Jeszcze więcej
wojowników i zwierzołaków. Zajęli i przywłaszczyli sobie cały
jego świat. Ze złością obserwował z ukrycia jak ze statków
wysypują się tysiące żołnierzy, a potem jak zajmują całą
plażę i teren wokół wioski. Odkąd wrócił ten ich przywódca,
Cerel nie mógł już swobodnie kręcić się po etterze, spać na
wielkim łóżku, a nawet spokojnie zdrzemnąć się w swojej
komórce. Nie było tu już dla niego miejsca, jego dawni przyjaciele
udawali, że go nie znają, a Shaia atakowała wściekle jak tylko
znalazł się w zasięgu jej wzroku. Został zupełnie sam i nagle
odkrył, że tak naprawdę nikt z mieszkańców go nie lubił.
Wcześniej na nikim i na niczym mu nie zależało, bo miał rodziców,
Eissę i kumpli. To był jego cały świat i nigdy nie przypuszczał,
że pewnego dnia może po prostu pęknąć.
Dzisiaj miał wyjątkowo ponury humor i na takich
rozmyślaniach minął mu cały dzień. W południe zgłodniał tak
bardzo, że bez skrupułów ukradł trochę jedzenia z koszyka Shai,
które rozdawała wieśniakom. Potem z ukrycia obserwował jak
próbuje znaleźć złodzieja i ze złością mamrocze sama do
siebie. Uśmiechał się chłodno i skubiąc pajdę chleba, jego
wzrok podążał za nią przez niemal dwie godziny.
Złoty blask księżyca osiadł na dachu etteru,
kiedy w końcu rozprostował zastygłe kości i opuścił swoją
kryjówkę. Od licznych ognisk cała okolica jaśniała niczym za
dnia, pozostawiając tylko gdzieniegdzie ciemniejsze plamy nocy.
Wieśniacy poszli już spać, ale żołnierze wciąż się zabawiali
i pili, a ich śmiechy i głosy niosły się po całej okolicy.
Kryjąc się w cieniu, przemknął do etteru i
zakradł się do wschodniej ściany. Brnąc w wilgotnej ziemi,
zamierzał wślizgnąć się przez okno, kiedy niespodziewanie
usłyszał głosy. Przesunął się ku drzwiom i kucnął pod nisko
zawieszonym oknem gabinetu, z którego sączyło się jasne światło.
Szybkie zerknięcie do środka wystarczyło, by zorientował się w
sytuacji. Kilku mężczyzn siedziało wokół stołu z rozłożoną
mapą. Wśród nich był Cyrret i postać w czarnym płaszczu. Gdy
zobaczył jego czarne oczy, od razu sobie przypomniał. Balar.
Człowiek którego wszyscy się bali, prawie tak samo jak
Niezwyciężonego.
Przykucnął na trawie
i objął się ramionami. Dziwny niepokój wtargnął do jego serca,
gdyż to wszystko coraz mniej mu się podobało. Na szczęście
ściany budynku nie były zbyt grube i już po chwili zaczął
rozróżniać pojedyncze głosy.
- Moi ludzie są gotowi w każdej chwili –
powiedział Cyrret, ze złością odpowiadając na jakieś
wcześniejsze pytanie.
- Będziesz miał okazję osobiście wszystkiego
dopilnować. Czas, żebyś pokazał na co cię stać – na dźwięk
tego głosu Cerel wzdrygnął się bezwiednie i domyślił się, że
należy do Balara. Był ostry jak nóż i chłodny jak noc. Jego ton
był ponury i niepokojąco oschły. Cerel był pewien, że ten
człowiek nigdy się nie śmieje.
- Skoro mamy zaatakować nocą, musimy
wyruszyć jutro z samego rana.
Jutro?
Chcą zaatakować Gernnhed?
- Tutejsza okolica ma sporo lasów, co opóźni
marsz, ale ukryje wojsko.
