłynięcia.
     Całą grupę powitano jak bohaterów. Klepano ich po plecach i gratulowano, a szczególnie Cerela. Wszyscy patrzyli teraz na niego zupełnie inaczej, z szacunkiem i dumą. Shaia chwyciła go w objęcia i obdarzyła słodkimi pocałunkami. Śmiała się i płakała w tym samym czasie, a Vennil uściskał go serdecznie, jakby już uznał za swojego syna.
     - Udało ci się – powtarzała przez łzy – Naprawdę nas ocaliłeś.
     - Jesteś naszym bohaterem.
     - Dzięki tobie jesteśmy wolni.
     - Co teraz? Gdzie płyniemy?
     - A co z wioską? Wrócimy tu jeszcze?
     Otoczyły go głosy i twarze, które widział i słyszał jak przez mgłę. Miecz wypadł mu z drżącej ręki na deski pokładu, i z pomocą Shai wdrapał się ciężkim krokiem na sterówkę. Jego przyjaciele i kilku mężczyzn podążyło za nim. Stanął przy burcie w momencie, gdy statek powoli odbijał od brzegu. Patrzył na samotne chaty, drewniany mur, na nieprzytomnych wojowników i tych, którzy wciąż próbowali usunąć z siebie zawartość bomb gez.
     Zmrużył oczy i zmęczonym wzrokiem zapatrzył się w łagodne fale ciemnej tafli wody. Słońce zaszło za horyzont i nadciągała chłodna noc. Chociaż drżał na całym ciele, starał się trzymać prosto dopóki statek nie wypłynął w morze. Dopiero wtedy przechylił się przez reling i wymiotował tak długo, aż całkiem opadł z sił. Całe ciało miał obolałe i ciężkie, jakby nagle zmieniło się w kamień. Trzęsąc się jak w gorączce, przestał się zmuszać do wysiłku i opadł na deski. Shaia i chłopacy natychmiast otoczyli go półkolem, zaniepokojeni jego stanem. Podczas gdy kręcili się wokół niego niczym hałaśliwe osy, Cerel pustym wzrokiem wpatrywał się w nocne niebo. Kilka gwiazd mrugało do niego obojętnie.
     - Co ci jest?
     - Jesteś chory?
     Mared dostrzegł krew na jego ramieniu. Pobladł.
     - Słuchajcie, on jest ranny.
     - Co? – Shaia kucnęła przy nim, by obejrzeć ranę. – Trzeba natychmiast...
     Ale Cerel nie usłyszał dalszej części, bo w końcu rozluźnił mięśnie i odpłynął w ciemność.

***

     Sato wciąż żył, ale oddychał coraz ciężej. Ariel miała wrażenie, że całe wieki zajęło im dotarcie do zamku. Bała się, że każda minuta działa na jego niekorzyść, tym bardziej, że wstrząsały nim coraz większe konwulsje, a ciało robiło się czerwone i gorące.
     W pewnym momencie poczuła na ramieniu drobną dłoń i obejrzała się na Xandera. Jego czerwone oko jarzyło się intensywnie, a to niebieskie było pełne współczucia.
      - Twój przyjaciel to silny wojownik, skoro przeciwstawił się zaklęciu i wciąż żyje.
     Z trudem przełknęła ślinę, gdy słone łzy zapiekły ja w oczy. Czym prędzej zanieśli Sato do jej sypialni, gdzie Nox ułożył go na łóżku. Gdy dotknęła rozpalonego czoła, o mało się nie sparzyła.
    - Lunno, czy możesz przynieść ręczniki i zimną wodę? – zwróciła się gorączkowo do elfki, pochylona nad przyjacielem. Jego ciało dygotało coraz mocniej, z otwartych ust wydobywał się chrapliwy oddech. Czerwona siateczka żył zlewała się niemal w jedną plamę.
     Gdy Lunna wybiegła z komnaty, chłopiec wdrapał się na łóżko, podczas gdy Argon od samego początku był tym wszystkim niezadowolony.
     - To zwierzołak podległy Balarowi. Musimy go umieścić w celi i przesłuchać.
    - Po pierwsze w tej chwili jest nieprzytomny, a po drugie nic nam nie zrobi – warknęła, nawet na niego nie patrząc.
