piątek, 29 lipca 2016

Rozdział 29

     Cyrret zatrzymał się na skraju wioski i rozejrzał wokół, osłaniając oczy przed oślepiającym słońcem.
     - Tu też nikogo nie ma.
     Ilyr i Kyrel stanęli po jego bokach, równie jak on zgrzani i zmęczeni.
     - To co robimy?
    Cyrret otarł pot z twarzy i zaklął pod nosem. To już ostatnia wioska prowincji i jak reszta, była wyludniona. Od kiedy wyruszyli z Reed właściwie nie spotkali po drodze ani żywej duszy. Już od początku nic nie szło po jego myśli i wyglądał na to, że jego plan zaczynał się walić.
    - Nic – warknął w końcu, z bezradności zaciskając dłoń na bezużytecznym mieczu – Podpalcie wszystko i idziemy do stolicy.
     Był wciekły, a jego ludzie zmęczeni marszem, upałem i do tego w równie kiepskich humorach. Cyrret wlókł za sobą kilkutysięczną armię, kręcąc się po ziemiach Belthów niczym jakiś głupiec. Już gdy dotarli do drugiej wioski i zastali tylko puste chaty, wiedział, że ktoś ich ubiegł. Mógł wydać rozkaz i zawrócić do Gernnhedu, jednak uparł się, żeby obejść całą prowincję tylko po to, żeby przekonać się, że wszyscy ludzie jakby gdzieś wyparowali. Nie pozostało już im nic innego, jak zawrócić i rozpocząć mozolny marsz ku ostatecznemu celowi.
    Zostawili więc za sobą spaloną wioskę i majaczące gdzieś na północnym wschodzie góry Pustelnika. Poza krótkimi postojami na posiłek, wędrowali niemal bez odpoczynku, za dnia i w nocy, utrzymując mordercze tempo. Opuścili suchą, kamienistą dolinę, usianą skałami i z powrotem znaleźli się wśród zieleni, na dobrze ubitej ziemi. Gęste lasy dawały wytchnienie od słońca i chroniły przed nieporządnym wzrokiem.
     Po kilku dniach upałów, blade słońce skryło się za kłębami ołowianych chmur, zasnuwających całe niebo. Chłodny wiatr szumiał w gałęziach drzew, przynosząc zapach wiszącego w powietrzu deszczu. Który jak na złość padał przez kolejne dwa dni.
    - Jak tak dalej pójdzie, to ludzie nie będą mieli siły utrzymać miecza, a co dopiero walczyć – Kyrel, równie przemoczony i ponury co reszta, wysunął się na przód i grzęznąć w błotnistej ziemi, szedł obok Cyrreta – Potrzebujemy odpoczynku, a ludzie muszą się ogrzać.
    Cyrret zerknął na starszego wojownika z taką pogardą, że ten tylko wymruczał coś pod nosem i odszedł na bok.
    Na szczęście po ulewnym deszczu pokazało się słońce i znów było gorąco. W końcu też dostrzegli w oddali mury miasta i wieże zamku. Było południe, a mimo to na głównym trakcie nie było ani jednej żywej duszy. Jednak brama była otwarta, a pilnujący ją strażnicy sprawiali wrażenie znudzonych i niezbyt czujnych. Cyrret nie przeczuwał żadnego niebezpieczeństwa i uśmiechnął się pod nosem. Może jeszcze nie wszystko było stracone.
    Zamierzali zaatakować dopiero nocą, więc poprowadził armię między drzewa, z dala od miasta. Mieli szczęście, gdyż natrafili na dość rozległy parów o wysokiej trawie i licznych wzniesieniach, na których rosły rozłożyste krzaki.
    - Tutaj odpoczniemy do nocy, a potem zaatakujemy! – Cyrret wspiął się na głaz, żeby to oznajmić.
Sreil wyszczerzył do niego zęby i potarł kilkudniowy zarost.
    - To był najdłuższy spacer w moim życiu, ale w końcu się opłaciło.
    - Ja natomiast mam dziwne wrażenie, że ktoś nas wydał, a to całe łażenie w kółko było bez sensu.
    - Ale przynajmniej spaliliśmy parę chat. Jeszcze zdążymy uciąć parę głów.
   Podczas gdy mężczyźni rozkładali się w wysokiej trawie między pagórkami i odpoczywali, on i jego towarzysze rozpalili ognisko na uboczu i zjedli wczesną kolację.
   - Nie widzę innego wytłumaczenia, jak to, że to sprawka kogoś z Reed – stwierdził Kyrel. Mimo, że był najstarszy w grupie, Cyrret tak naprawdę nigdy go nie lubił.
  - To jasne, że ktoś ich ostrzegł – wtrącił Ilyr swoim trochę zbyt wysokim głosem. Miał przetłuszczone włosy i właśnie drapał się bezwstydnie po pośladku. Jego miecz leżał obok na ziemi, podobnie jak pozostałych. Tylko Kyrel zajął się czyszczeniem ostrza.