- Jednak Gernnhed to wciąż miasto wojowników –
zauważył któryś chrapliwym głosem – Mają tam największą
szkołę wojskową, a Belthowie słyną z siły i odwagi.
- Musimy wziąć pod uwagę, że możemy
spotkać się z silnym oporem.
- Trochę optymizmu, chłopcy – rzucił głośno
Cyrret – Wciąż nikt nie odkrył naszej kryjówki i nikt nie zna
naszych planów. Jeśli zaatakujemy nocą, zaskoczenie da nam dużą
przewagę.
- W szkole jest sporo młodych, niedoświadczonych
chłopców – głos Balara, w połączeniu z chłodem nocy wywołały
u Cerela gęsią skórkę. – Nie będą stawiać oporu.
- Pomożesz nam?
- Nie. Mam inne sprawy na głowie. Dacie
sobie radę.
- Oczywiście, walkę mamy we krwi. Nie
potrzebujemy żadnej Mocy, wystarczą nam nasze miecze.
- Oby tylko król i Zakon Kruka nam nie
przeszkodzili.
Ciężkie buciory zastukały o deski gdzieś
niedaleko okna. Cerel skulił się pod ścianą, cały odrętwiały.
- Wszystko powinno pójść według planu. Zakon
zajęty jest teraz innymi sprawami, więc po prostu róbcie swoje.
- Wioski też mamy atakować?
- Mówiłem, że prowincja Belthów ma
przestać istnieć.
- A więc zaczynamy wojnę – oznajmił
Cyrret.
- Jeśli to prawdziwa wojna, to wciąż
potrzebujemy więcej ludzi.
- Niedługo pośle statki po resztę armii, ale
wszystko w swoim czasie.
- Także jutro rozpoczynamy usuwanie prowincji
Belthów z mapy Elderolu – oznajmił uroczycie Cyrret. –
Przygotujcie się panowie. Teraz omówimy szczegółowo plan...
Cerel przestał słuchać. Pochylając nisko
plecy, zakradł się w głęboki cień bocznej ściany budynku.
Przystępując z nogi na nogę, zaczął pocierać energicznie
zmarznięte dłonie. Jednocześnie jego umysł pracował na
najwyższych obrotach.
A więc to już jutro. Naprawdę zamierzają
zaatakować Gernnhed i całą prowincję. Moją prowincję.
Znalazł
się w posiadaniu bardzo ważnych informacji i nie mógł już cofnąć
czasu. Wyglądało na to, że właśnie poznał plany
Niezwyciężonego. Jeśli tylko on o tym wiedział...
- Jak będziesz dłużej tu tak stał, to
zamarzniesz.
Czyjaś dłoń musnęła jego kark. Obrócił się
błyskawicznie z sercem w gardle. Ortis opierał się nonszalancko o
ścianę i oglądał swoje paznokcie z nikłym, drwiącym
uśmieszkiem. Cerel ostrożnie zrobił krok do tyłu, a wtedy
mężczyzna uniósł na niego wzrok. W następnej chwili złapał go
za szyję. Zrobił to tak szybko, że na moment go zamroczyło.
Próbował się wyszarpnąć, ale uścisk Ortisa był pewny, chociaż
na tyle luźny, że mógł przynajmniej oddychać. Z tym samym
uśmieszkiem, pochylił się nad Cerelem, aż ten skulił się w
sobie i zadrżał. Coś w tym mężczyźnie napawało go jakimś
niezrozumiałym przerażeniem.
- Wiesz, że to nieładnie podsłuchiwać –
mruknął cicho, podczas gdy jego czekoladowe oczy wędrowały
leniwie po twarzy Cerela – Powinienem zgłosić to Cyrretowi. A
może lepiej samemu Balarowi?
Cerel bez słowa pokręcił energicznie głową.
Nie miał nawet możliwości odsunąć się poza zasięg jego
oddechu. Ortis uśmiechnął się jeszcze szerzej, a w jego oczach
rozbłysły iskierki rozbawienia.
