Cyrret
zatrzymał się na skraju wioski i rozejrzał wokół, osłaniając
oczy przed oślepiającym słońcem.
-
Tu też nikogo nie ma.
Ilyr
i Kyrel stanęli po jego bokach, równie jak on zgrzani i zmęczeni.
-
To co robimy?
Cyrret
otarł pot z twarzy i zaklął pod nosem. To już ostatnia wioska
prowincji i jak reszta, była wyludniona. Od kiedy wyruszyli z Reed
właściwie nie spotkali po drodze ani żywej duszy. Już od początku
nic nie szło po jego myśli i wyglądał na to, że jego plan
zaczynał się walić.
-
Nic – warknął w końcu, z bezradności zaciskając dłoń na
bezużytecznym mieczu – Podpalcie wszystko i idziemy do stolicy.
Był wciekły, a jego ludzie zmęczeni marszem,
upałem i do tego w równie kiepskich humorach. Cyrret wlókł za
sobą kilkutysięczną armię, kręcąc się po ziemiach Belthów
niczym jakiś głupiec. Już gdy dotarli do drugiej wioski i zastali
tylko puste chaty, wiedział, że ktoś ich ubiegł. Mógł wydać
rozkaz i zawrócić do Gernnhedu, jednak uparł się, żeby obejść
całą prowincję tylko po to, żeby przekonać się, że wszyscy
ludzie jakby gdzieś wyparowali. Nie pozostało już im nic innego,
jak zawrócić i rozpocząć mozolny marsz ku ostatecznemu celowi.
Zostawili więc za sobą spaloną wioskę i
majaczące gdzieś na północnym wschodzie góry Pustelnika. Poza
krótkimi postojami na posiłek, wędrowali niemal bez odpoczynku, za
dnia i w nocy, utrzymując mordercze tempo. Opuścili suchą,
kamienistą dolinę, usianą skałami i z powrotem znaleźli się
wśród zieleni, na dobrze ubitej ziemi. Gęste lasy dawały
wytchnienie od słońca i chroniły przed nieporządnym wzrokiem.
Po kilku dniach upałów, blade słońce skryło
się za kłębami ołowianych chmur, zasnuwających całe niebo.
Chłodny wiatr szumiał w gałęziach drzew, przynosząc zapach
wiszącego w powietrzu deszczu. Który jak na złość padał przez
kolejne dwa dni.
-
Jak tak dalej pójdzie, to ludzie nie będą mieli siły utrzymać
miecza, a co dopiero walczyć – Kyrel, równie przemoczony i ponury
co reszta, wysunął się na przód i grzęznąć w błotnistej
ziemi, szedł obok Cyrreta – Potrzebujemy odpoczynku, a ludzie
muszą się ogrzać.
Cyrret
zerknął na starszego wojownika z taką pogardą, że ten tylko
wymruczał coś pod nosem i odszedł na bok.
Na szczęście po ulewnym deszczu pokazało się
słońce i znów było gorąco. W końcu też dostrzegli w oddali
mury miasta i wieże zamku. Było południe, a mimo to na głównym
trakcie nie było ani jednej żywej duszy. Jednak brama była
otwarta, a pilnujący ją strażnicy sprawiali wrażenie znudzonych i
niezbyt czujnych. Cyrret nie przeczuwał żadnego niebezpieczeństwa
i uśmiechnął się pod nosem. Może jeszcze nie wszystko było
stracone.
Zamierzali zaatakować dopiero nocą, więc
poprowadził armię między drzewa, z dala od miasta. Mieli
szczęście, gdyż natrafili na dość rozległy parów o wysokiej
trawie i licznych wzniesieniach, na których rosły rozłożyste
krzaki.
- Tutaj odpoczniemy do nocy, a potem zaatakujemy!
– Cyrret wspiął się na głaz, żeby to oznajmić.
Sreil wyszczerzył do niego zęby i potarł
kilkudniowy zarost.
- To był najdłuższy spacer w moim życiu, ale
w końcu się opłaciło.
- Ja natomiast mam dziwne wrażenie, że ktoś
nas wydał, a to całe łażenie w kółko było bez sensu.
- Ale przynajmniej spaliliśmy parę chat.
Jeszcze zdążymy uciąć parę głów.
Podczas gdy mężczyźni rozkładali się w
wysokiej trawie między pagórkami i odpoczywali, on i jego
towarzysze rozpalili ognisko na uboczu i zjedli wczesną kolację.
- Nie widzę innego wytłumaczenia, jak to, że
to sprawka kogoś z Reed – stwierdził Kyrel. Mimo, że był
najstarszy w grupie, Cyrret tak naprawdę nigdy go nie lubił.
-
To jasne, że ktoś ich ostrzegł – wtrącił Ilyr swoim trochę
zbyt wysokim głosem. Miał przetłuszczone włosy i właśnie drapał
się bezwstydnie po pośladku. Jego miecz leżał obok na ziemi,
podobnie jak pozostałych. Tylko Kyrel zajął się czyszczeniem
ostrza.