    - Ale z Reed nikt nie przebyłby całej prowincji tak szybko.
    - Może wśród nas jest szpieg?
   Cyrret zagryzł w zamyśleniu wargi i zacisnął palce na podbródku. Tak właśnie musiało być. Ktoś był od nich szybszy i ostrzegł ludzi.
    Tylko kto?
  - W każdym razie – Ilyr przerwał jego rozmyślanie, uśmiechając się paskudnie – nie popsuje naszych planów. Już za późno, żeby się wycofać.
   Cyrret owinął się starą opończą i przysunął jak najbliżej płomieni. Pociągnął ze swojej piersiówki porządny łyk i zagryzł go ciepłym kawałkiem pieczonego mięsa, które bez przypraw smakowało jak kora drzewa. Skrzywił się i wytarł rękawem usta.
   - Balar obiecał, że nie będzie żadnych problemów – po tych słowach oddalił się od obozu, w poszukiwaniu chwili samotności.
    Nad ich głowami pojawiły się gwiazdy, ale szybko zniknęły, gdyż niebo znów pokryły chmury. Chłodny wiatr szumiał w konarach drzew i poruszał trawą, podeptaną przez armię. Cyrret dotarł do kępy krzaków otaczających dwa smukłe drzewa. Na spokojnie opróżnił pęcherz i przeszedł się jeszcze kawałek, zataczając koło wokół obozowiska. W końcu opuścił parów i jego pagórkowaty teren i wspiął się na drzewo, skąd miał w miarę dobry widok na miasto.
    Wciąż pamiętał życie w szkole, porządek i dyscyplinę, jaką wyznawali Belthowie. Te surowe domy, stojące jeden przy drugim, brak jakiejkolwiek spontaniczności. Jego rodzice byli tak samo nudni jak reszta klanu, ale i tak zawsze ich kochał. Jednak to Jeon sprawiał, że jego życie było ciekawe, pełne przygód i rywalizacji. Nigdy potem już nie miał tak doborowego towarzysza broni. Mimo, że to tutaj spędził swoją młodość, teraz miasto wydało mu się obce, jakieś odległe.
    Cyrret ułożył się wygodnie na grubym konarze, owinął szczelnie opończą i pociągnął nosem. Zmrużył oczy, obserwując strażników przy zamkniętej bramie. W samym mieście powoli gaszono ostatnie światła i już niedługo zapanowały ciemności. W końcu pozwolił sobie na krótką drzemkę.
    Przyśniło mu się, że zabija go nephil. Z jego otwartych, martwych ust wychodziły robaki, a Cyrret wrzeszczał jak opętany i wzywał imię Jeona, jakby tylko to mogło go uratować. Przyjaciel stał niedaleko i tylko patrzył. W pewnym momencie uśmiechnął się lekko i wyciągnął do niego dłoń.
     - Chodź... – Rozległo się w jego głowie.
    Cyrret obudził się raptownie i o mało nie spadł z gałęzi. Przejechał dłonią po twarzy, rozejrzał się szybko wokół i zeskoczył z drzewa. Spojrzał na mury miasta i dostrzegł, że strażnicy przy bramie gdzieś zniknęli.
    Już czas.
    Cyrret uśmiechnął się pod nosem i poszedł obudzić swoich ludzi.
    Przegrupował wojsko, jak to wcześniej ustalili, zostawiając je pod dowództwem Kyrela i Sreila. Ze sobą wziął najlepszych łuczników i najsilniejszych zwierzołaków. Nikt nie zadawał pytań i zachowywano się cicho, jak ich wyszkolił.
    - Łucznicy od razu biegną na mury, Kyrel pamiętaj o ogniu, macie spalić wszystkie domy, a potem kierujcie się prosto na zamek. Nie bierzemy jeńców i nikomu nie pozwalamy uciec. Dzisiejszej nocy Gernnhed ma zniknąć z powierzchni ziemi. Czy wszystko jasne?
    Odpowiedziały mu bezgłośne skinienia głowy i cichy szczęk stali. Ci, którzy posiadali odrobinę Mocy, utworzyli nisko nad głowami niewielkie kule światła, miniaturowe słońca, które miały im oświetlić drogę do zwycięstwa. Osłonięci mrokiem nocy i pagórkowatym terenem, ruszyli ku południowej bramie, zaś druga grupa na czele z Kyrelem, zniknęła szybko w ciemności, kierując się ku północnej części miasta.
    Wokół panowała wręcz martwa cisza, a brak strażników chyba tylko Cyrreta nieco zaniepokoił. Dzięki wieloletnim praktykom potrafił poruszać się niemal bezszelestnie, ale jego wojownicy już nie za bardzo. Głośne sapanie, szepty, nadeptywanie na gałęzie i szuranie butów – te wszystkie dźwięki doprowadzały go do szewskiej pasji, jednak wciąż liczył na szczęście.
     Kiedy zatrzymali się przy murze, Cyrret był prawie pewny zwycięstwa.