- Nie? Nie chcesz żebym doniósł na ciebie
przywódcy? Cóż, wiesz jednak, że to mój obowiązek.
Niegrzecznych chłopców trzeba karać.
Cerel przełknął nerwowo ślinę. Raptem
zrobiło mu się gorąco i poczuł jak kropelki potu osiadają mu na
czole i karku.
Błagam, Tylko nie to.
Nie
mógł zostać złapany. Nie teraz. Jeśli Cyrret się o tym
dowie...już nigdy nie będzie miał szansy uciec o ile w ogóle
przeżyje.
Ortis tymczasem wyprostował się, a jego żelazny
uścisk przeniósł się na jego ramię. Przymknął powieki i
wciągnął w płuca nocne powietrze, jakby właśnie był na
spacerze i delektował się widokami.
- Jak dużo podsłuchałeś? – Zapytał w
końcu, skupiając na nim błyszczące spojrzenie drapieżnika.
- Ja... – Cerel zająknął się, nie wiedząc
czy w tej sytuacji lepsze będzie kłamstwo czy prawda.
- Coś o ataku na Gernnhed i zniszczeniu Belthów?
– Kiedy Cerel skinął sztywno głową, Ortis zmrużył oczy –
Wspominali coś o nephilach? – Natychmiast machnął ręką, jakby
coś sobie przypomniał – Nie, oczywiście, że nie. To moja armia
i w końcu ma być tajemnicą. Oho - rozejrzał się na boki, po czym
roześmiał cicho i poklepał go po policzku – Chyba powiedziałem
za dużo.
Puścił ramię Cerela, który natychmiast
odsunął się na bezpieczną odległość. Mężczyzna tymczasem jak
gdyby nigdy nic spojrzał w niebo i ziewnął ostentacyjnie.
- Jestem zmęczony, więc udajmy, że mnie tu nie
było – mrugnął do niego okiem. – To pewnie moja ostatnia
szansa, żeby przekonać się czy smakujesz tak samo jak twoi rodzice
– na widok przerażonej miny Cerela, uśmiechną się szeroko,
odsłaniając rząd białych zębów. – Szkoda, bo jestem już
umówiony i spieszę się – uniósł rękę w geście pożegnania,
po czym odwrócił się i odszedł.
Cerel patrzył za nim ze zdumieniem, a w głowie
wirowała mu tylko jedna myśl.
Żyję. Żyję. Żyję.
Kiedy minął pierwszy szok, napięte do tej pory
mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Opadł na zimną ziemię,
dysząc jak po długim biegu. Rozbieganym wzrokiem patrzył to na
odległe ogniska, to na pogrążoną we śnie wioskę i spokojną toń
morza.
Balar. Cyrret i jego armia. Nephile, które do
tej pory istniały dla niego tylko w bajkach. Jutro...
Jutro zamierzają wyruszyć, by całkowicie
zniszczyć całą prowincję Belthów. A przecież on też był
Belthem.
Oni chcą przejąć naszą ziemię. Co mam
robić, mamo, tato? Eisso? Co mam robić?
Oczywiście
wiedział.
Zerwał się z ziemi i pognał w stronę głównej
bramy. Minęła pora zmiany warty, ale coś wymyśli. Ucieknie i to
zaraz, natychmiast.
Kryjąc się w cieniu, minął chaty i patrole,
oraz zabawiających się żołnierzy. Miał dzisiaj szczęście, gdyś
pogrążona w mroku drewniana brama była strzeżona przez jednego
strażnika, który w dodatku spał mocno z butelką w dłoni. Jeśli
tylko przedostanie się na drugą stronę i minie obóz, będzie
wolny. Nie wiedział dokładnie jak daleko znajduje się stolica, ale
zawsze potrafił szybko biec, a teraz miał prawdziwą motywację.
Kiedy mijał dwa rozłożyste dęby niedaleko
muru, nie od razu dostrzegł ukrytą w mroku postać.
- A więc jednak nas opuszczasz.
Zatrzymał się raptownie i rozejrzał czujnie.