     - To wróg, Ariel. Jak tylko się ocknie, będzie próbował nas zabić. Lepiej już, żeby umarł.
     - Nie znasz go, więc lepiej się zamknij.
     - Ariel! – kapitan był coraz bardziej sfrustrowany – Jeśli go nie zamkniemy, popełnimy duży błąd. Tak bardzo oszalałaś, żeby teraz zadawać się z wrogiem?
     - Gdyby był nieprzyjacielem, nie ostrzegłby nas przed krasnoludami – wtrącił Nox – Wiedział, że to go zabije, a mimo to uciekł.
     Ariel posłała chłopakowi wdzięczne spojrzenie.
    - Uleczysz go?
    - To zaklęcie Posłuszeństwa go zabija. Spróbuję, ale nie licz na wiele – po tych słowach dotknął jego klatki piersiowej i przymknął powieki.
     Ariel tymczasem przysiadła na łóżku i nie zważając na wysoką temperaturę, wzięła Sato za rękę. Urywany oddech czasem przystawał na niebezpiecznie długie sekundy, a wtedy jej serce również zamierało. Argon patrzył na nich chłodno i nawet nie próbował pomagać.
     Jak tylko Lunna wróciła z miską wody i naręczem ręczników, pospiesznie zaczęła okładać nimi przyjaciela, próbując choć trochę schłodzić jego ciało. Nie miała zbytniej nadziei, że to cokolwiek pomoże, jednak nie chciała siedzieć bezczynnie i patrzeć jak cierpi.
     - Co z nim? – Zapytała cicho Lunna.
    - Źle. Bardzo źle – Ariel moczyła kolejne ręczniki i bez wytchnienia ocierała czerwoną twarz Sato, czoło i ręce. Nie zauważyła, kiedy sama zaczęła się trząść.
     - On umiera – stwierdził któryś z bogów, nie chciała już nawet rozróżniać ich głosów
     Ariel nawet na niego nie spojrzała, tylko jeszcze szybciej zaczęła zmieniać okłady. Lunna stanęła przy Noxie i włączyła się w proces uzdrawiania. Po chwili zmarszczyła brwi i zrobiła przerażoną minę, jednak się nie cofnęła.
     - Ariel – chłopiec przesunął się na łóżku i dotknął jej ramienia – Już nic nie możemy zrobić. On umiera.
     - Nie! – Odepchnęła go gwałtownie, aż upadł na plecy i dalej, uparcie robiła swoje – Uda mu się! Nox go wyleczy.
     Jakby usłyszał swoje imię, młody wojownik wyprostował się i odetchnął cicho. Schował drżące dłonie za plecami i zerknął szybko na Argona, który miał niebezpiecznie groźny wyraz twarzy. Potem pokręcił powoli głową.
     - Już za późno. On zaraz...Lepiej będzie jak stąd wyjdziemy.
   Ariel zamarła na sekundę, a jego słowa wydały jej się całkowicie bez sensu. Przecież to niemożliwe, by po tym wszystkim, gdy w końcu udało mu się uciec, miał umrzeć na darmo. Nie powstrzymywała już łez, ani wzbierającej w niej rozpaczy. Była wściekła, że nic nie może zrobić i jeszcze bardziej wściekła na Balara, bo to oczywiście była wyłącznie jego wina. Przez niego Sato umierał w okropnych męczarniach, a ona musiała na to patrzeć. I to tylko dlatego, że wybrał wolność.
    - Nie – zaprotestowała głośno i zdecydowanie – Sato i ja coś sobie przyrzekliśmy. Nie wiecie, co dla mnie zrobił. Był pierwszym, który... – Przerwała, gdyż gula w gardle odebrała jej głos.
     Pochyliła głowę i przytknęła czoło do dłoni umierającego przyjaciela. Jego skóra parzyła, ale nie zwracała na to uwagi. Ktoś, chyba Lunna dotknęła jej ramienia, ale Ariel nie potrzebowała teraz współczucia, a cudu. Jednak skoro nawet Nox był bezsilny, to chyba już nie było żadnej nadziei.
    - Ariel – Biały Kruk podszedł do niej i próbował odciągnąć od łóżka – On zaraz eksploduje. Chodźmy stąd.
     Odepchnęła go z krzykiem protestu, z powrotem przylgnęła do łóżka i chwyciła Sato za rękę.
     - On wybuchnie! Chcesz zginąć razem z nim?
    - Tak! Nie zostawię go nawet na sekundę. To mój brat!
    Argon wymamrotał coś do siebie i zaczął nerwowo krążyć po komnacie. Jednak po kilku chwilach doskoczył do łóżka, po czym chwycił Lunnę i Noxa.
     - Bierzcie dziecko i idziemy stąd – zarządził władczo.
    Wtedy jednak odezwał się Paralda. Chłopiec powoli zsunął się z łóżka i stanął przy Ariel. Jego oko rozjarzyło się intensywnie, zmieniając się w płynną czerwień.
     - Ten zwierzołak jest dla ciebie taki ważny?
     - Tak. Jest dla mnie jak brat – odparła bez wahania, drżącym głosem. Pociągnęła nosem i otarła rękawem mokre policzki - Pomagał mi w kryjówce Balara. Bez niego bym tam umarła.
     - Jak wiele jesteś gotowa dla niego poświęcić? - Tym razem zabrzmiał głos Launy.
     - Wszystko.
    Chłopiec skinął głową i zwrócił się do Argona.
    - Biały Kruku, czy możesz z łaski swojej przyprowadzić Kruczego Króla?
    Wojownik uniósł brwi.
    - Rivę? Po co?
    - Bo cię o to proszę. I postaraj się zrobić to szybko.
    Argon spojrzał na Ariel, potem na umierającego wojownika, ale nie ruszył się z miejsca. Zamiast niego to Nox wyszedł pospiesznie z komnaty.
    Ariel nic z tego nie rozumiała i ponieważ nie chciała marnować ani sekundy, zajęła się zmianą okładów. Lunna tymczasem zrobiła coś, o czym nikt inny nie pomyślał. Pootwierała okna, wpuszczając do środka ciepłe promienie popołudniowego słońca i powiew świeżego powietrza.
    Po długich minutach Riva wpadł do komnaty jakby się paliło Podbiegł do łóżka i ze zmarszczonym czołem przyjrzał się Sato, który oddychał teraz chrapliwie, a jego ciało drżało w niekontrolowanych konwulsjach.
    - Nox wspominał coś o zwierzołaku, ale... – W zamyśleniu, ostrożnie dotknął jego rozpalonego czoła – Chyba go znam. To...
     - Sato – znów zapiekły ją łzy, gdy załamała ręce i spojrzała na niego błagalnie – Jak go uratować? On musi żyć.
    - Zabija go zaklęcie Posłuszeństwa. Sądzę, że możesz coś z tym zrobić – przez usta chłopca przemówił jeden z bogów.
     Riva dopiero teraz zwrócił na niego uwagę. Gdy zauważył czerwone oko, na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, a zaraz potem skinął krótko głową.
     - Naczynie. Więc w końcu raczyliście się zjawić?
     Chłopiec uśmiechnął się lekko.
    - Tak, Kruczy Królu. Później przyjdzie czas na wyjaśnienia, a teraz prosimy, abyś naprawił to, co uczynił twój brat.
     Król skrzywił się na dźwięk tego słowa, po czym przeniósł poważne spojrzenie na Ariel.
    - Skąd go znasz?
     - Służył Balarowi, oczywiście wbrew własnej woli. Pomagał mi.
     - Jesteś pewna, że można mu ufać?
     - Tak. Ile razy mam powtarzać?
     - Wspominał coś o armii krasnoludów – wtrącił cicho Nox – Jeśli naprawdę zmierzają w naszą stronę, dobrze by było upewnić się, czy to prawda.
     - Krasnoludy? Wielki Grod opuścił góry? – Riva popatrzył na niego ze zdumieniem i nieco pobladł – Skoro złamał warunki przymierza, to tylko z jednego powodu...
    Riva w milczeniu przyjrzał się umierającemu, po czym powoli zacisnął lewą dłoń w pięść. Następnie nabrał powietrza, zerknął krótko na Argona, który zaczął kręcić głową i położył dłoń na ramieniu Sato. Tam, gdzie pulsowało czerwienią postrzępione pióro.
     - Nie rób tego – Argon zaprotestował głośno, wiedząc, co zaraz nastąpi.
    Jednak było już za późno. Król pochylił się nad zwierzołakiem i zamknął oczy, a na jego czole pojawiły się bruzdy skupienia. Poza chrapliwym, urywanym oddechem i odległymi krokami, w komnacie zaległa napięta, pełna wyczekiwania cisza. W tym czasie elfka podeszła do Ariel i objęła ją ramieniem.
     - Będzie dobrze – szepnęła uspokajająco.
    - Skąd wiesz? – Nie patrzyła na nią, ale na Sato. Próbowała wyobrazić sobie jego złote tęczówki pod zamkniętymi powiekami i jego wesoły śmiech, ale tylko znów zebrało jej się na płacz.
   - Tylko Kruczy Król może przerwać to zaklęcie – poinformował ich Launa, po czym nagle czerwone oko przybladło, a chłopiec zachwiał się na łóżku.
     Lunna natychmiast wzięła go na ręce i jak tylko to zrobiła, położył głowę na jej ramieniu i zasnął. Ariel pociągnęła nosem i drżącą ręką dotknęła jego pleców.
   - Chyba się zmęczył.
    - Może bogowie zbyt długo kontrolowali jego ciało.
     - Zaniesiesz go do łóżka?
     Lunna popatrzyła na nią z niepokojem.
    - A ty? Dasz sobie radę?
     - Pewnie – spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł jej tylko blady grymas – Idźcie już.
    Z niepewną miną spojrzała na Sato, potem na pochylającego się nad nim króla i w końcu ruszyła do drzwi. Gdy wychodziła, odwróciła się w progu i posłała Ariel pokrzepiający uśmiech.
     Król w tym czasie z wysiłkiem zmarszczył brwi, aż te prawie zetknęły się u nasady nosa. Wszyscy wpatrywali się w jego lewą dłoń, a Ariel aż wstrzymała oddech. Przez kilka długich sekund nic się nie działo, tylko Sato zaczął coraz bardziej rzucać się na łóżku. Nox stanął u jego wezgłowia i przytrzymał go za ramiona.
     Riva pobladł jeszcze bardziej, a jego mięśnie wyraźnie się napięły. Lewa dłoń, spoczywająca na ramieniu ze znamieniem nagle rozjarzyła się najpierw ciemnym, potem czerwonym, a na końcu niebieskim blaskiem. Wzdrygnął się kilka razy, jego napiętą twarz zrosił pot, ale się nie odsunął, a wręcz jeszcze bardziej skoncentrował. Ariel przyglądała mu się z niepokojem, ale gdy dostrzegła, że Sato przestał się trząść, jego znamię zniknęło, oddech wrócił do normalności, a skóra odzyskała normalny wygląd, wydała z siebie głośny okrzyk radości.
     Jednak jej ulgę szybko zastąpiło przerażenie. Riva krzyknął nagle i jakaś siła odrzuciła go niemal na drugi koniec komnaty. Z zamkniętymi oczami uderzył o róg kanapy i osunął się na złotą posadzkę. Wił się na podłodze z twarzą wykrzywioną bólem, uderzając się bokiem o nogi stolika.
    - Riva!
     Kapitan pierwszy do niego doskoczył i wziął na ręce. Ariel biegła za nim z sercem w gardle.
    Co ja narobiłam? To moja wina.
    - Co się stało? Czy... – Argon jednak zignorował ją i ruszył do komnaty króla.
    - Nox, za mną – rozkazał oschle nawet się za siebie nie oglądając.
    Półelf nie potrzebował komendy, bo już kroczył za nim niczym cień, a w jego granatowych oczach pojawił się jakiś błysk niepokoju.
    Ariel stanęła w progu drugiej sypialni i zamarła, podczas gdy Argon ułożył na łóżku wciąż rzucającego się króla, a Nox pochylił się nad nim i zaczął badać.
     Po raz pierwszy widziała Rivę w takim stanie i była przerażona. Z rozpaczą zakryła dłonią usta, czując, że to wszystko zaczyna ją przerastać. Gdyby wiedziała...
    Gdybym wiedziała, że to zaszkodzi Rivie, powstrzymałabym go? Ale wtedy Sato by umarł. Bogowie, nie chcę dokonywać takich wyborów!
    Widziała jak Riva cierpi, a to było coś, na co w ogóle nie była przygotowana. Obaj byli jej przyjaciółmi i nie chciała stracić żadnego z nich. A Riva był również królem. W pewien sposób czuła się odpowiedzialna za jego bezpieczeństwo, podobnie jak Argon.
     Na sztywnych nogach zbliżyła się do łóżka i jak zahipnotyzowana patrzyła jak przyciska dłoń do piersi i wije się na pościeli, jakby przejął na siebie całą moc zaklęcia i teraz wypalało go od środka.    Jego ból odbierała jak własny, był niczym smagnięcia biczem.
      Chciała jakoś pomóc, jednak w tym momencie Argon chwycił ją mocno za ramię i szarpnął do tyłu, niemal pozbawiając równowagi.
     - Co ty robisz? Puść mnie!
    Zawlókł ją do drzwi, jednak wyrwała się i odwróciła na pięcie, smagając go włosami po twarzy. Ruszyła biegiem z powrotem w głąb komnaty, zdecydowana zrobić wszystko, by pomóc królowi. Nox w tym czasie wyprostował lewą rękę Rivy i właśnie podwijał rękaw. Na mgnienie oka mignęło jej coś ciemnego, gdy niespodziewanie Argon stanął tuż przed nią, zasłaniając cały widok i popchnął w stronę drzwi. Chciała zaprotestować, jednak nie dał jej dojść do słowa. Był zdenerwowany, a coś w wyrazie jego twarzy dosłownie ją zmroziło.
     - Co się dzieje? Mogę jakoś pomóc? Riva... – Wyrzucała z siebie słowa drżącym głosem, ale     Argon wypchnął ją za próg i spojrzał na nią chłodno.
     - Riva jest w dobrych rękach – wycedził – Lepiej wracaj do swojego zwierzołaka.
     Po tych słowach zatrzasnął jej drzwi przed nosem.
   Ariel gapiła się na nie, jakby była w stanie przebić je wzrokiem i zajrzeć do środka. Słyszała przytłumiony głos Argona i jęki króla i zrobiło jej się zimno w środku. Szarpnęła za klamkę, ale drzwi zostały zablokowane. Ze złością załomotała w nie pięścią.
      - Otwórz! – Krzyknęła, jednak nikt jej nie odpowiedział.
     Poruszała bezradnie klamką, ale wiedziała, że to bezcelowe. Stojąc przy drzwiach, spojrzała w stronę łóżka, gdzie leżał Sato i znów na drzwi. Z jej gardła wyrwało się ciężkie westchnienie.
     Nie sądziła, że ocalenie Sato odbędzie się takim kosztem. I, że chwilowa radość z odzyskania przyjaciela zamieni się w strach o życie drugiego.


***


     Późnym wieczorem w całym zamku było tak cicho, jakby wszyscy gdzieś zniknęli. Sato wciąż się nie obudził, ale przynajmniej wiedziała teraz, że po prostu odpoczywa. Nie była w stanie zasnąć, więc czuwała przy nim, głaskała go po głowie, zaś myślami była w drugiej komnacie, przy Rivie. Nie słyszała, żeby ktoś wychodził, czy wchodził i w ogóle panowała taka cisza, aż dzwoniło w uszach. Czy Nox uleczył króla? Czy już odzyskał przytomność?
     Bezmyślnie patrzyła jak ostatnie promienie słońca przesuwają się po złotej posadce i wsłuchiwała się w miarowy oddech przyjaciela, który był teraz jedynym dźwiękiem w pogrążającej się w mroku komnacie. Wciąż była niespokojna i żeby zabić jakoś czas, bawiła się Mocą, tworząc różnych wielkości kule światła i później patrzyła jak krążą nad jej głową w chaotycznym tańcu. W końcu jednak nie mogła dłużej wytrzymać, pogasiła wszystkie magiczne kule i zostawiła śpiącego przyjaciela w ciemności, a sama zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi i naparła na nie, gotowa użyć Mocy, aby tylko tam wejść.
    Jednak od razu ustąpiły, aż z zaskoczeniem potknęła się w progu i o mało nie wywróciła. Wyprostowała się pospiesznie, poprawiła włosy, i zbliżyła się cicho do łóżka.
     Argon siedział na stołku i drzemał ze zwieszoną głową i rękami skrzyżowanymi na piersi. Kiwał się do przodu i na boki i aż dziwne, że jeszcze nie spadł. Ariel stanęła obok niego i spojrzała na Rivę. Podobnie jak Sato, spał spokojnie, nieruchomo. Wciąż był nienaturalnie blady, co podkreślały jeszcze jego czarne włosy, rozsypane teraz na poduszce, gdzieniegdzie jeszcze wilgotne od potu. Wyglądał mizernie i chociaż jego pierś unosiła się w równomiernym oddechu, miała wrażenie, że wciąż jest bardzo słaby. Zagryzła wargi, gdyż znów chwyciły ją wyrzuty sumienia.
     - Grzeczność nakazuje najpierw zapukać - Argon otworzył nagle oczy, jakby w ogóle nie spał i od razu zmarszczył brwi - Nie powinnaś czuwać przy swoim zwierzołaku?
      Ariel spojrzała na niego ostro.
     - Sato jeszcze śpi. I nie nazywaj go tak.
     - Przecież to jest zwierzołak. A w ogóle nie powinnaś już spać?
     - Sądzisz, że w tych okolicznościach mogłabym zasnąć? Przyszłam zobaczyć jak się czuje Riva.
     Argon nie poruszył się na swoim stołku, tylko zmrużył zielone oczy i przeniósł je na króla.
   - Sądziłem, że teraz już nic cię nie obchodzi, poza tym twoim niby przyjacielem – mówił przyciszonym głosem, chociaż nie wyglądało na to by w tej chwili Rivę miało cokolwiek obudzić – Dopóki nie przesłucham tego zwierzołaka, nie zaufam mu tak szybko, jak ty. Nie sądziłem, że jesteś zdolna przyjaźnić się z wrogiem.
     - Myśl sobie co chcesz – odparowała ze złością, również cicho – Sam widziałeś, że był związany zaklęciem. Brzydził się służyć Balarowi i dawno chciał uciec.
     - Więc dlaczego tego nie zrobił?
    Odwróciła głowę i przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu.
    - Czekał na odpowiedni moment. Poza tym inaczej nie spotkałabym go, gdy byłam więziona. To on nauczył mnie języka i wielu rzeczy.
     - Kochasz go?
    Miała wrażenie, że przez jego twarz przemknął jakiś cień, a blizna na policzku zmarszczyła się lekko. Ariel to pytanie bardziej zdenerwowało, niż zaskoczyło.
     - Sato to mój brat krwi, nic więcej. Tak trudno to zrozumieć?
    - Co za bzdura – mruknął bardziej do siebie, po czym dodał głośniej – Dla mnie to niczego nie zmienia. Skoro ci tak na nim zależy, możesz go sobie zatrzymać, ale będzie musiał zapracować na zaufanie.
     Jej złość natychmiast się ulotniła i uśmiechnęła się szeroko. I tak nie zamierzała rozstawać się z Sato, ale miło było, że Biały Kruk nie zamierzał się o to kłócić. Być może to niepokój o stan Rivy nieco go ułagodził.
     - Naprawdę może zostać?
    Nachmurzył się jeszcze bardziej i niedbale wzruszył ramionami.
   - Jednak nie oczekuj, że go zaakceptuję, czy się z nim zaprzyjaźnię. I mam nadzieję, że to już ostatnia osoba, którą przygarniasz. Jeszcze kilka dni i dowiem się, że chcesz zaadoptować pół miasta.
Ariel miała ochotę go uściskać, jednak zamiast tego pokiwała energicznie głową, w duchu ciesząc się niczym małe dziecko
    - Raczej już nie potrzebuję nikogo do szczęścia – powiedziała z przekonaniem i uznając, że to koniec tematu, przeszła na drugą stronę łóżka i usiadła na jego brzegu, wpatrując się w nieruchomą twarz króla. To, że była tak gładka i spokojna wcale jej nie pokrzepiało. Wyglądał teraz co najmniej o kilka młodziej, chociaż wiedziała, że Argon jest zaledwie o rok starszy – Dlaczego się nie budzi?
     - Stracił sporo energii. Nox zrobił co w jego mocy i teraz musi odpocząć.
     - Ale nic mu nie będzie? – Zapytała z niepokojem.
    - Przeżyje, jeśli chcesz wiedzieć. Chociaż nie sądziłem, że będziesz tym zainteresowana. Gdyby nie twój upór, żeby uratować tego zwierzołaka...
     Znów ten oskarżający ton, jakby to była jej wina. Argon naprawdę wiedział, jak wyprowadzić ją z równowagi. Jej dobry humor prysł i popatrzyła na niego chmurnie.
    - Nie mów tak. Skąd mogłam wiedzieć, że do tego dojdzie? Poza tym krasnoludy...
   - Każdy z nas może polecieć na zwiady i wytropić armię. Przyznaj, że to był tylko pretekst. Chciałaś tylko by żył i nic innego cię nie obchodziło.
    - Nieprawda – powstrzymała się by nie unieść głosu, w jej oczach zalśniły łzy – Gdybym wiedziała, że to zaszkodzi Rivie, nie prosiłabym go o to.
     Argon uniósł brwi, w ironicznym zaskoczeniu.
    - Naprawdę? A sądziłem, że życie tego chłopaka jest dla ciebie najważniejsze.
    Znów zanosiło się na kłótnię, więc ugryzła się w język, by nie powiedzieć o kilka słów za dużo. Odetchnęła głęboko, przeniosła wzrok na chorobliwie bladą twarz Rivy i ostrożnie, jakby był ze szła, dotknęła jego ręki.
    - To tylko zmęczenie, tak? Niedługo powinien dojść do siebie? – Zapytała cicho, a w jej głosie pojawiła się drżąca nuta.
    - Tym razem – rzucił cierpko Argon. Przeszedł się wzdłuż niewielkiej komnaty, oświetlonej tylko niewielką kulą światła i przez chwilę stał przy oknie, zapatrzony w granatowe niebo – Masz szczęście, że to go nie zabiło – dodał po dłuższej chwili.
    - Jak to? – Poczuła jak coś ciężkiego przygniata jej serce. Niepokój, że usłyszy coś, czego bardzo nie chciałaby wiedzieć.
    Argon westchnął cicho w półmroku i niespiesznie z powrotem usiadł na stołku. Przygarbił się i utkwił wzrok w Rivie. Zauważyła przy tym, że jego zielone oczy nieco złagodniały.
    -  Wiedział, jakie jest ryzyko, ale i tak zrobiłby to jeszcze raz. Dla ciebie. Zawsze był nierozsądny, ale tym razem przegiął.
   - Nie rozumiem...
  - Zaklęcie Posłuszeństwa to jedna z najpotężniejszych aspektów kruczej Mocy. Balar stał się naprawdę potężny i bezwzględny, skoro tak łatwo go nadużywa.
    - Ale Riva też jest Kruczym Królem. Potrafił zlikwidować to zaklęcie.
    Spojrzał na nią ponuro.
    - Ledwo – przyznał oschle – Obaj powinni dysponować jednakową Mocą, jednak...
     Ariel powoli przełknęła ślinę.
     - Jednak...?
    Milczał długo, a po wyrazie jego twarzy poznała, że właśnie podejmuje jakąś trudną decyzję. W końcu odetchnął.
    - Sama zobacz. Riva powinien ci to powiedzieć już wcześniej, ale nie miał odwagi. I nigdy nie będzie mieć, a powinnaś znać prawdę, żeby następnym razem nie narażać go na coś takiego.
    Wskazał podbródkiem w stronę łóżka i chociaż nie wiedziała o co chodzi, posłusznie spuściła wzrok. Lewa ręka króla spoczywała bezwładnie wzdłuż boku, z dłonią skierowaną wnętrzem do góry. Mimowolnie musnęła palcami czarne znamię przecięte czerwoną pręgą. Jego skóra była nienaturalnie ciepła, jakby miał gorączkę. Przypomniała sobie, że wcześniej, kiedy trzymał ją za rękę, również to czuła.
     - Widziałam to...
     - Wyżej. Podwiń rękaw.
     Zrobiła to i natychmiast otworzyła szeroko oczy. Zachłysnęła się powietrzem i stłumiła okrzyk. Im dłużej patrzyła, tym ogarniała ją coraz większa zgroza.
     Od nadgarstka do łokcia jego rękę pokrywały ciemnoczerwone plamy, jakby z pękniętych żył pod skóra rozlała się krew. Odchodziły od nich drobne ciemne żyłki, oplatając przedramię gęstą siatką. Niektóre kończyły się tuż za łokciem.
     - To...to... – Nie potrafiła wydusić z siebie słowa, zszokowana tym widokiem.
    - To trucizna – wyjaśnił chrapliwym głosem – Rozprzestrzenia się z każdym użyciem Mocy. Jest coraz słabszy.
     - Czy to go...
     - Zabije? Tak.
    Żelazna obręcz zacisnęła się wokół jej gardła. Przenosiła wzrok z twarzy Rivy, na jego rękę i z powrotem, wciąż nie wierząc, że to prawda. Najpierw te wszystkie rewelacje o Balarze, a teraz to.
     Czy te złe informacje nigdy się nie skończą?
    - Nie ma na to żadnego antidotum? Przecież trzeba go ratować. Dlaczego nic nie robicie? – utkwiła w Argonie pełne pretensji spojrzenie.
     Biały Kruk nawet nie drgnął.
    - Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Gdyby istniał jakiś sposób, już dawno bym go znalazł. Jedyne co nam pozostało, to chronić króla i pilnować, by jak najmniej korzystał ze swojej Mocy. To...chociaż trochę przedłuży jego życie.
     Potrząsnęła głową, aż kolorowe kosmyki opadły jej na twarz. Nie siliła się by je odgarnąć.
     - Jak...Jak to się stało? Kiedy...?
  Argon obrócił powoli głowę i zmroził ją przeszywającym spojrzeniem. W jego zielonych tęczówkach płonął jakiś blask, którego nie potrafiła zinterpretować. Nagle zrozumiała, że kapitana i Rivę łączyło znacznie więcej niż przyjaźń. Byli niczym bracia, od dziecka razem. Argon poświęcił swoje życie dla króla i nie potrafił się pogodzić z tym, że w ostateczności zawiedzie i nie zdoła go ochronić.
     To wszystko dostrzegła w jego oczach, a także głęboko skrywany ból. Kiedy w końcu się odezwał, miała wrażenie, że każde słowo kosztuje go nadludzki wysiłek. Jakby powiedzenie tego na głos było w pewnym sensie ostatecznym wyrokiem.
    - W tę noc, gdy Balar zabił ich rodziców, walczyliśmy. Ta blizna jest pamiątką tamtego wydarzenia – dotknął przelotnie policzka i przeniósł wzrok na łóżko – Żałuję każdego dnia, że to nie na mnie spadło to przekleństwo. Gdy walczył z Rivą zmienił miecz na sztylet. Wtedy...nie wiedziałem dlaczego. Zranił go w krucze znamię i wtedy Riva stracił przytomność na bardzo długo. Tamto ostrze musiało być zatrute już wcześniej. Uwierz mi, że robiliśmy wszystko, sprowadziliśmy najlepszych medyków, testowaliśmy wszystkie możliwe antidota. To coś w jakiś sposób połączyło się z jego Mocą i żywi się nią, jednocześnie zatruwając jego ciało. Gdy dotrze do serca, zabije go.
     Ariel słuchała go coraz bardziej wstrząśnięta. A więc to znowu Balar. Jego własny brat. Dobrze, że siedziała, bo inaczej nogi odmówiłyby jej posłuszeństwa.
    Ujęła delikatnie lewą dłoń króla i zacisnęła na niej palce, podczas gdy po jej policzkach płynęły łzy. Miała uczucie, że chyba nigdy w życiu nie płakała tyle, co w ostatnich dniach.
     - Może ja spróbuję? – Wiedziała, że to bezcelowe, zanim zadała to pytanie.
     - Nie. Nox uśmierza jego ból i spowalnia proces. To wszystko, co możemy zrobić.
     - A więc czekacie, aż on umrze?

- Szukamy lekarstwa – poprawił spokojnie.

Inne blogi

Spis opowiadań

Spis opowiadań
Blog ze spisem opowiadań blogowych