     To będzie łatwiejsze niż przypuszczałem.
    - Co teraz? – Zapytał szeptem Ilyr, przez cały czas depczący mu po piętach i nieznośnie hałaśliwy.
Cyrret machnął ręką i odsunął się na bok.
    - Wyważcie bramę.
    Z tłumu wystąpiło trzech rosłych mężczyzn, którzy zamienili się w duże niedźwiedzie. Napierali na drewniane wrota tak długo, aż ustąpiły pod ich siłą, wyrzucając wokół pył i drzazgi. W nocnej ciszy huk rozwalającej się bramy poniósł się po całej okolicy, głośniej niżby chciał. Teraz jednak nie miało to już znaczenia. Bez chwili zwłoki Cyrret przystąpił do dalszej części planu.
    - Wy tam! – Rzucił w stronę grupy łuczników, wskazując palcem przejście – Na mury! Zabijcie straże i zajmijcie ich miejsca! Nie czekać na mój sygnał, tylko strzelać!
     Jeden z wojowników odchrząknął i zapytał niepewnie.
    - A co z kobietami i dziećmi?
    Cyrret posłał im lodowate spojrzenie.
     - Dzisiaj nie oszczędzamy nikogo. To rozkaz Balara.
     Łucznicy, otoczeni grupką wojowników z mieczami, przeszli przez szczątki bramy i zniknęli w głębi ciemnych uliczek. Reszta czekała pod bramą na rozkazy.
    Dowódca przeszedł kawałek po brukowanej ulicy i rozejrzał się czujnie. Wszystkie domy, budynki, szkoła wojowników i zamek pogrążone były w ciemności i ciszy. Może inni nie widzieli w tym nic dziwnego, ale przecież Cyrret się tu urodził i wychował. Pamiętał każdą uliczkę, każdy zaułek i odwiedzane karczmy. Miasto żyło nawet w nocy. Wszędzie można było spotkać strażników, młodzi kadeci bawili się do późnej nocy, a w niektórych domach czy podejrzanych spelunach światło paliło się nawet całą noc.
    Tymczasem miasto wyglądało jak wymarłe. Czyżby przez te lata Belthowie tak się zapuścili i zmienili swoje żelazne zwyczaje?
    Zmarszczył brwi i przywołał do siebie dwóch wojowników.
    - Przeszukajcie teren – rozkazał.
    Mężczyźni zmienili się w wilki i zniknęli między zabudowaniami.
    - Myślisz, że to jakaś pułapka? – Zapytał Penthal, balansując między szczątkami bramy.
  - Hmm, szczerze mówiąc spodziewałem się bardziej hucznego przywitania – Ilyr chodził od budynku do budynku i kopniakiem otwierał kolejne drzwi. Poza tym, że robił dużo hałasu, nie rozległy się żadne krzyki ani głosy. Przynajmniej tu, blisko muru nikogo nie było. Tak samo jak w wioskach, które odwiedzili.
    Cyrret chwycił się pod boki i łypnął na nich groźnie.
   - Nikt nie wiedział o naszym planie, więc nie zdążyliby się przygotować.
    - Tak, ale może....
    W tej samej chwili rozległ się skowyt, groźne warknięcie i pisk bólu. Z jednej z ciemnych uliczek wybiegł zwiadowca. Jeden. Miał krew na boku i pysku. Pędząc w ich stronę, tylko częściowo zmienił się w człowieka i krzyknął:
    - Pułapka! Solt nie żyje! To pu...
    Zanim skończył, trzy strzały przeszyły jego na wpół zmienione ciało. Zatrzymał się raptownie i bez życia zwalił na ulicę.
    Cyrret przez kilka dobrych sekund gapił się na niego z niedowierzaniem.
    Pułapka?
   To słowo było jakieś niezrozumiałe, obce. Dopiero szarpnięcie za ramię zmusiło go od oderwania wzroku od martwego wojownika. Ilyr blady na twarzy wskazywał w niebo.
    - Patrz.
    Cyrret uniósł głowę. Nocne niebo rozdarło złote światło magicznej kuli, która zapłonęła dokładnie nad ich głowami. Zaraz potem pojawiła się następna i następna. Jedna po drugiej pojawiały się nad całym miastem, tworząc ponad dachami jasną smugę. Tysiące małych słońc oświetliło ulice niczym za dnia.
    Cyrret musiał zmrużyć oczy, by móc patrzeć w górę. Zaklął głośno, gdyż w końcu dotarło do niego, że to on został przechytrzony. Z narastającą furią dobył miecza, a za nim to samo zrobili Penthal i Ilyr, niepewnie stając po jego bokach. Dopiero w jasnym świetle dostrzegli dwa kruki. Wśród wirujących piór zmienili się w mężczyzn, a ich ogromne skrzydła z głośnym szumem przecięły powietrze, gdy zawiśli dokładnie przed nimi.
     Noszący Znak Kruka.