Dopiero po chwili w końcu ją zauważył. Shaia stała częściowo
ukryta w cieniu, oparta o pień drzewa. Pomimo brzydkiej, za luźnej
sukienki i luźno spływających na plecy, skołtunionych włosów,
wciąż wyglądała oszałamiająco. Skrzyżowała ramiona na piersi,
spoglądając na niego z wyższością i pogardą w oczach. Cerel
westchnął. Tylko jej tu brakowało.
- Czego chcesz? - Warknął – Dzieci o tej
porze już śpią.
- Sądziłam, że tylko lubisz się przechwalać
– odezwała się chłodno, ignorując jego słowa. – Ale ty
naprawdę uciekasz.
Cerel wepchnął dłonie do kieszeni spodni i
popatrzył na nią spod zmarszczonych brwi.
- To nie twoja sprawa, księżniczko –
warknął.
- Rozmawiałam dzisiaj z twoimi
przyjaciółmi...
- Ja nie mam przyjaciół – burknął.
Zmrużyła oczy, po czym odchrząknęła i
dokończyła:
- Uważają, że nie powinieneś uciekać
sam. Oni by ci pomogli.
- Tylko by mi zawadzali. Sam mam największe
szanse. Jestem szybki, a oni są zbyt głośni.
- A więc naprawdę chcesz nas tu wszystkich
tak zostawić?
- Tak. Coś ci się nie podoba?
- Tak się nie postępuje. Wolałabym zostać i
umrzeć, niż opuścić tych ludzi. To w końcu nadal nasz dom.
Cerel zbliżył się
do niej w kilku szybkich krokach. Stali teraz tak blisko siebie, że
pomimo ciemności widział jej zaciśnięte usta i lśniące
niebieskim ogniem oczy. Wyciągnął rękę i popukał ją palcem w
czoło.
- Powiem to tylko raz, księżniczko – mruknął
przez zaciśnięte zęby, uważnie patrząc jej w oczy – Przestało
mnie obchodzić, co się z w wami stanie – widząc jej
niedowierzanie na twarzy, uśmiechnął się cierpko – Nie mam już
nic, co by mnie trzymało w tej dziurze. Wiesz, naprawdę chciałem
przysłać wam jakąś pomoc. I pewnie tak zrobię, bo mimo wszystko
mi was żal. Ale jeśli znajdą jedynie twoje ciało, nie będzie mi
przykro z tego powodu. Jesteś taka sama jak twój nadęty tatuś.
Ktoś taki jak ty nigdy nie zrozumie jak się czuje człowiek, który
nic nie ma. Naprawdę cię nie lubię i mam nadzieję, że spotka cię
zasłużona kara. Może kiedyś przestaniesz zadzierać ten swój
śliczny nosek i spojrzysz na ziemię, gdzie żyją takie szczury,
jak ja.
Widział jak w jej oczach zbierają się łzy.
Zagryzła drżące wargi i zacisnęła dłonie w pięści. Przez całe
życie ta mała irytowała go tak bardzo, że na sam jej widok,
wzbierała w nim agresja. Całą swoją osobą reprezentowała świat,
którym gardził. Ale teraz, gdy stała przed nim w tej starej
sukience i nie ułożonych włosach, ale za to z niezachwianą
determinacją na tej pięknej twarzy... W jego zrozpaczonym,
zagubionym sercu coś drgnęło.
Cerel powinien już być przyzwyczajony do tego,
ale i tak go zaskoczyła. Uderzyła go pięścią w twarz tak mocno,
że zachwiał się do tyłu, a jego głowa odskoczyła na bok. Syknął
cicho, przytykając dłoń do czerwonego policzka. Kiedy na nią
spojrzał, kipiała wściekłością. Zmarszczyła groźnie brwi,
wydęła wargi i zaciskała kurczowo pięści, gotowa naprawdę z nim
walczyć. To już nie była ta słodka, rozkapryszona Shaia, która
zawsze paradowała po wiosce w swoich wyszukanych strojach i patrzyła
na wszystkich z góry. Ta, która teraz przed nim stała, była
silną, dorastającą kobietą.