- Ale z Reed nikt nie przebyłby całej prowincji
tak szybko.
- Może wśród nas jest szpieg?
Cyrret zagryzł w zamyśleniu wargi i zacisnął
palce na podbródku. Tak właśnie musiało być. Ktoś był od nich
szybszy i ostrzegł ludzi.
Tylko
kto?
-
W każdym razie – Ilyr przerwał jego rozmyślanie, uśmiechając
się paskudnie – nie popsuje naszych planów. Już za późno, żeby
się wycofać.
Cyrret owinął się starą opończą i przysunął
jak najbliżej płomieni. Pociągnął ze swojej piersiówki porządny
łyk i zagryzł go ciepłym kawałkiem pieczonego mięsa, które bez
przypraw smakowało jak kora drzewa. Skrzywił się i wytarł rękawem
usta.
-
Balar obiecał, że nie będzie żadnych problemów – po tych
słowach oddalił się od obozu, w poszukiwaniu chwili samotności.
Nad ich głowami pojawiły się gwiazdy, ale
szybko zniknęły, gdyż niebo znów pokryły chmury. Chłodny wiatr
szumiał w konarach drzew i poruszał trawą, podeptaną przez armię.
Cyrret dotarł do kępy krzaków otaczających dwa smukłe drzewa. Na
spokojnie opróżnił pęcherz i przeszedł się jeszcze kawałek,
zataczając koło wokół obozowiska. W końcu opuścił parów i
jego pagórkowaty teren i wspiął się na drzewo, skąd miał w
miarę dobry widok na miasto.
Wciąż
pamiętał życie w szkole, porządek i dyscyplinę, jaką wyznawali
Belthowie. Te surowe domy, stojące jeden przy drugim, brak
jakiejkolwiek spontaniczności. Jego rodzice byli tak samo nudni jak
reszta klanu, ale i tak zawsze ich kochał. Jednak to Jeon sprawiał,
że jego życie było ciekawe, pełne przygód i rywalizacji. Nigdy
potem już nie miał tak doborowego towarzysza broni. Mimo, że to
tutaj spędził swoją młodość, teraz miasto wydało mu się obce,
jakieś odległe.
Cyrret
ułożył się wygodnie na grubym konarze, owinął szczelnie opończą
i pociągnął nosem. Zmrużył oczy, obserwując strażników przy
zamkniętej bramie. W samym mieście powoli gaszono ostatnie światła
i już niedługo zapanowały ciemności. W końcu pozwolił sobie na
krótką drzemkę.
Przyśniło
mu się, że zabija go nephil. Z jego otwartych, martwych ust
wychodziły robaki, a Cyrret wrzeszczał jak opętany i wzywał imię
Jeona, jakby tylko to mogło go uratować. Przyjaciel stał niedaleko
i tylko patrzył. W pewnym momencie uśmiechnął się lekko i
wyciągnął do niego dłoń.
-
Chodź... – Rozległo się w jego głowie.
Cyrret obudził się raptownie i o mało nie
spadł z gałęzi. Przejechał dłonią po twarzy, rozejrzał się
szybko wokół i zeskoczył z drzewa. Spojrzał na mury miasta i
dostrzegł, że strażnicy przy bramie gdzieś zniknęli.
Już czas.
Cyrret
uśmiechnął się pod nosem i poszedł obudzić swoich ludzi.
Przegrupował wojsko, jak to wcześniej ustalili,
zostawiając je pod dowództwem Kyrela i Sreila. Ze sobą wziął
najlepszych łuczników i najsilniejszych zwierzołaków. Nikt nie
zadawał pytań i zachowywano się cicho, jak ich wyszkolił.
- Łucznicy od razu biegną na mury, Kyrel
pamiętaj o ogniu, macie spalić wszystkie domy, a potem kierujcie
się prosto na zamek. Nie bierzemy jeńców i nikomu nie pozwalamy
uciec. Dzisiejszej nocy Gernnhed ma zniknąć z powierzchni ziemi.
Czy wszystko jasne?
Odpowiedziały mu bezgłośne skinienia głowy i
cichy szczęk stali. Ci, którzy posiadali odrobinę Mocy, utworzyli
nisko nad głowami niewielkie kule światła, miniaturowe słońca,
które miały im oświetlić drogę do zwycięstwa. Osłonięci
mrokiem nocy i pagórkowatym terenem, ruszyli ku południowej bramie,
zaś druga grupa na czele z Kyrelem, zniknęła szybko w ciemności,
kierując się ku północnej części miasta.
Wokół panowała wręcz martwa cisza, a brak
strażników chyba tylko Cyrreta nieco zaniepokoił. Dzięki
wieloletnim praktykom potrafił poruszać się niemal bezszelestnie,
ale jego wojownicy już nie za bardzo. Głośne sapanie, szepty,
nadeptywanie na gałęzie i szuranie butów – te wszystkie dźwięki
doprowadzały go do szewskiej pasji, jednak wciąż liczył na
szczęście.
Kiedy zatrzymali się przy murze, Cyrret był
prawie pewny zwycięstwa.
To będzie łatwiejsze niż przypuszczałem.
-
Co teraz? – Zapytał szeptem Ilyr, przez cały czas depczący mu po
piętach i nieznośnie hałaśliwy.
Cyrret machnął ręką i odsunął się na bok.
- Wyważcie bramę.
Z
tłumu wystąpiło trzech rosłych mężczyzn, którzy zamienili się
w duże niedźwiedzie. Napierali na drewniane wrota tak długo, aż
ustąpiły pod ich siłą, wyrzucając wokół pył i drzazgi. W
nocnej ciszy huk rozwalającej się bramy poniósł się po całej
okolicy, głośniej niżby chciał. Teraz jednak nie miało to już
znaczenia. Bez chwili zwłoki Cyrret przystąpił do dalszej części
planu.
-
Wy tam! – Rzucił w stronę grupy łuczników, wskazując palcem
przejście – Na mury! Zabijcie straże i zajmijcie ich miejsca! Nie
czekać na mój sygnał, tylko strzelać!
Jeden z wojowników odchrząknął i zapytał
niepewnie.
-
A co z kobietami i dziećmi?
Cyrret posłał im lodowate spojrzenie.
-
Dzisiaj nie oszczędzamy nikogo. To rozkaz Balara.
Łucznicy, otoczeni grupką wojowników z
mieczami, przeszli przez szczątki bramy i zniknęli w głębi
ciemnych uliczek. Reszta czekała pod bramą na rozkazy.
Dowódca
przeszedł kawałek po brukowanej ulicy i rozejrzał się czujnie.
Wszystkie domy, budynki, szkoła wojowników i zamek pogrążone były
w ciemności i ciszy. Może inni nie widzieli w tym nic dziwnego, ale
przecież Cyrret się tu urodził i wychował. Pamiętał każdą
uliczkę, każdy zaułek i odwiedzane karczmy. Miasto żyło nawet w
nocy. Wszędzie można było spotkać strażników, młodzi kadeci
bawili się do późnej nocy, a w niektórych domach czy podejrzanych
spelunach światło paliło się nawet całą noc.
Tymczasem
miasto wyglądało jak wymarłe. Czyżby przez te lata Belthowie tak
się zapuścili i zmienili swoje żelazne zwyczaje?
Zmarszczył
brwi i przywołał do siebie dwóch wojowników.
-
Przeszukajcie teren – rozkazał.
Mężczyźni zmienili się w wilki i zniknęli
między zabudowaniami.
- Myślisz, że to jakaś pułapka? – Zapytał
Penthal, balansując między szczątkami bramy.
- Hmm, szczerze mówiąc spodziewałem się
bardziej hucznego przywitania – Ilyr chodził od budynku do budynku
i kopniakiem otwierał kolejne drzwi. Poza tym, że robił dużo
hałasu, nie rozległy się żadne krzyki ani głosy. Przynajmniej
tu, blisko muru nikogo nie było. Tak samo jak w wioskach, które
odwiedzili.
Cyrret chwycił się pod boki i łypnął na nich
groźnie.
-
Nikt nie wiedział o naszym planie, więc nie zdążyliby się
przygotować.
- Tak, ale może....
W tej samej chwili rozległ się skowyt, groźne
warknięcie i pisk bólu. Z jednej z ciemnych uliczek wybiegł
zwiadowca. Jeden. Miał krew na boku i pysku. Pędząc w ich stronę,
tylko częściowo zmienił się w człowieka i krzyknął:
-
Pułapka! Solt nie żyje! To pu...
Zanim skończył, trzy strzały przeszyły jego
na wpół zmienione ciało. Zatrzymał się raptownie i bez życia
zwalił na ulicę.
Cyrret
przez kilka dobrych sekund gapił się na niego z niedowierzaniem.
Pułapka?
To
słowo było jakieś niezrozumiałe, obce. Dopiero szarpnięcie za
ramię zmusiło go od oderwania wzroku od martwego wojownika. Ilyr
blady na twarzy wskazywał w niebo.
-
Patrz.
Cyrret
uniósł głowę. Nocne niebo rozdarło złote światło magicznej
kuli, która zapłonęła dokładnie nad ich głowami. Zaraz potem
pojawiła się następna i następna. Jedna po drugiej pojawiały się
nad całym miastem, tworząc ponad dachami jasną smugę. Tysiące
małych słońc oświetliło ulice niczym za dnia.
Cyrret
musiał zmrużyć oczy, by móc patrzeć w górę. Zaklął głośno,
gdyż w końcu dotarło do niego, że to on został przechytrzony. Z
narastającą furią dobył miecza, a za nim to samo zrobili Penthal
i Ilyr, niepewnie stając po jego bokach. Dopiero w jasnym świetle
dostrzegli dwa kruki. Wśród wirujących piór zmienili się w
mężczyzn, a ich ogromne skrzydła z głośnym szumem przecięły
powietrze, gdy zawiśli dokładnie przed nimi.
Noszący
Znak Kruka.
Jeden
z nich uśmiechnął się pogardliwie, na co Cyrret poczerwieniał na
twarzy i niemal do bólu zacisnął palce na rękojeści miecza.
-
A więc to ty jesteś Cyrret Krwawy? – Przemówił drugi, nieco
niższy, ale o równie groźnym spojrzeniu. Patrzyli na nich z góry
jakby byli jakimś robactwem, leniwie poruszając czarnymi
skrzydłami.
-
Przyznaję, że miałeś dobry plan, ale tutaj wszystko się kończy.
Cyrret
usłyszał za sobą ochrypłe sapnięcie i zacisnął szczęki.
-
Skąd wiecie...
-
To nieistotne.
Ale
Cyrret miał już pewność, że ktoś ich zdradził, albo doniósł
o ich planach. Ktoś z wioski? Jak mógł być tak głupi, żeby
wcześniej się nie domyśleć?
-
Przecież Balar zapewniał, że nie spotkamy nikogo z Zakonu Kruka –
mruknął mu przy uchu Penthal.
Cyrret
nawet nie zareagował, wpatrzony w górę, wściekły jak nigdy.
-
Nie wycofam się - warknął, bardziej do siebie.
Noszący
Znak Kruka miał ponury, władczy wyraz twarzy. W magicznym świetle
pióro na jego czole pulsowało ciemnym blaskiem.
-
To koniec Cyrrecie Krwawy.
Dowódca ściągnął brwi i obdarzył ich
nienawistnym spojrzeniem.
Nie zamierzam tak szybko się poddać.
- Co z łucznikami? – Zapytał cicho
towarzyszy.
Penthal obejrzał się na mury, skąpane w
jasnym, magicznym świetle.
- Nie widzę ich.
Cyrret skinął głową, jakby właśnie tego się
spodziewał, po czym wzniósł swój miecz ponad głowę i wydarł
się ile sił:
- Do ataku! Za Niezwyciężonego!
Za jego plecami rozległy się kroki tysięcy
stóp, gdy jego armia przeciskała się przez bramę wypełniając
całą ulicę i przestrzeń między budynkami. W tym samym czasie
Noszący Znak Kruka wzbili się nieco wyżej i jeden z nich wykonał
jakiś ruch ręką
Cyrret jakoś nie był zaskoczony, gdy z głębi
miasta rozległy się bojowe okrzyki i spomiędzy ulic wysypało się
tysiące uzbrojonych Belthów.
Instynktownie cofnął się przed falą pędzących
na nich żołnierzy i wpadł na Ilyra. Ryknął ze złością, widząc
ich zaskoczone, niepewne miny.
- Co tak stoicie? Zająć pozycje! Nasz plan się
nie zmienił!
Jego ludzie wydali dziki wrzask i dobywając
broń, ruszyli biegiem na wroga.
- Ogień! Gdzie ogień? – Krzyczał, biegnąc
na przedzie armii i zerkając szybko na boki.
Dostrzegł jeszcze, że pierwsze budynki stają w
płomieniach i to nieco poprawiło mu humor. Od razu się domyślił
się, że wszyscy mieszkańcy, łącznie z wieśniakami zostali
gdzieś ukryci. Tak naprawdę wiedział już o tym dawno, gdy mijali
opuszczone wioski. Wtedy jednak wciąż chciał wierzyć, że może
jednak mu się uda.
Teraz, gdy jego wszystkie plany legły w gruzach
mógł już tylko liczyć na zwycięską walkę.
Starli się z Belthami na szerokiej ulicy, a
Cyrret oczywiście zaatakował jako pierwszy. Szybkie cięcia mieczem
i dwóch wojowników padło u jego stóp. W blasku miniaturowych
słońc ich krew była czerwona niczym wino. W następnej sekundzie
powalił jeszcze czterech przeciwników, robiąc wokół nich ładny
obrót i poruszając mieczem z góry na dół, który stanowił
doskonałe przedłużenie ramienia. Chwilę później nad ich głowami
świsnęły strzały, siejąc spustoszenie między nieprzyjacielem.
Cyrret zerknął na mury, gdzie rozstawili się jego łucznicy.
Pomyślał, że może jednak nie wszystko stracone i z nową energią
rzucił się w wir walki.
Jego ciało nie było już tak młode, ale wciąż
był zwinny i posiadał swój niezawodny instynkt zabójcy. Może nie
wymachiwał mieczem tak szybko i zgrabnie jak kiedyś, ale i tak mało
kto mógłby mu dorównać. Kiedy już raz uniósł ostrze, wpadł w
jakiś obłąkańczy trans. Doskonale wiedział, kiedy zrobić unik,
z jaką siłą odepchnąć wroga, gdzie unieść miecz, a gdzie go
opuścić. Jego ostrze było bezlitosne. Z zabójczą precyzją
odnajdywał słabe punkty i zatapiał w nich miecz. Ci mężczyźni
uczyli się w tej samej szkole, co on, więc znał ich sposób walki
i techniki. I choć to było jego miasto, nie zawahał się nawet na
sekundę. W końcu złożył już zbyt wiele obietnic, by wycofywać
się w ostatniej chwili.
Strzały świstały nad ich głowami, powalając
kolejnych Belthów. Jego ludzie walczyli równie zajadle, w
kłębowisku ciał i mieczy dostrzegł Penthala, który mimo rannej
ręki nie przestawał nacierać. Ilyr zniknął mu z oczu, ale ten
drań był sprytny niczym szczur i potrafił poradzić sobie w każdej
sytuacji. O Kyrela w ogóle się nie martwił i liczył, że chociaż
im udało się opanować część miasta.
Tak jak przypuszczał ich największą przewagą
były zwierzołaki. Wilki, niedźwiedzie, lew i inne drapieżniki
krążyły między nogami i rzucały się na ludzi, atakując
pazurami i kłami, brutalnie łamiąc kości. Ich ryki i krzyki bólu
przebijały się nawet przez szczęk stali i odgłosy walki.
Ulice szybko pokryły się ciałami wroga, ale
Cyrret również był stratny. Mimo to udało im się przebić w głąb
miasta. Kilka domów przy bramie płonęło jasno, jednak ktoś
zaczynał już gasić pożar i ogień przestał się
rozprzestrzeniać. Dym przez chwilę utrudniał widoczność i ci z
tyłu zanosili się kaszlem, jednak szybko został rozwiany przez
chłodny wiatr.
Mógłby liczyć na zwycięstwo, gdyby nie
Noszący Znak Kruka. Mężczyźni krążyli nad ich głowami, z
powietrza posyłając ku nim śmiercionośne ataki Mocy. Jeden z nich
zadawał niewidzialne ciosy na odległość tak, że jego ludzie nie
mieli nawet szans się przed nimi obronić i padali, zanim
zorientowali się skąd nadeszła śmierć. Siekąc mieczem na
wszystkie strony i pilnując boków, zauważył, że gdy tamten
podlatywał bliżej, wyciągał rękę i dosłownie wysysał energię
z najbliższej osoby. Ten drugi potrafił również stawać się
niewidzialny, i podchodził przeciwnika, sam pozostając
niezauważonym.
Na oczach Cyrreta jeden z jego ludzi został
brutalnie odepchnięty od Beltha, z którym akurat walczył i pobity
niewidzialną pięścią. Zaledwie upadł nieprzytomny, grupka jego
kompanów zachwiała się, jakby zatrzęsła się pod nimi ziemia, a
potem runęli na siebie niczym bezwolne figurki. Jakaś siła
rozprawiła się jeszcze z kilkoma innymi, zadając silne i szybkie
ciosy.
Z ust dowódcy wyrwała się wiązanka
przekleństw i zlany krwią przeciwnika, zaczął przebijać sobie
drogę w stronę Noszącego Znak Kruka. Z Mocą, czy bez, zamierzał
zmierzyć się z każdym, kto zagrażał jego ludziom.
Niestety nawet nie dosięgną mężczyzny. W
pewnym momencie mocny cios w brzuch odepchnął go do tyłu, na
grupkę walczących. Ktoś uderzył go w żebra, na co machnął na
odlew mieczem, nie patrząc nawet, kto go zaatakował. Z jego płuc
uszło powietrze, a oczy na moment zasnuła mgła. Gdy próbował
odzyskać równowagę tuż przed nim zmaterializował się drugi
Noszących Znak Kruka i uśmiechnął groźnie. Rozległ się dźwięk,
jakby ktoś rozrywał niebo i rozłożył potężne skrzydła,
wzbijając wokół tumany kurzu i przy okazji powalając walczących
obok wojowników, zarówno Belthów, jak i wrogów. Cyrret wzniósł
miecz i wyparował cios, ale w następnej sekundzie mężczyzna znów
zniknął, stając się niewidzialny. Coś twardego, zapewne
skrzydło, uderzyło go w głowę, aż przeturlał się po ziemi,
między kłębowiskiem nóg. Chyba na chwilę stracił przytomność,
bo gdy otworzył oczy, wokół niego jakby zrobiło się więcej
miejsca. Kilku zwierzołaków leżało martwych między ciałami
wroga. Łucznikom skończyły się strzały, więc opuścili mury i
przyłączyli się do walki.
Cyrret wstał nieporadnie i otarł twarz z brudu
i potu. Ktoś zaatakował go od tyłu, raniąc w nogę. Warknął
dziko i odepchnął go zdecydowanym kopniakiem. Z bezsilną
wściekłością patrzył jak Noszący Znak Kruka zabijają jego
ludzi jeden po drugim, sami poza zasięgiem ich mieczy, chronieni
swoją Mocą.
Niech cię, Balarze. Miałeś ich trzymać z
daleka.
Jeszcze raz spróbował przedrzeć się do
przodu, kilku wojowników chyba dostrzegło, co zamierza i ruszyli,
aby go osłaniać. Teraz wystarczyło przeć do przodu, jego miecz
ponownie opadał na głowy i piersi wroga, ostrze zdawało się
jarzyć czerwienią w jasnym świetle. Tak chroniony, był pewny, że
tym razem dosięgnie mężczyzn na skrzydłach. Był zły na Balara i
zdeterminowany, by nie przegrać, a jego ramię i miecz chyba
wyczuwały jego frustrację, bo siła, z jaką posyłał kolejnych
przeciwników na ziemię zdawała się wręcz nadludzka.
Ociekając potem i dysząc ciężko, już niemal
dotarł do miejsca, gdzie wisiał w powietrzu jeden z mężczyzn.
Ochraniający go wojownicy zniknęli gdzieś po drodze, zatrzymani
walką, a może już nieżywi. Cyrret znów został sam.
Noszący Znak Kruka jakby go wyczuł i jednym
machnięciem skrzydeł obrócił się w jego stronę. Jego ciemne
oczy spoczęły wprost na dowódcy, uśmiech stał się szerszy,
pełen triumfu.
Uniósł dłoń. Cyrret zamarł pomiędzy
walczącymi, a odgłosy walki i szczęk stali jakby przycichły.
Zasłonił się mieczem, chociaż wiedział, że wobec magicznych
ataków jest bezsilny. Drugą ręką dotknął blizny na twarzy, a
potem zacisnął ją w pięść.
Chociaż tamten nie dobył miecza, wykonał ręką
długie cięcie w powietrzu. Cyrret dostał w pierś, aż odebrało
mu oddech, a ból wstrząsnął jego ciałem. Zachwiał się
gwałtownie do tyłu, ale tym razem utrzymał na nogach. Przez chwilę
stał zgięty w pół, gotowy na kolejny cios. Jednak gdy podniósł
głowę, to na jego wargach zaigrał uśmiech.
Noszący Znak Kruka patrzył na niego i wciąż
wisiał w powietrzu z wyciągniętą ręką, nie przeczuwając
zagrożenia. Cyrret dostrzegł za jego plecami kruka, który
bezgłośnie zmienił się w mężczyznę ubranego na czarno.
Przybyły złapał tamtego od tyłu za kark, a drugą dłoń
przyłożył mu do pleców. Chyba nikt z walczących nie zwracał na
nich uwagi. Zobaczył tylko jakiś ruch i błysk ciemnego światła.
Noszący Znak Kruka zrobił wielkie oczy i zdrętwiał, podczas gdy
jego skrzydła rozpłynęły się w bezgłośnie, podobnie jak część
magicznych kul, dając wytchnienie oczom. Zawisł bezwładnie w
uścisku mężczyzny i po chwili również zniknął.
Balar popatrzył na dowódcę z zatrważającą
obojętnością, potem na walczących i zmienił się w kruka. Gdy
odlatywał, ponad ogólny hałas rozległ się okrzyk drugiego z
członków Zakonu, który zmaterializował się nad ich głowami
zupełnie znikąd i pognał za Balarem, by zemścić się za
towarzysza.
No to mamy ich z głowy.
Cyrret nie zdążył nacieszyć się tą
chwilową przewagą, gdyż niespodziewanie znalazł się w samym
centrum zajadłej walki i otoczyła go szóstka uzbrojonych
wojowników. Zadziałał instynktownie, z chłodnym opanowaniem.
Uchylając się przed mieczem z lewej, odbił atak z naprzeciwka, by
zaraz skrzyżować ostrze z następnym przeciwnikiem. Nie miał czasu
wszystkich zabić, więc dwóch posłał na ziemię kopniakiem i
ciosem w brzuch. Zamachnął się mieczem i przeciął jednemu tors.
Zostało trzech, z którymi poradził sobie równie szybko.
Pierwszemu podciął nogi, złapał i skręcił kark. Zamiast go
odepchnąć, zasłonił się jego ciałem niczym tarczą. W samą
porę, gdyż jego towarzysz wyparował już cios do przodu, i zamiast
Cyrreta, ostrze przebiło brzuch martwego mężczyzny. Zaklął
głośno i w momencie, gdy chciał cofnąć rękę, Cyrret odciął
ją szybkim ruchem i kopnięciem posłał pod nogi walczących.
Następnie rzucił martwe ciało w stronę ostatniego przeciwnika,
który upadł pod jego ciężarem, chwilowo unieruchomiony. Nie miał
czasu nawet myśleć, bo szóstkę pokonanych zastąpili kolejni.
Zmęczenie dawało o sobie znać, a rana na nodze nie pozwalała mu
stanąć pewnie, przez co ciągle się potykał i stracił szybkość.
W pewnym momencie został przyparty do ściany budynku, a potem ktoś
go popchnął, zachwiał się na zdrowej nodze i poleciał plecami na
drzwi. Wyrwał je z zawiasów i z rozpędu wpadł do ciemnego wnętrza
jakiegoś sklepu. Upadł na drzwi, przy okazji zawadzając nogą o
krzesło. Miecz wypadł mu z dłoni i potoczył się po podłodze
gdzieś w kąt. Cyrret jęknął głucho i podniósł się ciężko,
walcząc z zawrotami głowy. Dysząc z wysiłku zatoczył się na bok
i wpadł na ladę. Rozległ się głośny dźwięk tłuczonego szkła,
kiedy zwalił całą zawartość blatu. Potrząsnął głową i w
końcu otarł twarz i czoło. Po omacku odnalazł swój miecz i
wyszedł na zewnątrz.
Kule światła znów go oślepiły. Mrużąc
oczy, rozejrzał się szybko wokół, oceniając sytuację. Wszędzie
widział Belthów. Zdawało się, że wciąż ich przybywa,
wysypywali się z ulic nieprzerwaną falą. Chociaż jego ludzie
dzielnie odpierali ataki, a zwierzołaki czyniły prawdziwe
spustoszenie, już raczej nie mieli szans na przedostanie się w głąb
miasta. Wprawdzie udało im się sprowadzić walkę niemal do rynku,
jednak metodycznie spychani byli z powrotem w stronę bramy. Widział
jak jego ludzie padają pod napierającą falą. Ginęli najlepsi
wojownicy, których sam szkolił na wyspie. Druga grupa miała
przebić się przez północną bramę i dotrzeć do szkoły, ale po
odgłosach walki gdzieś z głębi miasta, domyślał się, że tamci
mają takie same problemy.
Ktokolwiek nas zdradził, zabiję drania.
Ktoś
zaatakował go z boku, raniąc w ramię. Okręcił się na pięcie i
ze wściekłością przebił tamtemu pierś. Zerknął na boki i
uskoczył w ciemną uliczkę między budynkami. Tutaj również
tłoczyli się walczący, ale znacznie mniej. Dostrzegł Penthala i
przez chwilę osłaniał jego plecy, podczas gdy tamten rozprawiał
się z dwójką przeciwników. Gdy w uliczce zrobiło się nieco
luźniej, mężczyzna zerknął na dowódcę, ocierając rękawem
krew z policzka.
- Jak wygląda sytuacja?
Cyrret wytarł miecz o nogawkę spodni i splunął.
- Na razie żyjemy, więc może być. A gdzie
Ilyr?
Wojownik pokręcił głową.
- Chyba nie żyje. Słyszałem, że druga grupa
została już rozgromiona, a Kyrel...
Nie musiał kończyć. W tym momencie nadbiegło
ku nim kilku Belthów i w milczeniu wpadli w wir walki. Mimo, że nie
był przywiązany do swoich kompanów, a Kyrela w ogóle nie lubił,
ich śmierć jakoś go zabolała. Bądź co bądź byli jego
towarzyszami broni i przez te miesiące przygotowań nie brał pod
uwagę porażki ani żadnych strat.
Gdy z powrotem wypadł na główną ulicę, widok
jaki tam zastał, zdusił w nim ostatnie nadzieje. Jego ludzie leżeli
w kałużach krwi, deptani przez setki wojowników. Gdzieniegdzie
walczyły jeszcze zwierzołaki, ale przeciwnik był zbyt liczny. Na
murach pojawili się łucznicy i teraz strzały dosięgały jego
ludzi. Cyrret pomagał jeszcze ocalałym, jednak sam ledwo trzymał
się na nogach. Był ranny w kilku miejscach i ciało odmawiało mu
posłuszeństwa. W dodatku ból utrudniał koncentrację i czujność.
Krew i pot zalewały mu oczy, spocona dłoń ledwo trzymała
zakrwawiony miecz, z trudem łapał oddech. Bronił się coraz
wolniej, praktycznie bez sił odpierał ataki ze wszystkich stron.
Trzymał się najdłużej, bo też był Belthem, ale w tym przypadku
same umiejętności i hart ducha nie wystarczyły. Przeciwnik miał
przewagę liczebną, wsparcie Noszących Znak Kruka no i przede
wszystkim okazało się, że to oni mieli za sobą przewagę
zaskoczenia, chociaż miało być odwrotnie.
A więc to koniec? Chyba jednak się
przeliczyłem.
W
końcu praktycznie został sam na polu walki. Myślał już o
pozwoleniu, by któryś z mieczy skrócił jego wyczerpanie, gdy
nagle czyjaś ręka szarpnęła go za ramię i odciągnęła z dala
od wojowników, w wejście do jednej z pustych uliczek. Cyrret
potknął się o kamienie i byłby upadł, gdyby nie podtrzymująca
go ręka. Otarł pot z oczy i uniósł głowę.
Przed nim stał Ortis i uśmiechał się z tym
swoim denerwującym cynizmem.
- Potrzebujesz pomocy?
Cyrret odsunął się ze złością i lekkim
zaskoczeniem. To była ostatnia osoba, której się tu spodziewał.
- Co tu robisz? – Warknął nieprzyjemnie.
Ortis wzruszył niedbale ramionami. Przeczesał
wzrokiem pole walki, jakby był to wyjątkowo uroczy krajobraz.
- Pomyślałem, że wpadnę i zobaczę jak sobie
radzisz.
-
Jak widzisz, świetnie. A teraz, skoro się przywitałeś, możesz
odejść.
- Przykro mi, ale tego zrobić nie mogę.
- Dlaczego? Zamierzasz napawać się moją
klęską?
Ortis udał, że się namyśla.
-
W pewnym sensie.
Cyrret uniósł milcząco brwi.
Ten człowiek nigdy mu się nie podobał, ale teraz jego wyraz
twarzy, ta nonszalancka postawa i w ogóle jego obecność tutaj,
obudziły w nim nowy niepokój.
Odwrócił
się, by odejść, gdy jego wzrok powędrował w stronę rozwalonej
bramy.
Przez
którą wchodziła właśnie armia, której również nie spodziewał
się tu ujrzeć. Cyrret zamrugał, a potem cofnął się
instynktownie.
Nephile.
Cuchnące śmiercią, obrzydliwe trupy. Całe zastępy. Chwiejnym,
powolnym krokiem maszerowały w głąb miasta, w stronę wrogich sił.
Te, które w miarę przypominały ludzi, niosły ze sobą pochodnie i
podpalały kolejne budynki. Większość miała przy sobie broń.
Ortis
stanął przy jego boku, oparł się nonszalancko o ścianę i
uśmiechnął lekko.
-
Zapomniałem ci o tym powiedzieć – odezwał się lekkim tonem –
Balar dał mi moją własną armię.
- Ale to są...
-
Nephile, dokładnie.
- Tak, tylko... – Cyrret przełknął
nerwowo ślinę. W obecności tych istot, czuł się bardzo, bardzo
nieswojo – Nie sądziłem, że to ty zostaniesz ich dowódcą.
Ortis ze śmiechem rozłożył ręce.
-
A więc niespodzianka.
- To miło z twojej strony, że raczyłeś się
zjawić, jednak chyba trochę się spóźniłeś. Jak widzisz nie
wszystko poszło dokładnie według planu. Ktoś nas uprzedził i
ostrzegł całą prowincję.
- Och, doprawdy? – Głos Ortisa ociekał
rozbawieniem, które trudno było zinterpretować – Jaka szkoda.
Cyrret odszukał wzrokiem resztkę swoich ludzi,
którzy pozostali przy życiu i walczyli już tylko o przetrwanie.
Belthowie nie zamierzali się wycofać nawet pod naporem nephilów.
Zobaczył jednak na kilku twarzach wyraz zaskoczenia, a nawet
strachu.
-
Ponieśliśmy duże straty, ale skoro już przyprowadziłeś
te...stwory, powinniśmy wygrać.
Ortis odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
-
Kto powiedział, że przyszedłem pomóc ci wygrać?
Cyrret
odwrócił głowę tak gwałtownie, że coś strzeliło mu w karku, a
z włosów trysnęły na boki kropelki potu. Zmarszczył brwi, gdyż
nie do końca zrozumiał jego słowa.
-
Co? – W gardle zaschło mu tak bardzo i był tak wycieńczony, że
nawet mówienie sprawiało mu ból.
W tym momencie gdzieś z muru spadła na nich
nowa seria strzał, które z precyzyjną dokładnością trafiały
głównie w jego ludzi. Gdy spojrzał w tamtym kierunku, zamiast
łuczników przeciwnika ujrzał samotną kobiecą postać z kołczanem
na ramieniu, ale bez łuku. Cyrret gapił się na nią z niemym
zdumieniem, kiedy wyciągała po kilka strzał, które następnie
unosiły się w powietrze i kierowane jej dłonią, odnajdywały cel.
-
To...
-
Wybacz, o tym też ci nie wspomniałem. To moja nowa broń. Jej Moc
jest fascynująca, prawda? Sam czuwałem nad jej szkoleniem.
Cyrret
poczuł się tak, jakby wbito mu ostrze w kręgosłup.
-
Ale dlaczego? – Zapytał z trudem, przenosząc ogłupiałe
spojrzenie na mężczyznę – Dlaczego zabija moich ludzi?
- Bo ja jej kazałem.
- Co? – Cyrret czuł się coraz bardziej
zdezorientowany.
W czekoladowych oczach Ortisa błysnęło coś
nieludzko drapieżnego.
-
Dziwię się, że taki bystry wojownik jak ty, jeszcze się nie
domyślił.
- Czego, do cholery? – Warknął ze złością.
-
A więc wciąż mnie nie poznajesz?
Dowódca zmarszczył brwi, coraz bardziej
poirytowany. Jakby pchany jakąś potrzebą, uważnie przyjrzał się
twarzy Ortisa. Z początku miał pustkę, w głowie, ale powoli coś
do niego docierało i na końcu jego oczy rozszerzyły się ze
zdumienia.
Ortis uśmiechnął się krzywo, z widocznym
zadowoleniem.
-
Właśnie. Jestem bratem Jeona. Tym, o którym zawsze zapominałeś.
Cyrret cofnął się gwałtownie, potknął o bruk i
przewrócił. Patrzył z dołu na Ortisa, jakby zobaczył go po raz
pierwszy w życiu.
-
Ale...ty nie żyjesz – wydukał w końcu.
Mężczyzna przekrzywił lekko głowę.
-
Owszem. Jestem nephilem i powróciłem, by cię zabić.