    Jeden z nich uśmiechnął się pogardliwie, na co Cyrret poczerwieniał na twarzy i niemal do bólu zacisnął palce na rękojeści miecza.
    - A więc to ty jesteś Cyrret Krwawy? – Przemówił drugi, nieco niższy, ale o równie groźnym spojrzeniu. Patrzyli na nich z góry jakby byli jakimś robactwem, leniwie poruszając czarnymi skrzydłami.
    - Przyznaję, że miałeś dobry plan, ale tutaj wszystko się kończy.
    Cyrret usłyszał za sobą ochrypłe sapnięcie i zacisnął szczęki.
    - Skąd wiecie...
    - To nieistotne.
    Ale Cyrret miał już pewność, że ktoś ich zdradził, albo doniósł o ich planach. Ktoś z wioski? Jak mógł być tak głupi, żeby wcześniej się nie domyśleć?
   - Przecież Balar zapewniał, że nie spotkamy nikogo z Zakonu Kruka – mruknął mu przy uchu Penthal.
    Cyrret nawet nie zareagował, wpatrzony w górę, wściekły jak nigdy.
    - Nie wycofam się - warknął, bardziej do siebie.
   Noszący Znak Kruka miał ponury, władczy wyraz twarzy. W magicznym świetle pióro na jego czole pulsowało ciemnym blaskiem.
    - To koniec Cyrrecie Krwawy.
    Dowódca ściągnął brwi i obdarzył ich nienawistnym spojrzeniem.
   Nie zamierzam tak szybko się poddać.
   - Co z łucznikami? – Zapytał cicho towarzyszy.
   Penthal obejrzał się na mury, skąpane w jasnym, magicznym świetle.
   - Nie widzę ich.
    Cyrret skinął głową, jakby właśnie tego się spodziewał, po czym wzniósł swój miecz ponad głowę i wydarł się ile sił:
    - Do ataku! Za Niezwyciężonego!
   Za jego plecami rozległy się kroki tysięcy stóp, gdy jego armia przeciskała się przez bramę wypełniając całą ulicę i przestrzeń między budynkami. W tym samym czasie Noszący Znak Kruka wzbili się nieco wyżej i jeden z nich wykonał jakiś ruch ręką
    Cyrret jakoś nie był zaskoczony, gdy z głębi miasta rozległy się bojowe okrzyki i spomiędzy ulic wysypało się tysiące uzbrojonych Belthów.
    Instynktownie cofnął się przed falą pędzących na nich żołnierzy i wpadł na Ilyra. Ryknął ze złością, widząc ich zaskoczone, niepewne miny.
    - Co tak stoicie? Zająć pozycje! Nasz plan się nie zmienił!
    Jego ludzie wydali dziki wrzask i dobywając broń, ruszyli biegiem na wroga.
    - Ogień! Gdzie ogień? – Krzyczał, biegnąc na przedzie armii i zerkając szybko na boki.
    Dostrzegł jeszcze, że pierwsze budynki stają w płomieniach i to nieco poprawiło mu humor. Od razu się domyślił się, że wszyscy mieszkańcy, łącznie z wieśniakami zostali gdzieś ukryci. Tak naprawdę wiedział już o tym dawno, gdy mijali opuszczone wioski. Wtedy jednak wciąż chciał wierzyć, że może jednak mu się uda.
     Teraz, gdy jego wszystkie plany legły w gruzach mógł już tylko liczyć na zwycięską walkę.
    Starli się z Belthami na szerokiej ulicy, a Cyrret oczywiście zaatakował jako pierwszy. Szybkie cięcia mieczem i dwóch wojowników padło u jego stóp. W blasku miniaturowych słońc ich krew była czerwona niczym wino. W następnej sekundzie powalił jeszcze czterech przeciwników, robiąc wokół nich ładny obrót i poruszając mieczem z góry na dół, który stanowił doskonałe przedłużenie ramienia. Chwilę później nad ich głowami świsnęły strzały, siejąc spustoszenie między nieprzyjacielem. Cyrret zerknął na mury, gdzie rozstawili się jego łucznicy. Pomyślał, że może jednak nie wszystko stracone i z nową energią rzucił się w wir walki.
    Jego ciało nie było już tak młode, ale wciąż był zwinny i posiadał swój niezawodny instynkt zabójcy. Może nie wymachiwał mieczem tak szybko i zgrabnie jak kiedyś, ale i tak mało kto mógłby mu dorównać. Kiedy już raz uniósł ostrze, wpadł w jakiś obłąkańczy trans. Doskonale wiedział, kiedy zrobić unik, z jaką siłą odepchnąć wroga, gdzie unieść miecz, a gdzie go opuścić. Jego ostrze było bezlitosne. Z zabójczą precyzją odnajdywał słabe punkty i zatapiał w nich miecz. Ci mężczyźni uczyli się w tej samej szkole, co on, więc znał ich sposób walki i techniki. I choć to było jego miasto, nie zawahał się nawet na sekundę. W końcu złożył już zbyt wiele obietnic, by wycofywać się w ostatniej chwili.