Właśnie, kobietą. Nie wiedział dokładnie
kiedy, ale od pewnego czasu tak ją postrzegał.
- Kretyn! – Rzuciła ostro. – Samolubny,
cholerny kretyn! Zawsze wiedziałam, że jesteś nic niewartym
szczurem.
Zabolało. Zamierzała znowu go uderzyć, ale tym
razem Cerel był przygotowany. Kiedy uniosła rękę, chwycił
przegub jej dłoni i przycisnął do drzewa.
- Puszczaj – próbowała się wyrwać, ale
chwycił jej drugą rękę, również przygważdżając do
chropowatego pnia – Ty bezwartościowy...
- Przestań mnie bezmyślnie obrażać –
syknął, pochylając się nad jej twarzą. – Nic o mnie nie wiesz,
księżniczko.
- Wiem, że jesteś, głupim...
Zamilkła raptownie,
kiedy zrobił kolejny krok, aż przycisnął ją swoim ciałem do
drzewa. Spojrzał jej prosto w oczy i w tej chwili jego myśli
uleciały w nicość. Cyrret. Wojna. Reed. Czy cokolwiek w ogóle
miało znaczenie? Jego serce ostatni raz biło tak szybko...
Nie. Nigdy nie biło
tak szybko. Nawet przy Eissie.
- Puść mnie, bo...
Cerel powoli przesunął
swoje dłonie w górę, aż ich palce splotły się ze sobą. Shaia
wstrzymała oddech.
- Znowu mnie uderzysz? – Mruknął cicho.
- Ja...
-
Proszę. Nic już nie mów.
Pochylił się i musnął wargami jej usta.
Sądził, że zaprotestuje, odepchnie go i zwymyśla od najgorszych.
Tymczasem westchnęła tylko cicho, oddając pocałunek. Jej usta
były miękkie, gorące i smakowały przyprawami. Zupełnie inaczej
niż słodkie usta Eissy.
Eisso,
przepraszam.
Ale
to była jego jedyna myśl. Delikatny, niepewny pocałunek rozpalił
jego zmysły. Potem jego wargi stały się coraz bardziej zachłanne,
spragnione już tylko jednej dziewczyny. Wplótł palce w jej brudne
włosy, a ona kurczowo uczepiła się jego tuniki. Ich usta nie
potrafiły się od siebie oderwać. Słyszał dudnienie jej serca i
powoli zaczynał rozumieć. To nie zaczęło się pięć minut temu,
ale już dawno temu. Jak mógł pomylić do drżenie w sercu z
nienawiścią?
-
Nie rozumiem – szepnęła bez tchu.
- Ja też nie – udało mu się odpowiedzieć
pomiędzy jednym pocałunkiem, a drugim.
- Nienawidzę cię – położyła dłonie na
jego biodrach, poddając się pieszczocie jego ust.
Roześmiał się cicho i ujął jej twarz w obie
dłonie, delektując się dotykiem jej skóry. Nie sądził, że
okaże się tak gładka i miękka.
- Ja też...cię nienawidziłem. Ale chyba mi
przeszło – mruknął miękko tuż przy jej wargach.
- Więc dlaczego nie
uciekasz?
- Uciekam. Zaraz.
Odepchnęła go gwałtownie i spojrzała na niego
ze złością. Bez słowa odwróciła się na pięcie i ruszyła w
stronę wioski.
-
Poczekaj!
Cerel w panice złapał ją za łokieć, szarpnął
w swoją stronę i przytulił mocno. Nie mogąc pozwolić jej uciec,
objął ją kurczowo, nie zważając, że może sprawić jej ból.
Schował głowę w jej włosy i musnął wargami szyję. Shaia z
początku próbowała się wyrwać, ale w końcu uległa i rozluźniła
się w jego ramionach.
Dopiero
po dłuższej chwili, wyszeptał wprost do jej ucha.
-
Oni chcą tu sprowadzić całą armię i zniszczyć Elderol.
- Co... – Zaczęła,
ale przerwał pospiesznie.
- Na początek zaatakują naszą prowincję.
Jutro wyruszają na Gernhhed. Tylko ja wiem o ich planach – odsunął
się i pocałował ją w nos, jedną dłonią płaszcząc po policzku
– Muszę uciec, bo inaczej wszyscy zginął. Ale nie bój się,
wrócę tu z posiłkami, albo sam. Wrócę po was.
W jej oczach zalśniły łzy, które bezgłośnie
popłynęły po policzkach. Minęła dłuższa chwila, nim krótko
skinęła głową.
-
Poczekam.
Uśmiechnął się smutno i po raz ostatni złożył
na jej ustach czuły pocałunek.
-
Przepraszam Shaio. I... – Puścił ją i powoli, krok za krokiem
zaczął wycofywać się tyłem w stronę bramy i wolności - kocham
cię.
Odwrócił
się i przemknął obok pijanego strażnika. Ponieważ mur nie był
zbyt wysoki, zrobiony z surowego drewna, bez trudu wspiął się na
szczyt i zeskoczył po drugiej stronie.
Namioty
i ogniska sprawiały wrażenie, że wioska ciągnie się w
nieskończoność. I tutaj Cerel również miał szczęście.
Wojownicy byli zbyt zajęci zabawą i piciem by zwracać uwagę na
przemykający cień. Wykorzystując mrok nocy i znajomość okolicy,
pochylony ku ziemi minął pierwsze namioty i puścił się pędem w
stronę lasu. Kiedy był pewny, że już nikt go nie zobaczy, pobiegł
przed siebie tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Mocno
przerzedzony, zniszczony las nie był już tym samym lasem, który
znał od dziecka, a widok powalonych drzew i ściętych pni wywołał
u niego najpierw żal, a potem gniew.
Nie
daruje tym draniom. Nie pozwolę, by zrobili to samo z resztą
prowincji.
Świt
zastał go wciąż w biegu. Cerel jeszcze nigdy nie biegł tak długo
i tak szybko i chociaż paliło go już w płucach, a nogi zaczynały
ciążyć, nie myślał o odpoczynku. Już niedługo armia Cyrreta
wyruszy z wioski. Musiał być od nich szybszy, by w porę ostrzec
ludzi, a potem wrócić do Shai.
Napił
się wody z małego strumyka i biegł jak szalony aż minęło
południe, a on dotarł do pierwszej wioski. Przypominała nieco
Reed, z drewnianymi domkami w równych odstępach i piaszczystym
placem. Ludzie zajmowali się swoimi sprawami, kiedy wpadł pomiędzy
budynki i machając szaleńczo rękami, zaczął krzyczeć i
zatrzymywać każdą napotkaną osobę.
-
Uciekajcie! Zbliża się armia nieprzyjaciela! Ratujcie się! No już,
co tak stoicie?!
Kobiety
odsuwały się od niego, a mężczyźni patrzyli jak na wariata.
-
Nie rozumienie?! Oni chcą wszystko zniszczyć! Zabiją was!
Cerel aż ochrypł od tych wrzasków, ale wieśniacy mijali go
szerokim łukiem i zupełnie nie reagowali.
Głupi!
Co ja sobie myślałem? Jestem nikim, więc dlaczego mieliby mnie
posłuchać?
W
końcu padł ciężko na piach i długo nie mógł złapać oddechu.
-
Ucie...kajcie! – Próbował jeszcze krzyczeć, ale głos uwiązł
mu w gardle i zaniósł się gwałtownym kaszlem. Grupka dzieci ze
śmiechem zaczęła biegać wokół niego i wskazywać sobie palcem.
Wkrótce ich matki odciągnęły je od obcego i został sam na placu.