    Strzały świstały nad ich głowami, powalając kolejnych Belthów. Jego ludzie walczyli równie zajadle, w kłębowisku ciał i mieczy dostrzegł Penthala, który mimo rannej ręki nie przestawał nacierać. Ilyr zniknął mu z oczu, ale ten drań był sprytny niczym szczur i potrafił poradzić sobie w każdej sytuacji. O Kyrela w ogóle się nie martwił i liczył, że chociaż im udało się opanować część miasta.
    Tak jak przypuszczał ich największą przewagą były zwierzołaki. Wilki, niedźwiedzie, lew i inne drapieżniki krążyły między nogami i rzucały się na ludzi, atakując pazurami i kłami, brutalnie łamiąc kości. Ich ryki i krzyki bólu przebijały się nawet przez szczęk stali i odgłosy walki.
    Ulice szybko pokryły się ciałami wroga, ale Cyrret również był stratny. Mimo to udało im się przebić w głąb miasta. Kilka domów przy bramie płonęło jasno, jednak ktoś zaczynał już gasić pożar i ogień przestał się rozprzestrzeniać. Dym przez chwilę utrudniał widoczność i ci z tyłu zanosili się kaszlem, jednak szybko został rozwiany przez chłodny wiatr.
   Mógłby liczyć na zwycięstwo, gdyby nie Noszący Znak Kruka. Mężczyźni krążyli nad ich głowami, z powietrza posyłając ku nim śmiercionośne ataki Mocy. Jeden z nich zadawał niewidzialne ciosy na odległość tak, że jego ludzie nie mieli nawet szans się przed nimi obronić i padali, zanim zorientowali się skąd nadeszła śmierć. Siekąc mieczem na wszystkie strony i pilnując boków, zauważył, że gdy tamten podlatywał bliżej, wyciągał rękę i dosłownie wysysał energię z najbliższej osoby. Ten drugi potrafił również stawać się niewidzialny, i podchodził przeciwnika, sam pozostając niezauważonym.
    Na oczach Cyrreta jeden z jego ludzi został brutalnie odepchnięty od Beltha, z którym akurat walczył i pobity niewidzialną pięścią. Zaledwie upadł nieprzytomny, grupka jego kompanów zachwiała się, jakby zatrzęsła się pod nimi ziemia, a potem runęli na siebie niczym bezwolne figurki. Jakaś siła rozprawiła się jeszcze z kilkoma innymi, zadając silne i szybkie ciosy.
    Z ust dowódcy wyrwała się wiązanka przekleństw i zlany krwią przeciwnika, zaczął przebijać sobie drogę w stronę Noszącego Znak Kruka. Z Mocą, czy bez, zamierzał zmierzyć się z każdym, kto zagrażał jego ludziom.
    Niestety nawet nie dosięgną mężczyzny. W pewnym momencie mocny cios w brzuch odepchnął go do tyłu, na grupkę walczących. Ktoś uderzył go w żebra, na co machnął na odlew mieczem, nie patrząc nawet, kto go zaatakował. Z jego płuc uszło powietrze, a oczy na moment zasnuła mgła. Gdy próbował odzyskać równowagę tuż przed nim zmaterializował się drugi Noszących Znak Kruka i uśmiechnął groźnie. Rozległ się dźwięk, jakby ktoś rozrywał niebo i rozłożył potężne skrzydła, wzbijając wokół tumany kurzu i przy okazji powalając walczących obok wojowników, zarówno Belthów, jak i wrogów. Cyrret wzniósł miecz i wyparował cios, ale w następnej sekundzie mężczyzna znów zniknął, stając się niewidzialny. Coś twardego, zapewne skrzydło, uderzyło go w głowę, aż przeturlał się po ziemi, między kłębowiskiem nóg. Chyba na chwilę stracił przytomność, bo gdy otworzył oczy, wokół niego jakby zrobiło się więcej miejsca. Kilku zwierzołaków leżało martwych między ciałami wroga. Łucznikom skończyły się strzały, więc opuścili mury i przyłączyli się do walki.
     Cyrret wstał nieporadnie i otarł twarz z brudu i potu. Ktoś zaatakował go od tyłu, raniąc w nogę. Warknął dziko i odepchnął go zdecydowanym kopniakiem. Z bezsilną wściekłością patrzył jak Noszący Znak Kruka zabijają jego ludzi jeden po drugim, sami poza zasięgiem ich mieczy, chronieni swoją Mocą.
     Niech cię, Balarze. Miałeś ich trzymać z daleka.
    Jeszcze raz spróbował przedrzeć się do przodu, kilku wojowników chyba dostrzegło, co zamierza i ruszyli, aby go osłaniać. Teraz wystarczyło przeć do przodu, jego miecz ponownie opadał na głowy i piersi wroga, ostrze zdawało się jarzyć czerwienią w jasnym świetle. Tak chroniony, był pewny, że tym razem dosięgnie mężczyzn na skrzydłach. Był zły na Balara i zdeterminowany, by nie przegrać, a jego ramię i miecz chyba wyczuwały jego frustrację, bo siła, z jaką posyłał kolejnych przeciwników na ziemię zdawała się wręcz nadludzka.
    Ociekając potem i dysząc ciężko, już niemal dotarł do miejsca, gdzie wisiał w powietrzu jeden z mężczyzn. Ochraniający go wojownicy zniknęli gdzieś po drodze, zatrzymani walką, a może już nieżywi. Cyrret znów został sam.
    Noszący Znak Kruka jakby go wyczuł i jednym machnięciem skrzydeł obrócił się w jego stronę. Jego ciemne oczy spoczęły wprost na dowódcy, uśmiech stał się szerszy, pełen triumfu.
    Uniósł dłoń. Cyrret zamarł pomiędzy walczącymi, a odgłosy walki i szczęk stali jakby przycichły. Zasłonił się mieczem, chociaż wiedział, że wobec magicznych ataków jest bezsilny. Drugą ręką dotknął blizny na twarzy, a potem zacisnął ją w pięść.
    Chociaż tamten nie dobył miecza, wykonał ręką długie cięcie w powietrzu. Cyrret dostał w pierś, aż odebrało mu oddech, a ból wstrząsnął jego ciałem. Zachwiał się gwałtownie do tyłu, ale tym razem utrzymał na nogach. Przez chwilę stał zgięty w pół, gotowy na kolejny cios. Jednak gdy podniósł głowę, to na jego wargach zaigrał uśmiech.
    Noszący Znak Kruka patrzył na niego i wciąż wisiał w powietrzu z wyciągniętą ręką, nie przeczuwając zagrożenia. Cyrret dostrzegł za jego plecami kruka, który bezgłośnie zmienił się w mężczyznę ubranego na czarno. Przybyły złapał tamtego od tyłu za kark, a drugą dłoń przyłożył mu do pleców. Chyba nikt z walczących nie zwracał na nich uwagi. Zobaczył tylko jakiś ruch i błysk ciemnego światła. Noszący Znak Kruka zrobił wielkie oczy i zdrętwiał, podczas gdy jego skrzydła rozpłynęły się w bezgłośnie, podobnie jak część magicznych kul, dając wytchnienie oczom. Zawisł bezwładnie w uścisku mężczyzny i po chwili również zniknął.
    Balar popatrzył na dowódcę z zatrważającą obojętnością, potem na walczących i zmienił się w kruka. Gdy odlatywał, ponad ogólny hałas rozległ się okrzyk drugiego z członków Zakonu, który zmaterializował się nad ich głowami zupełnie znikąd i pognał za Balarem, by zemścić się za towarzysza.
     No to mamy ich z głowy.
    Cyrret nie zdążył nacieszyć się tą chwilową przewagą, gdyż niespodziewanie znalazł się w samym centrum zajadłej walki i otoczyła go szóstka uzbrojonych wojowników. Zadziałał instynktownie, z chłodnym opanowaniem. Uchylając się przed mieczem z lewej, odbił atak z naprzeciwka, by zaraz skrzyżować ostrze z następnym przeciwnikiem. Nie miał czasu wszystkich zabić, więc dwóch posłał na ziemię kopniakiem i ciosem w brzuch. Zamachnął się mieczem i przeciął jednemu tors. Zostało trzech, z którymi poradził sobie równie szybko. Pierwszemu podciął nogi, złapał i skręcił kark. Zamiast go odepchnąć, zasłonił się jego ciałem niczym tarczą. W samą porę, gdyż jego towarzysz wyparował już cios do przodu, i zamiast Cyrreta, ostrze przebiło brzuch martwego mężczyzny. Zaklął głośno i w momencie, gdy chciał cofnąć rękę, Cyrret odciął ją szybkim ruchem i kopnięciem posłał pod nogi walczących. Następnie rzucił martwe ciało w stronę ostatniego przeciwnika, który upadł pod jego ciężarem, chwilowo unieruchomiony. Nie miał czasu nawet myśleć, bo szóstkę pokonanych zastąpili kolejni. Zmęczenie dawało o sobie znać, a rana na nodze nie pozwalała mu stanąć pewnie, przez co ciągle się potykał i stracił szybkość. W pewnym momencie został przyparty do ściany budynku, a potem ktoś go popchnął, zachwiał się na zdrowej nodze i poleciał plecami na drzwi. Wyrwał je z zawiasów i z rozpędu wpadł do ciemnego wnętrza jakiegoś sklepu. Upadł na drzwi, przy okazji zawadzając nogą o krzesło. Miecz wypadł mu z dłoni i potoczył się po podłodze gdzieś w kąt. Cyrret jęknął głucho i podniósł się ciężko, walcząc z zawrotami głowy. Dysząc z wysiłku zatoczył się na bok i wpadł na ladę. Rozległ się głośny dźwięk tłuczonego szkła, kiedy zwalił całą zawartość blatu. Potrząsnął głową i w końcu otarł twarz i czoło. Po omacku odnalazł swój miecz i wyszedł na zewnątrz.
    Kule światła znów go oślepiły. Mrużąc oczy, rozejrzał się szybko wokół, oceniając sytuację. Wszędzie widział Belthów. Zdawało się, że wciąż ich przybywa, wysypywali się z ulic nieprzerwaną falą. Chociaż jego ludzie dzielnie odpierali ataki, a zwierzołaki czyniły prawdziwe spustoszenie, już raczej nie mieli szans na przedostanie się w głąb miasta. Wprawdzie udało im się sprowadzić walkę niemal do rynku, jednak metodycznie spychani byli z powrotem w stronę bramy. Widział jak jego ludzie padają pod napierającą falą. Ginęli najlepsi wojownicy, których sam szkolił na wyspie. Druga grupa miała przebić się przez północną bramę i dotrzeć do szkoły, ale po odgłosach walki gdzieś z głębi miasta, domyślał się, że tamci mają takie same problemy.
     Ktokolwiek nas zdradził, zabiję drania.
    Ktoś zaatakował go z boku, raniąc w ramię. Okręcił się na pięcie i ze wściekłością przebił tamtemu pierś. Zerknął na boki i uskoczył w ciemną uliczkę między budynkami. Tutaj również tłoczyli się walczący, ale znacznie mniej. Dostrzegł Penthala i przez chwilę osłaniał jego plecy, podczas gdy tamten rozprawiał się z dwójką przeciwników. Gdy w uliczce zrobiło się nieco luźniej, mężczyzna zerknął na dowódcę, ocierając rękawem krew z policzka.
     - Jak wygląda sytuacja?
     Cyrret wytarł miecz o nogawkę spodni i splunął.
    - Na razie żyjemy, więc może być. A gdzie Ilyr?
    Wojownik pokręcił głową.
    - Chyba nie żyje. Słyszałem, że druga grupa została już rozgromiona, a Kyrel...
    Nie musiał kończyć. W tym momencie nadbiegło ku nim kilku Belthów i w milczeniu wpadli w wir walki. Mimo, że nie był przywiązany do swoich kompanów, a Kyrela w ogóle nie lubił, ich śmierć jakoś go zabolała. Bądź co bądź byli jego towarzyszami broni i przez te miesiące przygotowań nie brał pod uwagę porażki ani żadnych strat.
     Gdy z powrotem wypadł na główną ulicę, widok jaki tam zastał, zdusił w nim ostatnie nadzieje. Jego ludzie leżeli w kałużach krwi, deptani przez setki wojowników. Gdzieniegdzie walczyły jeszcze zwierzołaki, ale przeciwnik był zbyt liczny. Na murach pojawili się łucznicy i teraz strzały dosięgały jego ludzi. Cyrret pomagał jeszcze ocalałym, jednak sam ledwo trzymał się na nogach. Był ranny w kilku miejscach i ciało odmawiało mu posłuszeństwa. W dodatku ból utrudniał koncentrację i czujność. Krew i pot zalewały mu oczy, spocona dłoń ledwo trzymała zakrwawiony miecz, z trudem łapał oddech. Bronił się coraz wolniej, praktycznie bez sił odpierał ataki ze wszystkich stron. Trzymał się najdłużej, bo też był Belthem, ale w tym przypadku same umiejętności i hart ducha nie wystarczyły. Przeciwnik miał przewagę liczebną, wsparcie Noszących Znak Kruka no i przede wszystkim okazało się, że to oni mieli za sobą przewagę zaskoczenia, chociaż miało być odwrotnie.
     A więc to koniec? Chyba jednak się przeliczyłem.
   W końcu praktycznie został sam na polu walki. Myślał już o pozwoleniu, by któryś z mieczy skrócił jego wyczerpanie, gdy nagle czyjaś ręka szarpnęła go za ramię i odciągnęła z dala od wojowników, w wejście do jednej z pustych uliczek. Cyrret potknął się o kamienie i byłby upadł, gdyby nie podtrzymująca go ręka. Otarł pot z oczy i uniósł głowę.
      Przed nim stał Ortis i uśmiechał się z tym swoim denerwującym cynizmem.
- Potrzebujesz pomocy?
   Cyrret odsunął się ze złością i lekkim zaskoczeniem. To była ostatnia osoba, której się tu spodziewał.
     - Co tu robisz? – Warknął nieprzyjemnie.
   Ortis wzruszył niedbale ramionami. Przeczesał wzrokiem pole walki, jakby był to wyjątkowo uroczy krajobraz.
     - Pomyślałem, że wpadnę i zobaczę jak sobie radzisz.
    - Jak widzisz, świetnie. A teraz, skoro się przywitałeś, możesz odejść.
    - Przykro mi, ale tego zrobić nie mogę.
    - Dlaczego? Zamierzasz napawać się moją klęską?
    Ortis udał, że się namyśla.
    - W pewnym sensie.
    Cyrret uniósł milcząco brwi. Ten człowiek nigdy mu się nie podobał, ale teraz jego wyraz twarzy, ta nonszalancka postawa i w ogóle jego obecność tutaj, obudziły w nim nowy niepokój.
     Odwrócił się, by odejść, gdy jego wzrok powędrował w stronę rozwalonej bramy.
    Przez którą wchodziła właśnie armia, której również nie spodziewał się tu ujrzeć. Cyrret zamrugał, a potem cofnął się instynktownie.
    Nephile. Cuchnące śmiercią, obrzydliwe trupy. Całe zastępy. Chwiejnym, powolnym krokiem maszerowały w głąb miasta, w stronę wrogich sił. Te, które w miarę przypominały ludzi, niosły ze sobą pochodnie i podpalały kolejne budynki. Większość miała przy sobie broń.
     Ortis stanął przy jego boku, oparł się nonszalancko o ścianę i uśmiechnął lekko.
    - Zapomniałem ci o tym powiedzieć – odezwał się lekkim tonem – Balar dał mi moją własną armię.
     - Ale to są...
      - Nephile, dokładnie.
     - Tak, tylko... – Cyrret przełknął nerwowo ślinę. W obecności tych istot, czuł się bardzo, bardzo nieswojo – Nie sądziłem, że to ty zostaniesz ich dowódcą.
     Ortis ze śmiechem rozłożył ręce.
    - A więc niespodzianka.
    - To miło z twojej strony, że raczyłeś się zjawić, jednak chyba trochę się spóźniłeś. Jak widzisz nie wszystko poszło dokładnie według planu. Ktoś nas uprzedził i ostrzegł całą prowincję.
    - Och, doprawdy? – Głos Ortisa ociekał rozbawieniem, które trudno było zinterpretować – Jaka szkoda.
     Cyrret odszukał wzrokiem resztkę swoich ludzi, którzy pozostali przy życiu i walczyli już tylko o przetrwanie. Belthowie nie zamierzali się wycofać nawet pod naporem nephilów. Zobaczył jednak na kilku twarzach wyraz zaskoczenia, a nawet strachu.
     - Ponieśliśmy duże straty, ale skoro już przyprowadziłeś te...stwory, powinniśmy wygrać.
     Ortis odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
     - Kto powiedział, że przyszedłem pomóc ci wygrać?
    Cyrret odwrócił głowę tak gwałtownie, że coś strzeliło mu w karku, a z włosów trysnęły na boki kropelki potu. Zmarszczył brwi, gdyż nie do końca zrozumiał jego słowa.
     - Co? – W gardle zaschło mu tak bardzo i był tak wycieńczony, że nawet mówienie sprawiało mu ból.
     W tym momencie gdzieś z muru spadła na nich nowa seria strzał, które z precyzyjną dokładnością trafiały głównie w jego ludzi. Gdy spojrzał w tamtym kierunku, zamiast łuczników przeciwnika ujrzał samotną kobiecą postać z kołczanem na ramieniu, ale bez łuku. Cyrret gapił się na nią z niemym zdumieniem, kiedy wyciągała po kilka strzał, które następnie unosiły się w powietrze i kierowane jej dłonią, odnajdywały cel.
- To...
    - Wybacz, o tym też ci nie wspomniałem. To moja nowa broń. Jej Moc jest fascynująca, prawda? Sam czuwałem nad jej szkoleniem.
    Cyrret poczuł się tak, jakby wbito mu ostrze w kręgosłup.
   - Ale dlaczego? – Zapytał z trudem, przenosząc ogłupiałe spojrzenie na mężczyznę – Dlaczego zabija moich ludzi?
     - Bo ja jej kazałem.
    - Co? – Cyrret czuł się coraz bardziej zdezorientowany.
    W czekoladowych oczach Ortisa błysnęło coś nieludzko drapieżnego.
    - Dziwię się, że taki bystry wojownik jak ty, jeszcze się nie domyślił.
    - Czego, do cholery? – Warknął ze złością.
    - A więc wciąż mnie nie poznajesz?
   Dowódca zmarszczył brwi, coraz bardziej poirytowany. Jakby pchany jakąś potrzebą, uważnie przyjrzał się twarzy Ortisa. Z początku miał pustkę, w głowie, ale powoli coś do niego docierało i na końcu jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
     Ortis uśmiechnął się krzywo, z widocznym zadowoleniem.
    - Właśnie. Jestem bratem Jeona. Tym, o którym zawsze zapominałeś.
    Cyrret cofnął się gwałtownie, potknął o bruk i przewrócił. Patrzył z dołu na Ortisa, jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu.
     - Ale...ty nie żyjesz – wydukał w końcu.
     Mężczyzna przekrzywił lekko głowę.

- Owszem. Jestem nephilem i powróciłem, by cię zabić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Inne blogi

Spis opowiadań

Spis opowiadań
Blog ze spisem opowiadań blogowych