- Nie rozumiecie –
mruczał do siebie, ze łzami wściekłości dławiącymi mu gardło
– Oni tu przybędą. Z pewnością...
Nagle usłyszał głośny szum i poderwał głowę.
Na niebie dostrzegł dwie sylwetki z ogromnymi czarnymi skrzydłami.
Noszący Znak Kruka!
Serce Cerela zabiło gwałtownie z ulgi i
radości. Wstał niezgrabnie i zaczął machać rękami, próbując
zwrócić ich uwagę. Gdy go dostrzegli i zanurkowali w stronę
wioski, uśmiechnął się do siebie, zapominając o głodzie i
zmęczeniu.
Potem popędził z powrotem do Reeth.
Wracał po Shaię i resztę mieszkańców. Miał
plan.
***
Balar rozłożył skrzydła i opuścił cuchnący
śmiercią pokład „Czarnej Pani”. Chwilę wcześniej dwóch
nephilów rzuciło kotwicę niedaleko brzegu. Dostrzegł Ortisa,
nonszalancko rozpartego na niskim kamieniu i obserwującego statek ze
znudzonym wyrazem twarzy. Wylądował obok niego i bez słowa
przywitania, razem patrzyli jak armia umarłych w łachmanach schodzi
na ląd. Na ich widok Ortis wykazywał taką obojętność i
znudzenie, że można by było przypuszczać, że jest albo ślepy
albo całkiem pozbawiony uczuć. Nie zareagował ani na odpadające
płaty skóry czy inne części ciała, ani na rozchodzący się po
okolicy odór rozkładających się ciał.
Nephile poruszały się niezgrabnie i ciężko,
ale w miarę cicho. Teren był dobrze odsłonięty lasem, a wysoka
trawa kończyła się przy brzegu kamienistą plażą, o którą
rozbijały się spienione fale. Balar z aprobatą rozejrzał się po
okolicy. Znajdowali się z dala od wioski, w bezludnym, całkowicie
dziewiczym kawałku Elderolu.
-
Wszystko gotowe? – odezwał się w końcu po bardzo długim
milczeniu.
Ortis
zerknął gdzieś w bok i wzruszył niedbale ramionami.
-
Nie miałem za wiele do roboty.
-
Nikt nie wie, gdzie jesteś?
- Nie. Ile ich
przyprowadziłeś?
- Pięćset.
Tyle powinno na początek wystarczyć. Resztę dostaniesz później.
Było już późne popołudnie i
słońce powoli chowało się za horyzontem, barwiąc morze na blady
róż. Nephile zaczęły rozkładać się w wysokiej trawie i w
cieniu drzew.
Balar
popatrzył na Ortisa z grymasem, który w innym świetle mógłby
uchodzić za uśmiech.
-
Nie wyglądasz na szczególnie zadowolonego ze swojej armii.
Ortis prychnął krótko, wpatrując się w
grupkę wyjątkowo normalnych nephilów.
-
A co, mam cię całować po rękach i dziękować za taki zaszczyt?
Wybacz Balarze, ale nie robię tego dla przyjemności. Te kreatury są
jednym słowem obrzydliwe. I do tego cuchną.
- Cóż, nie muszę przypominać, że
ty również jesteś nephilem? Chociaż ostatnio odnoszę wrażenie,
że spodobało ci się bycie człowiekiem.
Ortis uśmiechnął się pod nosem.
- Ostatnio, chyba
faktycznie czuję się bardziej żywy.
-
Nie zapominaj się. Nie zostaniesz tu na zawsze.
- Wiem. Jak tylko osiągnę swój cel, zniknę.
-
Później możesz robić co chcesz, ale na razie skup się. Aha i ta
dziewczyna, Kira. Rairi chciała, abyś wziął ją ze sobą.
Mężczyzna poskrobał się po głowie i skrzywił
nieznacznie, po raz pierwszy wykazując jawne niezadowolenie.
- Miałem nadzieję, że już jej więcej nie
zobaczę. Myślałem, że mam ją tylko wyszkolić.
- To życzenie Rairi, ale jeśli tak bardzo
będzie ci zawadzać...
Ortis spojrzał na kulę słońca, która zdawała
się tonąć w migoczącej wodzie i milczał przez kilka chwil,
zatopiony we własnych myślach. Westchnął dwa razy, podczas gdy
Balar obserwował go z pochmurną miną.
-
Po prostu sądziłem, że nie będę musiał dłużej jej niańczyć
– odparł w końcu z nieznacznie zmarszczonym czołem.
- To nie jest już dziecko. Szkoliłeś ją po
to, żeby pomagała ci w walce. Traktuj ją jak jednego z wojowników.
Ma Moc więc jest dla nas cenna.
- Jej krew jest inna...Słodka niczym owoc. Nie
wiem dlaczego, ale sama uratowała mnie przed przemianą.
Balar zrobił kilka kroków, po czym odwrócił
się i z lekko przekrzywioną głową, przyjrzał się temu nephilowi
W jego czarnych oczach mignął cień rozbawienia.
- Traktujesz ją jak swój posiłek, czy czujesz
do niej coś jako kobiety?
Ortis
znów się zamyśli, a potem uśmiechnął lekko.
- Sądziłem, że nephil nie może nic czuć, bo
jego serce jest martwe – poklepał się po piersi –Ale ona
sprawiła, że po raz pierwszy od lat coś tam drgnęło. Nie chcę
tego rozumieć, bo jestem tu tylko dla zemsty, a potem i tak wrócę
do podziemi. Dlatego wolałbym trzymać się od niej z daleka.
-
W każdym razie dziewczyna ma iść z tobą. Cyrret i jego armia już
wyruszyli, więc poczekaj do nocy i idźcie jego śladem. Jeśli
chcesz, by twój plan się powiódł, trzymaj się wyznaczonej
odległości i lepiej, żeby nikt was nie zauważył.
Ortis popatrzył na niego z dającą się wyczuć
niechęcią.
- Nie zawiodę, jeśli o to ci chodzi. Poprowadzę
twoich martwych przyjaciół i dokończę to, po co tu przybyłem.
Może być? – Wstał i otrzepał spodnie z niewidzialnego brudu –
W zamian, później zostawisz mnie w spokoju.
Odwrócił
się i podszedł do grupki rozmawiających ze sobą nephilów. Balar
obserwował ich jeszcze chwilę, po czym wrócił na pokład pustego
teraz statku. Stanął na rufie, a wtedy „Czarna Pani” ożyła,
zakołysała się na falach i wypłynęła na pełne morze.
Wyspa
Aznar wyłoniła się z ciemności razem ze swoją masywną Wieżą i
stacjonującą wokół niej armią. Zaledwie statek dopłynął do
portu, Balar zmienił się w kruka i wzleciał w niebo, stapiając
się z granatem nocy. Wylądował dopiero przed drzwiami wieży.
Wszedł do środka i przez chwilę stał w okrągłym przedsionku,
mając przed sobą schody prowadzące w dół i w górę. Nawet tutaj
czuł mroczną energię uwięzionej w sarkofagu duszy Gathalaga.
Dzisiaj jednak nie miał już ochoty odwiedzać jego podziemnej
komnaty, więc ciężkim krokiem wspiął się na sam szczyt wieży.
Mały
pokoik mieścił tylko siennik, stolik i regał zawalony księgami.
Stare deski zaskrzypiały pod jego butami, kiedy podszedł do
okrągłego okienka. Ciemności nie rozpraszała nawet iskierka
światła. Splótł dłonie za plecami i spojrzał w dal. Wszystko
przebiegało zgodnie z życzeniem jego Pana i nawet gdyby to on był
królem, nie dałby już rady tego zatrzymać.
Jego
czarne oczy przypominały nieskończony i zimny kosmos. W pewnym
momencie uśmiechnął się do siebie ponuro i mruknął do
otaczającej go ciemności:
-
A więc zaczęło się, braciszku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz