sobota, 25 czerwca 2016

Rozdział 23

      Raliel drzemał na drzewie, kiedy lasem wstrząsnął przeciągły gwizd, który powtórzył się jeszcze dwa razy. Elf wyprostował się, całkiem przebudzony. Z mocno bijącym sercem, chwycił swój łuk i zeskoczył z gałęzi. Milknący sygnał spłoszył ukryte w konarach ptaki, które z głośnym szumem poderwały się do lotu nad jego głową. Poruszając się bezszelestnie wśród zarośli, pobiegł do następnego punktu obserwacyjnego. Velto stał wyprostowany na grubej gałęzi i czujnie wpatrywał się w dal. Jego ściągnięte brwi i ponury wyraz twarzy nie wróżyły nic dobrego.
- Co się dzieje? – Zapytał cicho Raliel.
    Velto ledwo na niego zerknął. Jedną dłoń trzymał opartą o rękojeść miecza, drugą machnął w nieokreślonym geście.
- Strażnicy z południa coś dostrzegli.
- To sygnał wzywający do obrony.
     Elf wciąż wpatrywał się w dal, przebijając wzrokiem gęstwinę drzew i cienie poranka. Czerwona kula słońca wyłaniała się zza horyzontu, barwiąc niebo na krwisty odcień.
     - Lepiej idź zawiadom króla... albo czekaj! – Raliel zdążył się odwrócić i zrobić dwa kroki, kiedy nerwowy głos wojownika zatrzymał go w miejscu. Uniósł wzrok i zobaczył, że na twarzy Velto pojawiło się najpierw zdumienie, a potem zgroza – Centaury! Centaury atakują!
      Zapominając o Ralielu, zadął w swój róg również trzykrotnie i przeskakując lekko z jednej gałęzi na drugą, szybko zniknął mu z oczu.
      Raliel słuchał przez chwilę niosącego się po lesie sygnału, do którego dochodziły kolejne, płosząc coraz więcej ptaków i drobną zwierzynę.
      Centaury!
     To słowo obijało mu się w umyśle, niczym brzęczący owad. Szybciej niż się spodziewał, poczuł drżenie pod stopami, jakby pękała ziemia. Powietrze wypełniła mieszanina piżmowej woni futra i ludzkiego potu, a w oddali słyszał tętent kopyt i parskanie.
     Kiedy puścił się pędem w stronę miasta, wciąż nie dowierzał, że to dzieje się naprawdę. Jednak ogłuszający dźwięk rogów nie pozostawał żadnych wątpliwości.
      Nieprzyjaciel wtargnął do Zielonego Lasu.
     Raliel wypadł spomiędzy drzew na zalaną czerwonym blaskiem polanę. Nie musiał nikomu nic mówić, gdyż już wszystkie elfy słyszały alarm. Teraz w mieście panowało nerwowe zamieszanie, jakiego jeszcze nigdy nie widział. Kobiety z dziećmi były zaganiane do domów, zaś wszyscy mężczyźni zbroili się i w pośpiechu otaczali ochronnymi barierami. Raliel przecisnął się przez tłum zmierzający w przeciwną stronę i wpadł do koszar, gdzie gromadzili się już wojownicy. Elfy dyskutowały podniesionymi głosami przy akompaniamencie wciąż niemilknących rogów, rozlegających się teraz z każdej części lasu. Spomiędzy drzew wyłaniały się patrole i zwiadowcy. Wszyscy krzyczeli o centaurach. Na końcu zjawił się Velto, który od razu podbiegł do generała Gilhara. Wojownicy odsunęli się, by zrobić mu przejście W dłoni trzymał zakrwawiony miecz.
     - Melduję, że około pięćset centaurów tratuje las i zmierza w naszą stronę. Przewodzi nimi Najstarsza.
- Kto taki? – Zapytał czyjś niedowierzający głos.
     Velto nawet nie krył swojego przerażenia.
   - Nie wiem. Zabiłem jednego centaura, pewnie zwiadowcę. Wyczułem, że jego umysł jest kontrolowany przez potężną Moc.
    Wśród zebranych przetoczył się szmer westchnień i zaskoczonych okrzyków. Generał Gilhar zaczął przemierzać piaszczysty plac w tą i z powrotem i w zamyśleniu skubał brodę. Jego grube brwi nigdy nie były tak ściągnięte, a gładka, podłużna twarz tak napięta. Raliel w napięciu czekał na rozkazy, czując, że każda upływająca sekunda jest na wagę złota. Przypuszczał, że nie tylko on wyczuwał dudnienie ziemi, które niebezpiecznie szybko przybierało na sile.
     - Przede wszystkim trzeba ochraniać rodzinę królewską – powiedział w końcu Gilhar – Jeden oddział natychmiast uda się do pałacu - następnie zwrócił się do Velto – Ile mniej więcej mamy czasu?
     Raliel właśnie miał pobiec do zamku. Wiedział, że to on musi ochronić królewską rodzinę. Dla Lunny.
    Jednak nie zdążył. Nie zdążył nawet się ruszyć, gdyż w jednej sekundzie wydarzyły się dwie rzeczy.
      - Nie mamy czasu – odparł Velto i w tej samej chwili lasem wstrząsnęła seria eksplozji.
      Raliel zachwiał się, podobnie jak pozostali. Ponad drzewami pojawił się dym i ogień.
    - Ruszać się! – Gilhar zaczął wykrzykiwać rozkazy, jednocześnie wyjmując ze zgrzytem swój miecz i popychając wojowników, by zrobili mu przejście – Uformować szyk bojowy wokół lasu! Nie dać im zniszczyć miasta! Trzeba ochraniać pałac! Natychmiast!
     Wojownicy rozpierzchli się wykonać rozkazy, Raliel pobiegł za swoim oddziałem i Velto, kierując się ku ścianie lasu.
      Bez żadnego ostrzeżenia potężna eksplozja pośrodku wioski powaliła wszystkich na ziemię. Kilka domów zajęło się ogniem i gęsty dym wypełnił polanę. Siła wybuchu odrzuciła Raliela do tyłu, oddzielając od reszty. Upadł na boku, chroniąc kołczan ze strzałami i łuk. Poczuł w ustach metaliczny smak krwi i splunął na ziemię, po czym zerwał się na nogi.
    Wokół zapanował chaos. Ogień trawił jeden dom po drugim, rozprzestrzeniając się wraz z północnym wiatrem. Gryzący dym znacznie utrudnił widoczność, chociaż dla elfa nie stanowił większej przeszkody.
     Krzyki kobiet mieszały się z komendami Gilhara i innych wojowników. Raliel oddalił się od swojego oddziału i ruszył biegiem w stronę zamku. W głowie miał tylko jedną myśl, by za wszelką cenę ochronić rodzinę Lunny. Właśnie tego by od niego chciała. Nigdy o nic go nie prosiła, ale wiedział, że tego by od niego oczekiwała. Jeśli kiedykolwiek ponownie ją spotka...
     Kolejny wybuch rozległ się po wschodniej stronie wioski, wstrząsając całą polaną. Raliel osłonił twarz rękawem, uparcie przedzierając się w stronę zamku. Zawsze spokojne i zorganizowane elfy biegały pomiędzy płonącymi budowlami, krzycząc jeden na drugiego i bez skutku próbując ugasić pożar.
      Raliel potknął się o coś, przewrócił i podniósł niezdarnie, nie zatrzymując się nawet na chwilę. W ogólnym zamieszaniu próbował na spokojnie ocenić całą sytuację, ale po raz pierwszy sam również był przerażony. Poprzez zasłonę dymu dostrzegł formujący się przed ścianą lasu zwarty szyk wojowników. Wiedział, że w tej chwili to chyba najbardziej rozsądne wyjście, chociaż nawet elfy nie miały szans z centaurami.
      Po jego prawej eksplozja rozerwała czyjś ogródek i dom. Raliel został odrzucony w bok, wpadł na kogoś i razem przeturlali się po ziemi. Na kilka sekund stracił przytomność. Głośny wybuch musiał uszkodzić mu słuch, bo w jednej chwili świat pogrążył się w absolutnej ciszy. Kiedy się ocknął...
     Zamrugał powiekami i leżąc nieruchomo na ziemi, obserwował ścianę lasu.
     Patrzył, a krew w jego żyłach dosłownie zastygła.
     Potężny centaur wypadł na polanę, a za nim kolejny i następny.
    Dziesiątki, setki bezmyślnych, rozwścieczonych centaurów.
   Otoczyli całą polanę, bez wysiłku przerywając bojowy szyk elfów. Uzbrojeni w łuki, miecze i topory, zabijali wszystko, co się rusza z równą łatwością jak zgniata się mrówkę.
    Kiedy w końcu wrócił mu słuch, kakofonia dźwięków przygniotła go do ziemi, jakby dostał potężny cios w głowę. Tętent kopyt i bojowe okrzyki mieszały się z jękami bólu i sykiem płomieni. Raliel patrzył jak jego towarzysze ginął jeden po drugim w zacieśniającym się pierścieniu wroga. W rozpalonym umyśle pojawiły się słowa, które zawsze im wpajano.
     „Jednego centaura możesz próbować zabić, dwóch staraj się obejść, przed stadem uciekaj".
   Wbrew temu, czego go uczono, nie zamierzał uciekać. Otrząsnął się z pierwszego szoku i przyklęknął na jedno kolano. Wyciągnął trzy strzały i napiął łuk, celując w najbliższe cele. Dwa groty raniły jednego centaura, a trzeci wbił się w szyję innego. Walczące najbliżej elfy wydały głośne okrzyki triumfu i pobiegły pomóc swoim towarzyszom. Szczęk stali i świst strzał rozlegał się już po całym mieście. Raliel nie miał czasu rozpaczać, ani oglądać resztek tego, co zostało z miasta. Sięgał po kolejne strzały tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu i choć trzęsły mu się dłonie, ani razu nie chybił.
      Powalił i zranił może z tuzin centaurów, kiedy w końcu opróżnił cały kołczan. Wtedy odrzucił łuk, sięgnął po miecz i pobiegł prosto wir walki. Przedzierając się przez mgłę i trawiący wszystko ogień, skoczył na pierwszego centaura odrąbując mu głowę. Nigdzie nie widział Velto ani generała, ale miał nadzieję, że jeszcze żyją. Pozostali wojownicy walczyli po dwóch lub trzech z jednym centaurem. Niektórzy próbowali używać Mocy, ale te stwory były na nie odporne. Najgorsi byli ci z toporami. Potrafili siać wokół siebie istną rzeź, w dodatku byli bardziej muskularni i odporni na ataki.
     Zewsząd dobiegały go nawoływania wojowników, którzy w całym zamieszaniu próbowali przekazywać sobie wiadomości.
- Pomóż nam!
- Tutaj, mój oddział jest w rozsypce!
- Dostali się do pałacu!
      - Czy któryś budynek ocalał?!
       Pomógł dwóm elfom powalić centaura i zaczepił jednego z nich, gorączkowo łapiąc go za tunikę.
- Co z Gilharem? Gdzie jest generał Gilhar?!
     Wojownik wyszarpnął się z jego uścisku, wytarł zakrwawiony miecz o spodnie i zanim odbiegł, rzucił ponuro:
- Nie żyje.
    Nie miał czasu przetrawić tych słów, gdyż musiał uchylić się przed mieczem centaura, który naszedł go od tyłu. Odwrócił się i stanął z nim twarzą w twarz. Nie miał żadnego wsparcia. Patrzył na brodatą, paskudną twarz osadzoną na szerokiej piersi w pancerzu oraz na koński grzbiet i przebierające w ziemi kopyta.
     Gilhar nie żyje. Mój oddział pewnie też. A co z królem i królową? Lisirrą? Bogowie, chociaż im pozwólcie przeżyć.
      Nie rozpacz, ale wściekłość zalała go gwałtowną falą. Rzucił się na centaura z dzikim okrzykiem i furią. Przestał myśleć, poddając się prostym instynktom, towarzyszącym walce. Zabijać i nie dać się zabić.
     W bezpośrednim starciu centaur był dla niego za silny, dlatego unikał jego miecza, wykonując wokół niego skoczny taniec. Mimo ochronnej bariery, został draśnięty w brzuch. Rana nie była śmiertelna, ale ból jeszcze bardziej go rozjuszył. Wskoczył na grzbiet centaura i zanim ten spróbował go zrzucić, wlał całą swoją Moc w ostrze i wbił go w głowę wroga, przeszywając ją na wylot. Wyszarpnął klingę i skoczył ku następnemu przeciwnikowi.
     Walka zdawała się ciągnąć w nieskończoność, a czas dziwnie się rozszerzył. Raliel biegał od jednego wroga do drugiego, pomagając ocalałym towarzyszom i cały czas starając się dotrzeć do zamku, już chyba jedynego ocalałego budynku. Jego jarzący się zielenią miecz ciął powietrze z prędkością światła i z siłą gromu. Ponieważ centaury nosiły grube pancerze na torsach i miały dobrą obronę, ciężko było je zabić. Raliel wyczuwał w pobliżu potężną energię Najstarszej, która z ukrycia kierowała swoją armią, niczym kukiełkami. Gdyby ją dostrzegł, od razu by ją zabił, bez pytania kim jest i dlaczego to robi.
    Powoli tracił siły i nadzieję, ale nie hart wojownika. Poruszał się szybko i bezszelestnie, gorączkowo wyszukując szczelin w pancerzach, a potem z determinacją walcząc o to by zatopić tam swój miecz. W ferworze walki został ranny w ramię, a zagubiona strzała drasnęła mu skroń. Teraz krew zmieszana z potem płynęła po jego twarzy i wciskała się do oczu, których nie miał czasu nawet przetrzeć. Przyłapał się na tym, że zaczyna wymachiwać mieczem na oślep, zdając się na łud szczęścia i intuicję. Paliło go w płucach, a ręka trzymająca miecz zaczynała drętwieć i coraz bardziej ciążyć. Drugie ramie było już niezdatne do walki; bezwładnie zwisało wzdłuż boku, a krew ściekała po palcach, znacząc za nim szkarłatną ścieżkę.
      Dzień powoli się kończył, a walka wciąż trwała. Zamek był poza jego zasięgiem i pomimo, że walczył bez wytchnienia, centaurów jakby przybywało. Powoli tracił nie tylko siły, ale i determinację. W końcu przyszło zniechęcenie. Pomimo, że wciąż starał się dotrzeć do pałacu, nie wiedział nawet czy królewska rodzina wciąż żyje. Wszędzie widział tylko centaury i już tylko gdzie nie gdzie niewielkie grupki elfów próbowały stawiać słaby opór. W pewnym momencie został sam na polu walki, otoczony ze wszystkich stron cuchnącymi, rozszalałymi stworzeniami.
      Wciąż próbował walczyć, kiedy jego bark przeszyła strzała, a potem druga utkwiła gdzieś w boku. Był tak odrętwiały i otępiały, że nie poczuł nawet bólu. Dopiero, gdy dłoń odmówiła mu posłuszeństwa, a miecz wyślizgnął się z wilgotnych, sztywnych palców, zrozumiał, że osiągnął swoją granicę. Ostatkiem sił jakoś przemknął między armią centaurów i potykając się, pomknął do lasu.
       Uciekł.
    Zmierzch zabarwił wierzchołki drzew Zielonego Lasu na czerwono, obwieszczając koniec krwawej rzezi. Blask dogasającego ognia tworzył nad polaną krwawą łunę, ale im głębiej w las, tym cienie stawały się coraz głębsze.
      Raliel potykał się o korzenie i kamyki, gdy chwiejnym krokiem przedzierał się przez spalone zarośla i powalone drzewa, coraz bardziej oddalając się od miasta. Wieczorny chłód targał jego rozpalonym, odrętwiałym ciałem. W końcu znużony padł na miękki pech pod młodym drzewkiem. Dysząc chrapliwie, spojrzał na prześwitujące między gałęziami niebo. Wokół unosił się jedynie szary dym, a piękny Zielony Las zmieniał się w poczerniałe pogorzelisko.
     Raliel czuł jak uchodzi z niego życie. Nasłuchując nerwowego pohukiwania sowy, odwrócił wzrok od miejsca, gdzie spędził całe życie i w końcu zamknął powieki. Nie potrafił zdobyć się na rozpacz, czy smutek. Nie myślał o śmierci swoich towarzyszy, zniszczeniu Zielonego Lasu, czy o tajemniczej Najstarszej, która nasłała na nich centaury.
      W tej chwili myślał wyłącznie o Lunnie. O jej jedwabistych włosach, które tak lubiła zaplatać w warkocz i o jej psotnym uśmiechu, gdy znów uciekła z zamku by trenować z nim walkę. O Lunnie, którą kochał i której nigdy nie powie jak bardzo jest mu przykro. Jej twarz majaczyła mu przed oczami do momentu, aż w końcu zabrała go ciemność.

***

      Rairi stała z boku i niewidzialna dla otoczenia, obserwowała jak centaury niszczą miasto i zabijają elfy. Uśmiechała się szeroko z okrutną satysfakcją. Krew elfów plamiła trawę na polanie i wsiąkała w ziemię. Zielony Las płonął, trawiąc jedno drzewo za drugim. Przywitała ją czerwień świtu, a teraz żegnała krwawa łuna zmierzchu.
     Gdy w końcu padł ostatni elf, na niebie królowała już głęboka noc. Samotny kruk wyłonił się z mroku i z szumem skrzydeł przysiadł na jej ramieniu.
      - Jesteś?
    Pogłaskała go krótko, opuściła swoją kryjówkę i ruszyła w stronę jedynego ocalałego budynku – zamku. Przeszła nad ciałami elfów, minęła trawiące wszystko płomienie i weszła do pałacu, strzeżonego przez grupę centaurów.
      Skinęła ponuro głową.
      - Dobrze – dotknął jej ramienia i wyszeptał – Zajmij się nią.
     Kiedy wyszli, Lunna wciąż stała bez ruchu przy biurku i patrzyła tępo na drzwi. W głowie miała czarną dziurę.
     W środku panowała grobowa cisza. Białe korytarze ozdobione diamentami i podtrzymywane przez smukłe kolumny były puste, martwe. Kroki Najstarszej odbijały się echem od każdego zakamarka zamku, kiedy lekkim krokiem zmierzała w stronę sali tronowej. Czerwono złota suknia zdawała się otaczać jej ciało płomieniem przy każdym ruchu. Rairi poprawiła swoje czarne włosy spływające luźno na plecy, rozglądając się wokół z pogardliwym uśmieszkiem. Jakie to śmieszne i żałosne, że przez te wszystkie lata nic się tu nie zmieniło. Nie zdziwiłaby się, nawet gdyby jej pokój wciąż na nią czekał w nienaruszonym stanie.
     Sala tronowa miała wysokie łukowate sklepienie, zdobne kolumny i jeszcze więcej zielonych i złotych świecidełek. W powietrzu wisiało kilka magicznych kul światła. Pośrodku stał szeroki stół zaś na podwyższeniu znajdowały się cztery trony, teraz puste. W sali znajdowało się co najmniej dwa tuziny uzbrojonych centaurów oraz troje elfów.
      Ivero, Niadai oraz ich córka.
    Stali blisko siebie i wpatrywali się wrogo w pilnujących ich centaurów, którzy powarkiwali na każde ich drgnienie. Na widok wchodzącej do sali Rairi, królowa elfów ze zdumieniem otworzyła szeroko oczy.
     - Ty... jak śmiesz się tu zjawiać.
     Rairi rozłożyła ramiona, uśmiechając się promiennie.
   - Och, droga siostrzyczko, ja również cieszę się z twojego widoku. Ile to już lat? Trzysta? Spodziewałam się bardziej radosnego przywitania.
     Ivero objął żonę i córkę i przesunął się lekko do przodu. Jego miecz został skonfiskowany przez centaury, ale wciąż mógł używać Mocy. Otoczył ich ochronną tarczą, jakby sądził, że to ich uratuje.
     - Jak mogłaś nasłać na swój lud armię centaurów? – Gdyby samo spojrzenie mogło zabijać, Rairi byłaby już martwa.
     - Wasza Wysokość sam mnie wygnał – przypomniała sarkastycznie – Ogłosiliście, że nie należę już do tej społeczności i bardzo głęboko wzięłam to sobie do serca.
     - Ty nie masz serca – mimo, że Niadai patrzyła na nią wrogo, na jej bladym pięknym obliczu widniał lęk. Przyciskała do siebie kurczowo córkę, która z jeszcze większym przerażeniem zerkała zza sukni matki na centaury.
      - Hmm, to ciekawe stwierdzenie. Faktycznie jednak dawno go nie używałam.
     Rairi uśmiechnęła się przelotnie, przeszła obok nich i zasiadła na największym tronie. Rozparła się na nim wygodnie opierając nonszalancko o poręcz. Rodzina królewska zwróciła się w jej stronę, a centaury beznamiętnie skierowały w ich stronę miecze.
      - Dlaczego posuwasz się tak daleko? Przecież kiedyś...
     Najstarsza machnęła ręką w nieokreślonym geście.
    - Wybacz siostro, ale nie mam ochoty z wami rozmawiać. Wpadłam tylko na chwilę – uśmiechnęła się słodko – Oszczędzę wam mojego widoku i szybko to zakończę.
    Skinęła nieznacznie głową i siedzący na jej ramieniu kruk sfrunął na posadzkę. W rozbłysku światła i wśród wirujących piór pojawiła się odziana w czarny płaszcz postać. Z tym samym niezmąconym uśmieszkiem obserwowała jak jej sługa cicho i szybko zabija ostatnią trójkę elfów w Zielonym Lesie, ostatnich Najstarszych w Elderolu.
    Centaury nawet się nie poruszyły, obojętne na wszystko, co się wokół nich działo. Postać w płaszczu zamarła przy martwych ciałach, jakby zmieniła się w głaz. Rairi zmarszczyła lekko brwi i z niezadowoleniem poruszyła ustami. Jej sługa jakby z ociąganiem, odwrócił się w końcu i klęknął przed nią na kolano. Skłonił skrytą pod kapturem głowę.
      - Dobrze się spisałeś – mruknęła i leniwie oparła brodę na dłoni.
      - Dziękuję. Jakieś jeszcze rozkazy?
     - Na razie wracaj i rób co do ciebie należy. Mniej uszy i oczy otwarte i informuj mnie o wszystkim.
       - Tak jest.
     Postać wyprostowała się, po czym zniknęła w kłębowisku piór. Rairi odesłała centaury i jeszcze przez jakiś czas siedziała na tronie, w kompletnych ciemnościach. Patrzyła na ciała swojej rodziny i nie czuła kompletnie nic, nawet satysfakcji. W końcu i ona rozpłynęła się w czerwonej mgiełce, pozostawiając po sobie jedynie słodko – gorzki zapach.

***

      Lunna siedziała na łóżku z tępym bólem głowy i masowała sobie skronie. Musiała spać bardzo długo, gdyż już dawno nie była tak wypoczęta. Za oknami był późny wieczór, ale wątpiła, by minął więcej niż jeden dzień. Jak przez mgłę pamiętała incydent w karczmie i wiedziała z całą pewnością, że już nigdy nie sięgnie po żaden alkohol.
      Gdy skąpo ubrana służąca przyniosła jej kolację nie wahała się zjeść mięso. Z pełnym żołądkiem poczuła się jeszcze lepiej. Długa rozmowa z Kruczym Królem przyniosła jej pewną ulgę, jednak to nie on zaprzątał jej myśli. Nawet nie Potomek Liry, o którym tyle się naczytała i nasłuchała, a teraz mogła osobiście poznać ostatnią z rodu.
       Biały Kruk. To on zafascynował ją od pierwszego wejrzenia.
     Lunna uśmiechnęła się do siebie z rozmarzeniem. Nawet w najśmielszych snach nie wyobrażała sobie, że spotka go osobiście. Żałowała, że nie został i nie porozmawiał z nią dłużej, od tamtego momentu nawet nie zjawił się, by zapytać czy czegoś nie potrzebuje. Jednak tak bardzo ją oczarował, że chyba wybaczyłaby mu wszystko. Wciąż pamiętała jego głos, przelotny dotyk, gdy pomógł jej napić się wody. I na bogów, te jego oczy. Oczywiście, że mogły należeć tylko do Białego Kruka. Nawet z tą blizną na policzku zdawał się bardziej pociągający i atrakcyjny.
       Czy można zakochać się w kimś, kogo zobaczyło się tylko raz?
     Lunna westchnęła cicho, przyłapując się na tym, że po raz pierwszy w życiu rozmarzyła się na temat mężczyzny. Ludzkiego mężczyzny. Gdyby Lisirra to usłyszała, z pewnością by ją wyśmiała. A Raliel byłby okropnie zazdrosny.
     Rozglądając się po złotej komnacie poczuła nagle jakby przeszył ją piorun. Jej myśli zajmowały się głupotami, podczas gdy zapomniała o najważniejszym.
      Została wygnana z Zielonego Lasu.
     Jej ciotka, Rairi razem z armią centaurów zmierza w stronę Zielonego Lasu.
     Zielony Las...rodzice...elfy...
   Zerwała się z łóżka i na boso, w nieświeżej sukience wybiegła z komnaty. Odrzuciła do tyłu roztrzepany warkocz i przeczesując palcami sterczące na wszystkie strony włosy, ze zdumieniem rozejrzała się po szerokim, jasno oświetlonym korytarzu, całkowicie skąpanym w złocie. Okazało się, że cały zamek to jedno wielkie rażące w oczy słońce.
     - Hrabia! – zaczęła krzyczeń gorączkowo – Gdzie jest hrabia!? Muszę z nim rozmawiać! Gdzie on jest! Gdzie... – Tłumiony dotąd szloch teraz dławił jej gardło.
    Pobiegła w stronę schodów i zaledwie zaczęła się wspinać na piętro, potknęła się o stopień i krzyknęła, przygotowując się na bolesny upadek.
      Ktoś jednak złapał ją w ostatniej chwili i uchronił od zderzenia z posadzką.
- W porządku? Co się stało?
     Wszędzie rozpoznałaby ten głos, chociaż rozmawiali tylko raz i krótko. Nie odsuwając się, uniosła głowę i popatrzyła prosto w intensywną zieleń oczu Białego Kruka. W innych okolicznościach taka bliskość wywołałaby na jej policzkach rumieńce, a serce przyprawiła o szybsze bicie. Teraz jednak jej umysł całkowicie zatruwał strach i niepokój o najbliższych. I dopóki nie upewni się, że są bezpieczni, nie zazna nawet sekundy spokoju.
    - Hrabia – odezwała się chrapliwym głosem, oblizując zaschnięte wargi – Muszę rozmawiać z hrabią.
      Odsunął ją od siebie łagodnie, ale stanowczo.
- Jest późno, więc...
   - Nie! – Potrząsnęła gwałtownie głową i chwyciła go za rękę. Jego dłoń była duża, silna i naznaczona latami walk oraz ciężarem miecza. Całkowite przeciwieństwo jej drobnej, bladej i gładkiej dłoni – Boję się o Zielony Las i moją rodzinę – mówiła jednym tchem, z trudem hamując wciąż narastającą panikę – Minęło zbyt dużo czasu. Rairi mogła już tam dotrzeć. Centaury to nasi najgorsi wrogowie. Nawet nie wiesz, co się może stać...
     - Choć – podtrzymując ją ramieniem, poprowadził w dół schodów – Hrabia jest jeszcze w swoim gabinecie. Zaprowadzę cię do niego.
     Lunna z ulgą i wdzięcznością dała się poprowadzić przez złote korytarze. Nagle zrobiła się bardzo senna, a jej umysł stał się ociężały, zmęczony stresem i strachem. Jednak zanim dotarli do celu, mogła stanąć o własnych siłach.
     Argon zapukał do złotych, zdobnych drzwi i bez czekania wpuścił ją do środka.
   Hrabia Sorrin siedział za masywnym biurkiem obłożonym dokumentami i drzemał na oparciu krzesła. Kiedy Biały Kruk odchrząknął głośno, mężczyzna wyprostował się gwałtownie, kierując rozespany wzrok na przybyłych. Na widok elfki, otworzył szeroko oczy, wyraźnie zaskoczony.
    - Kto to jest, na bogów?!
      Argon pociągnął ją za sobą w głąb gabinetu.
- Sorrinie, oto Lunna, księż....
   Ale Lunna nie miała czasu na prezentacje i uprzejmości. Obeszła biurko i w dwóch krokach doskoczyła do zdumionego hrabiego. Pochyliła się nad nim i złapała go za skraj tuniki, wlepiając w niego błagalne spojrzenie błękitnych tęczówek.
    - Musisz mi pomóc! – Nie zdawała sobie sprawy, że podniosła głos niemal do krzyku – Zielony Las i elfy są w niebezpieczeństwie. Wyślij tam swoją armię, kogokolwiek, bo ja nie mogę wrócić. Zabiją mnie zanim zdążę ich ostrzec!
    - Ale...co się...stało? – Sorrin w końcu odczepił jej palce od swojej tuniki i zdołał przerwać jej nerwowy słowotok. Był blady i miał podkrążone oczy, a niespodziewany atak elfki wyraźnie całkiem wytrącił go z równowagi.
    - Ona zmierza tam razem z armią centaurów. Jeśli tam dotrze...jeśli... – Ugięły się pod nią kolana, więc musiała oprzeć się o biurko.
- Kto?
     - Rairi. Najstarsza. Nie wiem, dlaczego, ale ona...chyba chce zabić elfy.
      Sorrin otworzył usta, kiedy do gabinetu wparowała zdenerwowana Ariel.
- Zielony Las został zniszczony!
     Zaledwie skończyła mówić, tuż za nią wpadł Arwel. Zdyszany i wyraźnie wstrząśnięty, opadł na kolana przed biurkiem. Następnie na jednym wydechu powtórzył te same słowa:
- Zielony Las został zniszczony. Wszystkie elfy zginęły.
      Argon pomógł mu wstać i podtrzymując, ruszyli do drzwi.
- To pewne? – zapytał Ariel w progu.
- Miałam kolejną wizję, a poza tym wrócił Nox. Szuka cię.
      Zielony Las zniszczony. Elfy nie żyją. Zielony Las zniszczony. Elfy nie żyją. Zielony Las...
     Bez końca powtarzała w myślach te same słowa, chociaż w ogóle nie rozumiała ich sensu. Przed oczami stanęły jej sceny dawnego życia. Jak w białej sukience nowicjuszki ćwiczyła zaklęcia, jako jedyna ciągle popełniając błędy. Jak kłóciła się z matką o małżeństwo i zbyt obcisłe suknie, czy jak Lisirra dokuczała jej, że nie potrafi odpowiednio się zachowywać. Jak całe godziny spędzała z Ralielem na ich sekretnej polance i potajemnie ćwiczyli walkę na miecze.
      Z oporem dotarło do niej, że to koniec. Zielony Las nie istnieje, a rodzice, Raliel i inni odeszli na zawsze...

     Lunna opadł na kolana. Zobaczyła jeszcze jak Ariel podbiega do niej i coś krzyczy, jednak już jej nie słyszała. W tym momencie cały gabinet przechylił się niebezpiecznie i wchłonęła ją ciemność.

piątek, 17 czerwca 2016

Rozdział 22

     Sato nie pamiętał za bardzo jak znalazł się pośrodku piekła i jak długo był wilkiem. Pewnie od tamtego momentu, kiedy widział ją po raz ostatni w obozie, a potem jakaś siła poniosła go daleko od niej i walki. Czyli ile dni, czy godzin? Wszystko mu się mieszało. Widok Vethoynów dodatkowo wytrącił go z równowagi. Przyzwyczaił się do myśli, że Ariel jest jego jedyną rodziną. Nie chciał o nich myśleć, ani pamiętać. Sądził, że na dobre zniknęli z tego świata, ale skoro król sprowadził ich z powrotem, oznaczało to, że wszystko wraca na stare miejsce. Bez niego.
      Po powrocie unikał Balara i reszty. Jego odział zginął tam na polanie, ale szybko znaleźli się na ich miejsce następni. Chował się w obozie, lub błąkał po okolicy w postaci wilka. Miał wiele do przemyślenia i potrzebował samotności. Gdyby nie to głupie zaklęcie Posłuszeństwa, dawno by uciekł. Ba! Zostałby w obozie, razem z Ariel, Kruczym Królem i...swoim klanem.
     Nie dane mu było długo uciekać od rzeczywistości. W końcu go znaleźli, gdy spał pod drzewem. Jego nowy oddział zwierzołaków. To prawda, że udawał jednego z nich, ale ciągle zapominał ich imiona. Otoczyli go, a jeden niemalże siłą postawił go na nogi. Gruby, Patykowaty, Kwadratowa Szczęka – tylko tak potrafił ich rozróżniać.
Patykowaty, który pewnie mylnie uważał go za swojego towarzysza, poklepał go mocno po plecach.
- Koniec leniuchowania! Mamy zadanie.
     - Zadanie? – Powtórzył nieprzytomnie. Ziewnął i podrapał się po głowie, zbyt otępiały by myśleć.      Nie chciał żadnych zadań. W ogóle nie chciał z nimi przebywać, ani nic robić.
Kwadratowa Szczęka wziął się pod boki, mierząc go wzrokiem z góry na dół.
- A ty co, bracie? Masz kaca czy co?
      Tak. Wielkiego kaca moralnego. I mam ochotę cię zabić.
- Balar cię szukał i był wściekły.
- Powiedział, że mamy cię pilnować i przekazać jego rozkazy.
      Sato popatrzył na nich z rezygnacją.
- No? Jakie to rozkazy?
   Mysia Głowa z ochotą przecisnął się do przodu i odezwał skrzeczącym głosem. Właściwie powinien się nazywać Mysia Głowa i Żabi Głos. Sato przełknął chichot, który byłby zupełnie nie na miejscu.
    - Balar kazał nam tropić dziewczynę. Mówił, że zmierzają do Gildraru, więc mamy ruszać ich śladem.
       - Pozwolił nam po drodze spalić kilka wiosek – dodał wesoło Wielki Nos.
- A on? – Zapytał Sato, z trudem przełykając ślinę.
- Nikt nie wie. Odleciał gdzieś i nie wiadomo czy w ogóle wróci.
    - Czas na nas, wilczku. – Grube Usta otoczył go ramieniem i zmusił, by za nimi ruszył –    Zabawimy się jak za dawnych czasów.
     Sato nienawidził ich nie tylko za to, że tak bardzo byli oddani swojemu Panu, ale również za ich tępotę. I za to, że tak ostentacyjnie obnosili się ze swoimi znamionami, jakby były jakimś wyróżnieniem, czy nagrodą. Miał głęboką nadzieję, że w końcu ktoś ich pozabija, bo sam nie mógł tego zrobić.
     Gdy dotarli do pierwszej wioski rozpętało się piekło.
   Patykowaty, Wielkie Usta i jeszcze kilku zaciągnęli przypadkowe kobiety do chat. Pozostali zmienili się w swoje zwierzęce postacie i zaczęli gryźć, rozrywać i zabijać co się dało. Najpierw po wiosce, potem po całej dolinie rozszedł się krzyk i płacz bezbronnych ludzi.
     A Sato-wilk stał pośrodku tej rzezi jakby łapy wrosły mu w piasek. Jego nozdrza uderzył odór krwi i potu. Zaskomlał cicho, a jego futro zjeżyło się na grzebiecie, ale w tym hałasie i zamieszaniu, nikt nie zwracał na niego uwagi. Wioska nie mogła liczyć wielu mieszkańców, ale Sato wydawało się, że ich ciała piętrzą się wokół w setkach, a krew zamiast wsiąkać w piach, zalewa ulice i każdy zakamarek między chatami.
    Ktoś nagle klepnął go w bok i po chwili dojrzał Grubego. Wojownik szczerzył się wesoło, umazany ziemią i spływający potem. Jego topór przybrał szkarłatną barwę. Sato zrobiło się niedobrze.
     - Co tak stoisz, wilczku? Ostatnio byłeś mniej wstrzemięźliwy. No, pokaż, na co się stać! Od czego masz te pazury?
     I Sato nie miał wyboru. Włączył się do walki.
     Znów musiał grać.
   Czuł, że go obserwują, więc zatopił zęby w czyjejś nodze, a potem jego bursztynowe oczy zwróciły się w stronę chłopca. Kilkuletniego chłopca, który klęczał przy zwłokach matki i darł się na cały głos, próbując ją obudzić. W jego gardle narosło głuche warczenie. Jednym skokiem znalazł się przy malcu i nie zważając na jego krzyki, chwycił go między zęby.
- Tak jest! – Słyszał wokół krzyki – Pokaż im prawdziwą bestię! Zabij go!
     Przeskoczył nad kilkoma ciałami, niosąc w zębach malca, który nagle przestał krzyczeć i tylko drżał spazmatycznie. Sato chciał go przytulić, ale nie mógł Nie mógł zrobić nic, by to zatrzymać. Mógł tylko ukryć go gdzieś w zaułku między chatami, co właśnie zrobił, jak tylko upewnił się, że nikt na niego nie patrzy. Chłopiec wcisnął się w ścianę budynku i popatrzył w jego ślepia. Sato trącił nosem jego mokry od łez policzek i wrócił na plac.
     Jeszcze raz zmusił się do tego, by rzucić się na kogoś z pazurami, uważając jednak by zadrapania nie były głębokie. Potem zmienił się w człowieka i opadł ciężko na rozgrzany od słońca głaz. Oddychał ciężko, obserwując trwającą walkę. Z ponurą rezygnacją patrzył jak Pryszczata Twarz rozprawia się ze starszym mężczyzną, który nawet nie miał szans na obronę, a potem bez mrugnięcia okiem zabija kolejne osoby.
      Właśnie tak wyglądało jego życie.
     Bezsensowne zabijanie. Palenie. Niszczenie w sobie resztek człowieczeństwa.
     Sato nienawidził siebie, Balara i tej zgrai bestii. Siebie przede wszystkim. Za to, że brakowało mu odwagi. Przycisnął prawą dłoń w rękawicy do piersi. Kiedyś był dumnym członkiem królewskiego klanu Vethoynów. Synem Alfy. Czy naprawdę to wszystko było lepsze od godnej śmierci? Jego ojciec by się nie wahał.
    Nie zawahał się, kiedy wzięto ich do niewoli. A jego matka? Na samo wspomnienie tego, co zrobiła, gorzkie łzy zapiekły go w oczy. Ona również...nie zawahała się, by zabić siebie i swoją córkę. Bo śmierć była tysiąckroć lepsza niż służenie komuś takiego jak Gathalag czy Balar.
   Słońce paliło go w twarz, a zapach krwi powodował odruchy wymiotne. Sato patrzył jak mieszkańcy wioski umierają bez sensu i za nic. I myślał gorączkowo. Teraz. Teraz mógłby uciec. Balar gdzieś zniknął, a jego oddział był zbyt zajęty, by go pilnować. Lepszej okazji nie dostanie.
     Zacisnął pięści, niezdecydowany. Ile czasu zajęłoby mu wstanie, zamiana i ucieczka z wioski? Którędy pobiec, żeby pozostać niezauważonym? Jak daleko ucieknie, zanim zaklęcie rozerwie go na strzępy?
    Za dużo pytań i wątpliwości. Za późno. Wielki Nos przedarł się do niego z zakrwawionym mieczem i przysiadł na kamieniu, z westchnieniem ocierając pot z twarzy.
    - Ale zabawa, co? – Zagadał, jakby byli na przyjęciu w zamku, a nie mordowali niewinnych ludzi.      Sato miał ochotę udusić go gołymi rękami – Ale to jeszcze nic. W Gildrarze dopiero będzie jatka.
     Słuchał go z roztargnieniem, ale nagle spojrzał na niego gwałtownie.
- Co? Co masz na myśli?
    - To nic nie wiesz? Podobno na miasto wędruje armia krasnoludów. Balar sam ich wygonił z wnętrza góry. O ile pamiętam jest ich jakoś tysiąc, a słyszałem, że jeden krasnolud to jak dziesięciu rosłych wojowników – wyszczerzył poczerniałe zęby – Mam nadzieję, że załapiemy się by chociaż popatrzeć. Ludzie mówili, że w Gildrarze nie ma już wojowników, a hrabiego nie obchodzi nic poza zabawą – zatarł energicznie ręce – Mają zaatakować, jak tylko dotrą na miejsce. Może Balar też tam będzie. W końcu rzadko kiedy widuje się armię krasnoludów w akcji.
Sato zaciskał pięść tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę i między palcami pociekła krew. Rozpalony kamień parzył go w zewnętrzną stronę drugiej dłoni w rękawicy.
- Masz rację – odezwał się nagle głucho. Jego wilcze oczy przybrały barwę ciemnego bursztynu.    – Nie mogę tego przegapić.
     Zanim Wielki Nos zdążył zareagować, walnął go na odlew w szczękę. Wojownik poleciał na piach, a z rozciętej wargi pociekła strużka krwi. Sato nie czekał, aż dojdzie do siebie. Przemienił się w wilka tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy w swoim życiu. Popędził przez wioskę, przeskakując nad zwłokami. Kiedy jeden z jego oddziału stanął mu na drodze, skoczył bez namysłu i rozszarpał mu gardło. Znamię na ramieniu zapiekło żywym ogniem. Ale już nie było odwrotu. Nie chciał wracać, nawet jeśli czekała go już tylko śmierć.
     Oddalając się od wioski, uwolnił się od krzyków i odoru śmierci. Już nie tylko palił go tatuaż, ale całe ramię, aż w końcu każdy skrawek ciała. Paliło go od środka, jakby połknął ogień. Ale wciąż biegł...biegł...
    Uciekał przed śmiercią i Balarem. Ból i wolność otępiły mu zmysły. Mimo to pędził wciąż przed siebie, prosto do Gildraru.
     Musiał zdążył przed armią krasnoludów, przed Balarem i przed własną śmiercią.
    Musiał zobaczyć Ariel choćby tylko przez chwilę. Dopiero wtedy będzie mógł umrzeć.


***

     Jak tylko znalazła się w świecie mgły, od razu wiedziała co to oznacza i zamiast strachu, ogarnęła ją radość i zniecierpliwienie, by jak najszybciej znaleźć się u celu. Przedzierając się przez mleczną zasłonę, pobiegła przed siebie, aż natrafiła na te same, wysokie wrota. Przyłożyła dłoń do jednego skrzydła, które uchyliło się bezgłośnie, zapraszając ją do środka.
     Po drugiej stronie niebo, łąka i las – wszystko było takie, jak zapamiętała. Tyle tylko, że na łące ktoś był. Ariel przez chwilę obserwowała jak piękna, złotowłosa kobieta w białej sukni zbiera kwiaty, nucąc pod nosem powolną melodię. Dopiero po chwili rozpoznała w niej Lirę.
     Z szerokim uśmiechem zbiegła z pagórka i rzuciła się w jej stronę. Kobieta wyprostowała się z naręczem kwiatów w zgięciu łokcia i uśmiechnęła promiennie.
     - Ariel, moje dziecko.
    Przepełniała ją radość i ulga, jakby spotkała dawno niewidzianego członka rodziny. Bo czyż w sumie tak nie było? Za pierwszym razem czuła się trochę skrępowana i wypełniał ją wręcz nabożny szacunek, ale teraz...Teraz po porostu cieszyła się, że znów tu jest.
      Lira otoczyła ją ramieniem i przytuliła do piersi.
     - Cieszę się, że znów cię widzę. Przez tysiące lat żyłam tu samotnie, więc twój widok dwukrotnie mnie raduje.
    - Ja też się cieszę, że możemy rozmawiać, chociaż niektórzy uważają, że to dziwne – Ariel wtuliła się w nią, wdychając głęboko świeże powietrze. Bijące od tej kobiety łagodne ciepło, a także zapach kwiatów i otaczający to miejsce spokój, działały na nią odurzająco. Jak łatwo byłoby zapomnieć o wszystkim i zostać tu na zawsze.
     - Otrzymałaś ode mnie szary kamień, bo jesteś wyjątkowa. To twój niezwykły umysł pozwolił nam się spotkać.
      - Hmm, co masz na myśli? – Ariel odsunęła się i popatrzyła uważnie na Lirę. Zapomniała już, jaka jest piękna. Mogłaby w nieskończoność podziwiać jej urodę, zgrabną sylwetkę, idealnie gładką skórę, błękitne oczy osadzone na podłużnej, pięknej twarzy i wystające spomiędzy pasm złotych włosów, spiczaste uszy. Aż trudno było uwierzyć, że ta istota jest córką Gathalga.
     Lira pogładziła ją po liczku z delikatnym uśmiechem.
    - Masz w sobie siłę, by zmienić ten świat na lepsze. Sądzę, że wkrótce sama się przekonasz.
     - No tak i pewnie nie możesz mi nic więcej zdradzić.
     Elfka roześmiała się perliście.
    - Masz rację, moje dziecko, ale czuję, że przybyłaś tu nie bez powodu.
    - To... – Cofnęła się i spuściła wzrok – Pewnie i tak już wszystko wiesz.
   - Owszem, widzę i słyszę więcej niż czasami bym chciała – z łagodnym uśmiechem Lira pogładziła ją po włosach – Jednak nie potrafię zajrzeć do twojego serca. Nie potrafię zobaczyć tego, co widzą twoje oczy, ani co słyszą twoje uszy. Zjawiłaś się tu nie bez przyczyny. Trapią cię mroczne myśli i pytania, których nie masz komu zadać. Śmiało więc. Jestem tu dla ciebie, moja córko.
Więc Ariel zaczęła mówić. Opowiedziała o wszystkim, co się zdarzyło od momentu ucieczki od Balara. O walkach, Sato, o tym, że nie rozumie Argona, o Rivie, swoich wizjach i wszystkich wątpliwościach, aż poczuła się jakby lżejsza. Na koniec zaś wykrztusiła:
- Nie mogę uwierzyć, że Riva i Balar są braćmi – wyrzuciła ręce w górę i zaczęła chodzić nerwowo po polanie, podczas gdy Lira obserwowała ją z tym samym niezmąconym spokojem. Mówiła coraz szybciej, wyrzucając z siebie wszystkie myśli – Oni są jak dzień i noc. Jak ktoś tak zły, mógł być królem? Ten drań chciał nas zabić – potarła dłonią czoło i pokręciła głową – Nie. Nie wierzę w to. Przecież Riva zupełnie nie jest do niego podobny. No, może trochę z wyglądu, ale to nieważne. Żebyś widziała jego minę, kiedy mi to powiedział. On chce go zabić. – Ariel w końcu zatrzymała się i popatrzyła na Lirę – Chce zabić brata. Wcale mu się nie dziwię, ale...ale to wciąż rodzina. Dlaczego? Dlatego Balar służy Gathalagowi?
     Lira przez chwilę mierzyła ją wzrokiem, na chwilę zastępując uśmiech powagą. Potem schyliła się i zerwała czerwony kwiat. Ariel zamrugała w zdumieniu, gdyż po sekundzie roślina odrosła w tym samym miejscu. Lira pogładziła delikatne płatki, dołączyła go do swojego bukietu po czym usiadła na trawie.
     - To dobrze, że przejmujesz się ich losem. Tak powinno być
     Te tajemnicze słowa zupełnie jej nie pomogły. Westchnęła ciężko.
     - Nie rozumiem. Mam ich pogodzić, czy co? Sprawić, by Balar się nawrócił?
     Lira pokręciła głową.
     - Po prostu czekaj i pamiętaj, że nic nie dzieje się bez przyczyny.
    - No tak, łatwo powiedzieć, tyle, że...
    - Chodź tu Ariel.
    Lira poklepała zachęcająco trawę obok siebie i Ariel z ochotą przyjęła zaproszenie. Opadła na ziemię i ośmielona przyjaznym uśmiechem, ułożyła głowę na jej kolanach. Gdy poczuła na głowie czuły dotyk dłoni, przymknęła oczy. Tutaj czuła się naprawdę odprężona i spokojna.
    - Co do reszty, moja droga, również nie powinnaś się zamartwiać. Twój przyjaciel Sato jest silniejszy niż przypuszczasz.
     - Nie powiedział mi, że jest zwierzołakiem. Przez zaklęcie Posłuszeństwa próbował mnie zabić.
Ariel ułożyła się wygodniej i westchnęła. Powoli robiła się śpiąca i czuła, że mogłaby tu usnąć.
    - A ty Ariel?
    - Co, ja?
    - To zaklęcie. Też masz znamię.
     Otworzyła gwałtownie oczy i popatrzyła ze zdumieniem na kobietę.
     - Skąd wiesz?
     - Po prostu wiem. Czuję też, że się boisz.
     Ariel przełknęła ślinę i dotknęła ramienia. Przez chwilę w zamyśleniu patrzyła na czyste niebo.
   - Boję się, że będę musiała zrobić coś wbrew sobie. Że ten drań rozkaże mi coś zrobić, a ja...
    - Znów martwisz się na zapas.
     Ariel napotkała jej uśmiech i skinęła głową. Przymknęła powieki i przekręciła się na bok, podczas gdy kobieta gładziła ją po włosach.
   - Masz rację, a gdy następnym razem spotkam Balara wydłubię mu oczy, rozrzucę jego wnętrzności, a ciało pokroję na kawałeczki.
     - Hmm, to dość drastyczna metoda.
     Ariel zachichotała pod nosem, gdyż samo wyobrażenie sobie tego bardzo jej się spodobało.
    - To i tak mało – wymruczała, powoli zapadając w sen – A potem zajmę się Gathalagiem. Aha, Liro?
     - Słuchom?
    - Jak właściwie mam go pokonać?
    - To...
   Ariel była już na granicy snu, gdy poczuła jakby subtelną zmianę. Nie usłyszała odpowiedzi Liry chociaż nadal czuła, że głaszcze ją po głowie. Miała jednak wrażenie, że to już inna dłoń. Większa, bardziej...
     - Więc chcesz wydłubać mi oczy? Jestem ciekaw jak byś to zrobiła.
    Otworzyła gwałtownie powieki i od razu dostrzegła, że nie leży już na kolanach Liry, ale na męskich przykrytych skrajem czarnego płaszcza. Zerwała się jak oparzona i zaledwie spojrzała na siedzącego obok Balara, z jej gardła wydarł się zduszony krzyk zaskoczenia. Jego wargi wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. Nie zdążyła wycofać się na bezpieczną odległość, gdy błyskawicznie złapał ją za gardło. Zerwał się na nogi i przyciskając ją do ziemi, ruszył szybko do przodu, żłopiąc za nią głęboką ścieżkę. Ariel najpierw zaparło dech, a potem ból niemal odebrał zmysły, gdy poczuła jak z jej pleców schodzi skóra. Gdy w końcu się zatrzymała, uderzając o kamień, miała ochotę wrzasnąć. Pobladła i syknęła tylko, czując pod sobą ciepłą krew wsiąkającą w ziemię i w kamień. Ból wycisnął z jej oczu łzy, które osiadły na policzkach. Pochylił się nad nią i uwięził ją w swoich czarnych źrenicach.
    - Teraz widzisz, że nie uciekniesz ode mnie – wysyczał blisko jej twarzy – Dopilnuję, żebyś zapłaciła za swoją impertynencję.
     - Ja...To... – Z trudem łapała powietrze, a ból tak bardzo ją oszołomił, że ciężko jej było myśleć – Jak...
    - Jak się tu dostałem? – Zmrużył oczy i przyglądał się jej twarzy z okrutnym zadowoleniem – Nie pojęłaś jeszcze, że twój umysł również należy do mnie? Twoje żałosne wysiłki mnie nie powstrzymają. A to miejsce jest tylko iluzją. Patrz.
    Machnął niedbale drugą ręką i na jej oczach błękitne niebo pokryły ciemne chmury, z drzew opadły wszystkie liście, kwiaty zwiędły, a cała łąka zmieniła się w popękaną, wyjałowioną ziemię.
Ariel patrzyła na swój zniszczony świat i już nie powstrzymywała gorących łez żalu, złości i rozpaczy.
     - Lira... – wysapała – Gdzie ona...
    - Twojej Liry już tu nie ma, moja droga. I raczej już nie wróci – odparł brutalnie.
    - Nie – wyszeptała, spoglądając na niego z nienawiścią – Jak możesz? Dlaczego...mi...to...robisz?
    - Dlaczego? – Pochylił się jeszcze niżej, aż poczuła jego oddech na policzku. Wzdrygnęła się, podczas gdy jego zimny uśmiech stał się jeszcze szerszy – Tego też jeszcze nie odkryłaś? Dziwię się też, że nikt ci tego nie powiedział – Cmoknął kilka razy z politowaniem – Naprawdę jesteś mało rozgarnięta. To ja Nadałem ci Imię zaraz po narodzinach. Dlatego mam do ciebie pełne prawo – z tym samym zadowoleniem dotknął jej ramienia – I gdy po ciebie przyjdę, nie będziesz stawiać oporu, inaczej zobaczysz, jak zabijam twoich towarzyszy.
     Roześmiał się ponuro, a Ariel zdławiła szloch i powoli pokręciła głową.
    - Nie... – Zacisnęła powieki, czując, że to jakiś koszmar. To niemożliwe, nie chciała wierzyć w ani jedno jego słowo – Nie. Nie. Nieeee...
     Miała wrażenie, że spada, a wraz z nią cały świat. Balar gdzieś zniknął, a ją wchłonęła ciemność, w której otoczyły ją obrazy straszliwych wizji.
    Miasto w ogniu. Gęsty dym wznosił się ponad dachy, a wszędzie słychać było nieludzkie krzyki. Budynki pochłaniały czerwone języki ognia. Ludzie biegali chaotycznie, tratując siebie nawzajem. Ulice tonęły we krwi. Martwe ciała leżały dosłownie wszędzie. Jakieś dziecko klęczało przy zwłokach matki, która wciąż miała otwarte oczy i usta. Sukienka przesiąkła krwią z ogromnej rany na piersi. Nad miastem unosił się ciężki odór dymu i śmierci. Przez ulicę maszerowała dziwna upiorna armia. Na przedzie ludzie i zwierzęta, a za nimi... pochód martwych szkieletów. Miasto zmieniało się w ponure cmentarne pogorzelisko, a armia maszerowała dalej. Nad nimi wśród burzowych chmur leciało stado czarnych kruków.
      Czyjeś błękitne oczy spojrzały prosto na nią, po czym pochłonął je ogień.
    Szaro-brązowy wilk umierał, a mimo to biegł. Pędził przez lasy i równiny jakby goniła go sama śmierć. Płonął od środka, a ból wyżerał jego ciało kawałek po kawałku. Z wywieszonym jęzorem i mętnym wzrokiem biegł uparcie przed siebie.
     Balar uśmiechnął się ponuro i zimno. Wyciągnął dłoń, na której zawirowało kilka czarnych piór. Wzbił się w niebo na potężnych skrzydłach, a pióra zatańczyły i opadły na ziemię. Eksplozja. Śmierć. Ogień pochłonął całe...
- Nie!!!
    Usiadła gwałtownie i od razu wpadła w ramiona Rivy. Bez słowa przytulił ją łagodnie, a ona wtuliła się w jego pierś, dysząc ciężko i łkając bezgłośnie. Jej serce długo nie mogło odnaleźć właściwego rytmu, a w głowie wciąż miała te straszliwe wizje i obrazy. Oraz te przerażające czarne oczy.
     A więc nigdy się od niego nie uwolnię. Będzie mnie gnębił, aż któreś z nas nie umrze.
    Nie wiedziała ile czasu trwali tak bez ruchu. Ariel przylgnęła kurczowo do króla, dziękując mu w myślach, że był obok gdy się przebudziła. Przelotnie zauważyła, że znajdowali się w jej komnacie, a za oknem wstawał blady świt. Nieważne jak się tu znalazła. Nie zastanawiała się też nad tym, że obejmuje Rivę może zbyt mocno i zbyt długo. Potrzebowała teraz przyjaciela i pocieszenia, bo czuła, że już dłużej nie poniesie sama tego ciężaru.
    Głaskał ją po głowie tak samo delikatnie jak wcześniej Lira. Przypomniała sobie o tamtym świecie i jeszcze przez chwilę jej ciałem wstrząsał spazmatyczny szloch.
    Czy to już koniec? Nie wierzę, że już jej nie zobaczę. Na pewno kłamał.
    Nagle zaniepokoiło ją coś jeszcze. Plecy!
   Odsunęła się gwałtownie i sięgnęła ręką do tyłu. Nic ją jednak nie bolało, a jej palce natrafiły na zdrową, nienaruszoną skórę. Odetchnęła głęboko, odgarnęła do tyłu włosy i przejechała dłonią po twarzy. W końcu napotkała uważne, zaniepokojone spojrzenie Rivy i jego jasnoszare tęczówki, których widok od razu ją uspokoił. Dopiero teraz odzyskała głos i posłała mu blady uśmiech.
    - Przepraszam.
  - Koszmary? – Wziął ją za rękę i ścisnął lekko. Obiecała sobie, że już więcej nie będzie się odsuwać, bo to najwidoczniej przynosiło ulgę im obojgu.
    Skinęła głową, a zaraz potem zaprzeczyła. Kosmyki z kolorowymi pasemkami opadły na policzek, więc szybko odgarnęła je za ucho. Przygryzając wargi przez chwilę wpatrywała się w ich splecione dłonie.
    - Dlaczego mi nie powiedziałeś?
    - Czego?
    - To, że Balar Nadał mi Imię. Że w ten sposób połączył się ze mną umysłem.
    Napiął mięśnie, a jego palce zadrżały.
    - Skąd wiesz?
   - Powiedział mi to, gdy byłam w świecie Liry – spojrzała na niego niepewnie, ze smutkiem – Przyszedł tam i wszystko zniszczył.
    Zmarszczył brwi, przysunął się bliżej i przygarnął ją do siebie. Zanurzył twarz w jej włosach i odetchnął.
    - Przykro mi. Naprawdę – wyszeptał – Sądziłem, że wiesz. Tylko w ten sposób możemy rozmawiać z drugą osobą telepatycznie. Nadanie Imienia to jednocześnie połączenie umysłów oraz silna więź emocjonalna, pozwalająca czuć i słyszeć to samo, co druga osoba. Przeważnie dotyczy to rodziców i dzieci. Tylko elfy i osoby z potężną Mocą potrafią przełamać barierę umysłu bez rytuału.
Odsunęła się delikatnie i spojrzała na niego coraz bardziej tym wszystkim oszołomiona. Miała wrażenie, że właśnie cały świat runął jej na głowę.
     Balar, który ją więził i znęcał się nad nią na różne sposoby. Balar, który służył Gathalagowi i zabijał bez mrugnięcia powieką. To on nazwał ją „Ariel”, jednocześnie łącząc się z jej umysłem, myślami i uczuciami. Jej największy wróg i brat Rivy był bliżej z nią związany niż ktokolwiek inny.
Pokręciła wolno głową, jakby próbowała zaprzeczyć rzeczywistym faktom. Z ponurym wyrazem twarzy przejechała dłonią po włosach.
    - To niedorzeczne – odezwała się w końcu, ponownie kręcąc głową – Zupełnie niedorzeczne. Jak to się stało? Dlaczego do tego dopuszczono? – Uniosła oczy na Rivę, który również siedział przybity i zamyślony – Przecież to mama albo tata powinni Nadać mi Imię. Dlaczego akurat on?
    Na kilka minut w komnacie zaległa cisza. Gdzieś na korytarzu słychać było kroki i głosy służby. Zamek powoli budził się do życia, podobnie jak miasto za oknem. Pierwsze blade promienie słońca osiadły na złotych murach posiadłości, jednak w środku wciąż panował półmrok. Riva długo unikał jej spojrzenia. W końcu, jakby kosztowało go to wiele wysiłku, położył dłonie na jej ramionach i zmusił, by na niego spojrzała.
    - Posłuchaj mnie uważnie, Ariel – ten sam ton słyszała już wcześniej, gdy oznajmiał jej, że Balar to jego brat – To się stało zanim Balar przeszedł na stronę Niezwyciężonego. Kiedyś nie był zły i wszyscy go uwielbiali. Nawet ty. Gdy się urodziłaś, to ja chciałem Nadać ci Imię, ale mnie uprzedził - na krótką chwilę na jego wargach zagościł nikły uśmiech – Miałem zamiar dać ci takie same imię. Dlatego nie miałem mu tego za złe, że zrobił to po kryjomu. To było zaledwie kilka dni po twoich narodzinach. Potem przeszkadzało mi trochę, że ucinaliście sobie te wasze telepatyczne rozmowy bez mojego udziału. Teraz widzę, że pozwolenie mu na to było ogromnym błędem. Boję się...że w końcu stanie się coś naprawdę złego, że ta więź obróci się przeciwko tobie i nam wszystkim.
     Coś w jego twarzy i oczach zmroziło ją od środka. Zmarszczyła czoło, gdyż ponownie czuła, że jej świat właśnie wywraca się do góry nogami. To wszystko było tak absurdalne, że niemal śmieszne.
     - Co to znaczy? Chyba nie chcesz powiedzieć, że...
     Westchnął ciężko i skinął głową.
     - Tak, Ariel. Ty i Balar również byliście przyjaciółmi. Byliście...byliśmy niemal nierozłączni.


***


     Zaraz po śniadaniu zajrzeli do elfki. Ponieważ wciąż spała, a nie wiedzieli czy ją budzić, siedzieli w milczeniu i czekali. Argon zajął krzesło przy stole w kącie komnaty i bębnił palcami o kolano, Co i raz zerkał na Ariel, która usiadła skulona na parapecie i większość czasu wpatrywała się w okno. Pierwsze promienie słońca przeniknęły do komnaty, rozlewając się po podłodze. Coś w jej spojrzeniu i w wyrazie twarzy nie dawało mu spokoju. Również Riva zdawał się nie w humorze. Ich ponure miny i uparte milczenie zaczynało go niepokoić. Potem jego wzrok spoczął na śpiącej dziewczynie i zmarszczył czoło.
      Córka Ivero i do tego Kapłanka Luny. Co ją przywiodło tak daleko od Zielonego Lasu?
    Wstał bezgłośnie, wymienił z Rivą poważne spojrzenia i zbliżył się do łóżka. Usiadł na jego skraju, gdzie mógł lepiej jej się przyjrzeć. Była jeszcze bardzo młoda, jak na elfa i bez wątpienia piękna. Pamiętał, że dawno temu odwiedził z królem Zielony Las. Król Ivero ugościł ich uprzejmie i z wszelkimi honorami, a całe miasto wywarło na nim ogromne wrażenie. Miał też okazję poznać jego starszą córkę. Dziewczynka chodziła za nim niczym cień i zamęczała pytaniami. Pamiętał nawet, że jej błękitne oczy w pewien sposób go oczarowały.
      Tylko jak ona miała na imię?
     Elfka poruszyła nagle głową i jęknęła głucho, próbując otworzyć ciężkie powieki. Riva przysiadł po drugiej stronie łóżka, a Ariel zsunęła się w końcu z parapetu i stanęła w pewnej odległości. Wcześniejszy entuzjazm gdzieś zniknął, a przecież był pewny, że najbardziej czekała na tą rozmowę. Zamiast tego wciąż miała zmarszczone czoło i zaciśnięte szczęki, jakby coś ją trapiło. Przez cały ten czas ledwo zaszczyciła go choć jednym spojrzeniem.
     Tymczasem księżniczka powoli się budziła. Przez chwilę patrzyła na sufit, mrugając powiekami, po czym w końcu jej oczy spoczęły na nim. Błękitne tęczówki przypominały bezchmurne, czyste niebo lub taflę jeziora.
     Próbowała coś powiedzieć, ale znów tylko jęknęła. Oblizała zaschnięte wargi, patrząc na niego wymownie. Argon westchnął ciężko. Czując na sobie spojrzenia pozostałej dwójki, napełnił puchar wodą i pomógł jej się napić, a potem usiąść. Jej dłonie drżały lekko, gdy przytknęła je sobie do skroni.
     - Moja głowa – jęknęła zachrypniętym głosem.
    Nie potrafił powstrzymać się od nikłego uśmiechu. Nigdy nie spotkał żadnego elfa, a już tym bardziej elfiej księżniczki, która wlałaby w siebie tyle alkoholu.
- Byłaś pijana. To normalne. Ludzie nazywają to kacem.
     - Och – znów jęknęła i pochyliła się do przodu – Nie sądziłam, że alkohol ludzi naprawdę jest taki szkodliwy. Nigdy w życiu się tak nie czułam.
     - Trzeba było pomyśleć dwa razy, zanim tam weszłaś.
     - Co tu w ogóle robisz, księżniczko Lunno?
   - Skąd... – uniosła głowę i dopiero jakby ich zauważyła. Popatrzyła na Rivę, na Ariel, a gdy dostrzegła na czole kapitana białe znamię, otworzyła szeroko oczy i westchnęła. Przez chwilę gapiła się na niego z otwartymi ustami, co niezbyt mu się spodobało, aż w końcu zrozumiała swój nietakt i pospiesznie odwróciła wzrok – Przepraszam, Biały Kruku – skinęła mu głową, skrzywiła z bólu i ponownie przeniosła niebieskie oczy na Rivę – Wasza Wysokość wybaczy za mój wygląd i że nie mogę przywitać się odpowiednio – zanim zdążył coś odpowiedzieć, szybko zwróciła się do Ariel – Kolejny Potomek Liry i córka Areela, tak? Słyszałam o twoim ojcu i o tobie. To dla mnie zaszczyt – mówiła cichym drżącym głosem, a gdy skończyła, znów napiła się wody.
       Ariel uśmiechnęła się do niej blado, jakby myślami była daleko stąd.
      - To prawda, że jesteś księżniczką z Zielonego Lasu?
   To pytanie sprawiło, że elfka niemal podskoczyła i jakby całkiem oprzytomniała. Zbladła gwałtownie i przestraszonym wzrokiem rozejrzała się po komnacie.
      - Gdzie jestem?
     - W posiadłości hrabiego Sorrina, w Gildrarze.
    Lunna popatrzyła na Argona wielkimi oczami, w których narastało przerażenie i złapała go za ramiona.
     - Muszę natychmiast widzieć się z hrabią. Zaprowadź mnie do niego!
     - Ale księżniczko...
     - To ważne, muszę...
      Głos uwiązł jej w gardle a z oczu pociekły łzy. Próbowała wstać z łóżka, ale zachwiała się na boki i Argon delikatnie ułożył ją na poduszkach. Chciała usiąść, ale wciąż była słaba i w końcu się poddała.
    - Zobaczysz się z nim jak tylko dojdziesz do siebie. Powinnaś jeszcze wypocząć – uspokoił ją kapitan.
    - Nie martw się, księżniczko - Riva dotknął jej ramienia i uśmiechnął się lekko – Wszystko w swoim czasie. Mogłabyś nam tylko powiedzieć, co tu robisz? Dlaczego opuściłaś Zielony Las?
     - To...to długa historia.
   Spojrzała przez okno, na wierzchołki drzew i zmarszczyła drobne brwi. Zacisnęła palce na miniaturowym księżycu i przycisnęła go do piersi, jakby szukała w nim pocieszenia. Na jej gładkiej twarzy pojawiły się pojedyncze zmarszczki.
- Dlaczego udawałaś mężczyznę? – Zapytała Ariel.
     - To...myślałam, że w ten sposób dostanę się do hrabiego – westchnęła ciężko.
     - Dlaczego?
     Chociaż to Riva zadał pytanie, spojrzała na kapitana. Widział, że patrzy na jego bliznę, a potem chłonie wzrokiem resztę twarzy. Poczuł się naprawdę nieswojo, a gdy w jej oczach ponownie zalśniły łzy, zupełnie nie wiedział z jakiej przyczyny.
     - Zielony Las...Rairi... – mówiła bezładnie, jakby bredziła - Ona... ma armię centaurów. Ktoś musi im pomóc. Ja...nie mogę tam wrócić.
     Argon nie miał wątpliwości, że Rairi, centaury i Zielony Las w jednym zdaniu nie oznaczają nic dobrego.
     - Nie martw się – Riva okrył ją kołdrą, jednocześnie zerkając na kapitana, jakby myślał dokładnie to samo – Jeśli coś grozi elfom, to zajmiemy się tym. Na razie odpocznij, a jak poczujesz się lepiej, zaprowadzę cię do Sorrina.
- Księżniczce elfów nie wypada pokazywać się w takim stanie. Chyba, że chcesz by wszyscy dowiedzieli się, że masz ogromnego kaca – dodał nieco żartobliwie Argon.
W końcu chyba ją przekonali, bo powoli skinęła głową.
- Może tak będzie lepiej, dziękuję – przymknęła powieki
     Riva wstał ostrożnie i podszedł do okna. Po drodze musnął ramię Ariel i jakby jeszcze bardziej posmutniał. Przez chwilę patrzył gdzieś przed siebie, aż w końcu odwrócił się i zapytał:
      - Dlaczego nie możesz wrócić do Zielonego Lasu, księżniczko?
     Znowu dość długo patrzyła na Argona, jakby szukała u niego odpowiedzi. W końcu zaczął unikać jej błękitnych oczu, a wtedy jej twarz ściągnęła się bólem.
      - Ja...to też długa historia. Zostałam wygnana.
      Argon z zaskoczeniem uniósł brwi i spojrzał na króla, a potem na elfkę.
      - Jak to wygnana?
      W tym momencie usłyszeli ciężkie westchnienie.
     - Przepraszam was – Ariel z dziwnie rozkojarzoną miną skinęła im głową i wyszła z komnaty.
     - Idź za nią i zajmij czymś. Porozmawiam z Lunną, a potem wszystko ci przekażę – polecił od razu Riva.
      Argon wolałby zostać i usłyszeć historię elfki, jednak nie miał wyboru. Kiedy wstawał, Lunna musnęła dłonią jego palce i obdarzyła zawiedzionym spojrzeniem. Odsunął się i pospiesznie wyszedł z komnaty.
       Dogonił Ariel na końcu korytarza, przy schodach. Obejrzała się na niego, ale nic nie powiedziała. Na szczęście pozwoliła, by za nią poszedł, bo nie miał ochoty na kolejną kłótnię, a zdecydowanie nie zamierzał zostawiać ją teraz w takim stanie.
     Na pierwszym piętrze natknęli się na Arwela i Orana. Wojownicy stali oparci o balustradę i obserwując hol, dyskutowali o czymś wesoło.
       Arwel jako pierwszy ich dostrzegł i pomachał ręką.
- Przyłączycie się do nas?
      Oran mielił coś w ustach, kiedy posłał im szeroki uśmiech i puścił oko do Ariel.
     - Podziwiamy służbę hrabiego i robimy konkurs na najładniejszą parę. Może powinniśmy ogłosić go publicznie?
      Arwel poprawił swoje skołtunione włosy i oparł się nonszalancko o balustradę.
     - Zastanawiamy się, czy taka służba przydałaby się też w zamku. Może powinniśmy poddać to ogólnej dyskusji?
      Skrzywił się i chwycił ją za rękę, posyłając wojownikom ostre spojrzenie.
     - Jeśli nie macie co robić, zajmijcie się patrolowaniem miasta – rzucił oschle i zanim zdążyli coś odpowiedzieć, pociągnął ją za sobą.
      Nie wyrwała się i szła za nim posłusznie niczym marionetka. Nie wiedział czy jadła śniadanie, toteż bez słowa zaprowadził ją do kuchni, gdzie chwycił dwie bułki, jedną wepchnął jej prosto do ust, a drugą do ręki. Ariel posłała mu groźne spojrzenie, ale odgryzła spory kęs i zaczęła przeżuwać. Wyszli do ogrodu, gdzie owocowe drzewka dawały przyjemny cień przed upalnym słońcem.
     Znalazł samotną ławeczkę z dala od ciekawskich oczu służby, częściowo ukrytą w cieniu, w samym sercu ogrodowego raju. Ariel przysiadła po ocienionej stronie, rozejrzała się beznamiętnie po ogrodzie, aż w końcu napotkała jego przeszywające spojrzenie.
- Czego ode mnie chcesz? – Warknęła w końcu.
    Zjadła pierwszą bułkę i teraz skubała palcami drugą, rozrzucając okruchy po trawie. Po chwili nadleciało kilka ptaków i z zapałem zaczęły ucztować. Argon usiadł na drugim końcu ławki i przez chwile w milczeniu patrzyli jak coraz więcej okruchów ląduje na ziemi, przyciągając jeszcze kilka gołębi.
     - Słyszałaś co mówiła księżniczka Lunna? – Odezwał się w końcu.
   - Oczywiście, przecież nie jestem głucha – odparła do bułki, z której zniknął już niemal cały środek.
     Skrzyżował przed sobą ramiona i spojrzał na sieć konarów, przez które prześwitywało słońce i fragmenty błękitnego nieba.
- I co o tym myślisz?
- A co mam myśleć?
- Nie wiem. Dlatego się pytam.
- Ja też nie wiem. Poza tym, po co ci moje zdanie?
      Argon popatrzył na nią przenikliwie. W zamyśleniu skubała teraz skórkę bułki i rzucała pod nogi, gdzie zebrały się głodne ptaki. Odchrząknął głośno.
- Odesłałbym ją do domu, ale wygląda na to, że nie może tam wrócić.
- Tak powiedziała.
      Argon oparł dłonie na ławce i rozejrzał się po ogrodzie.
      - Nie znam się na elfiej społeczności, ale chyba domyślam się, dlaczego się tu znalazła – odezwał się niedbałym tonem, zerkając na nią ukradkiem, gdyż w końcu udało mu się przykuć jej uwagę.
       Ariel przestała skubać bułkę i uniosła głowę.
    - Dlaczego? – Zapytała z większym ożywieniem, chociaż wciąż wydawała się czymś rozkojarzona.
      Uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie.
    - To są oczywiście tylko moje przypuszczania i zanim nie dowiemy się prawdy, nie możemy wyciągać pochopnych wniosków. Zanim wyszłaś, powiedziała, że została wygnana. Elfy są bardzo zasadnicze, więc podejrzewam, że księżniczka popełniła jakąś zbrodnię i została w ten sposób ukarana.
      Ariel zapatrzyła się na równo ściętą, soczystą trawę, którą trącała od niechcenia czubkiem buta. Włosy opadły jej na ramiona, zasłaniając twarz.
      - Więc już nie może wrócić do domu?
     - Raczej nie. To księżniczka i w dodatku Kapłanka Luny. Wolałbym żeby poszła swoją drogą, ale nie wiem czy będzie umiała odnaleźć się wśród ludzi. Elfy wciąż nie wszędzie są mile widziani. Może lepiej, żeby...
       Przerwał i spojrzał na Ariel, a właściwie na jej rude włosy, całkowicie przykrywające twarz.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- I tak zrobisz jak sam będziesz chciał – wymamrotała po chwili ciszy.
      Westchnął ciężko.
      - Dobrze. Mam tego dosyć – klęknął przed nią, chwycił w palce jej podbródek i uniósł, zaglądając jej uważnie w oczy – Co się stało?
       Przez chwilę patrzyła na niego, ale potem szybko odwróciła wzrok.
- Nie wiem, o co ci chodzi – burknęła.
    - Od samego rana jesteś zamyślona i nieobecna. Widzę, że trapi cię jakiś problem. Czy mam zapytać Rivy?
      Zacisnęła usta i wzruszyła ramionami.
- To nie twoja sprawa.
- Więc nic mi nie powiesz?
- Nie.
      Wyprostował się, oparł ręce na biodrach i spojrzał w niebo.
- W takim razie mam dla ciebie propozycję.
- Wolałabym zostać teraz sama.
      Prychnął głośno i pokręcił głową.
     - O nie. To akurat nie wchodzi w grę. Sądzę, że to ci się spodoba. Co ty na to? Udzielę ci pierwszej lekcji walki, a ty powiesz mi o czym myślisz.
      Ariel otworzyła i zamknęła usta, wpatrując się w niego niepewnie. Uśmiechnął się przebiegle, gdyż wiedział już, że wygrał.
      - Chodź – rzucił i nie oglądając się za siebie, ruszył na tyły posiadłości.
       Zatrzymali się na skrawku wolnej przestrzeni, gdzie wysokie sosny dawały sporo cienia.
- Wyjmij swój sztylet – rozkazał.
     Ariel posłusznie sięgnęła pod tunikę i odczepiła od paska swoją nową broń o białej, smukłej rękojeści. Argon podszedł do niej, wziął sztylet i zważył go w dłoni. Pokiwał z aprobatą głową.
      - Lekki i dobrze wyważony. Całkiem dobry jak na pierwszą broń. Trzymaj – podał jej sztylet, po czym pokazał jak powinna go trzymać – Nie napinaj mięśni i nie nadwerężaj nadgarstka. Pozwól by sztylet stał się naturalnym przedłużeniem ramienia.
       Kiedy upewnił się, że trzyma ostrze jak należy, stanął naprzeciwko, wyjął swój sztylet i pokazał jej pierwszych kilka szybkich pchnięć.
       - Jesteś gotowa?
      Po raz pierwszy zobaczył jak na jej wargi wraca dawny uśmiech, a w oczach zapala się zielony ogień. Skinęła głową i bez dalszych słów przystąpili do ćwiczeń.
     Przez kolejne dwie godziny nauczył ją podstawowych ruchów, jak się bronić i skutecznie atakować. Powtarzali te same kombinacje tak długo, aż rozbolały ją mięśnie. Gdy zaproponował symulowaną walkę, jakby tylko na to czekała, rzuciła się na niego ze wzniesionym ostrzem. Zupełnie jakby to on był winien, że ma zły humor. Unikał jej niezgranych ciosów, posyłał na ziemię i udzielał kolejnych rad. Ariel dyszała ciężko, pot spływał jej do oczu i zapewne nabawiła się kilku siniaków. Ale wyglądała na szczęśliwą. Czekało ją jeszcze sporo pracy, jednak jak na pierwszy raz radziła sobie całkiem nieźle. Wprawdzie daleko jej było do poziomu, kiedy mogłaby go choćby zranić, jednak dostrzegł w niej potencjał. Była szybka, zwinna i błyskawicznie chwytała podstawy.
        Pod koniec pokazał jej jeszcze kilka prostych ćwiczeń, dzięki którym wzmocni mięśnie i ciało.
    - Najlepiej, jeśli będziesz je powtarzać codziennie. Do tej pory prowadziłaś raczej spokojny, siedzący tryb życia. Tutaj dobra kondycja to podstawa.
      Gdy w końcu opadła na trawę była wyczerpana, ale wyraźnie w lepszym humorze. Najwidoczniej ruch i wysiłek dodawały jej energii i działały leczniczo. Coś o tym wiedział.
    - Dobra robota – pochwalił ją – Jeszcze kilka treningów i może nawet dorównasz wielkiemu Białemu Krukowi.
     - Miło to słyszeć – udało jej się wychrypieć pomiędzy jednym szybkim oddechem a drugim – To znaczy, że będziesz mnie dalej uczył?
- Zobaczymy – uśmiechnął się przelotnie.
Otarła pot z czoła i wtedy bez namysłu odwiązał jeden rzemień z rękawa, po czym zgarnął jej włosy i związał z tyłu w koński ogon. Zamarła, jakby ktoś ją uderzył.
- Kiedyś lubiłaś, gdy cię czesałem – usiadł obok i popatrzył na jej zaróżowioną od wysiłku twarz.        Jej oczy zdawały się błyszczeć jeszcze bardziej niż przed rozpoczęciem treningu.
- Naprawdę? – Udała, że zainteresowało ją coś na ziemi. Skrzyżowała przed sobą nogi i zaczęła bawić się sztyletem.
Zrozumiał, że nie chce o tym rozmawiać, więc zmienił temat.
    - Czasem Kamienie mogą cię zawieść, lub będzie sytuacja, kiedy nie będziesz mogła ich użyć, a wtedy refleks i podstawowe umiejętności mogą uratować ci życie. Pilnowanie ciebie na każdym kroku jest bardzo kłopotliwe.
    - To naprawdę łaskawe z twojej strony. Teraz mam się do ciebie zwracać „mistrzu”, czy „nauczycielu”?
- Wystarczy, że będziesz się mnie słuchać.
- Chyba nie mam innego wyboru, co?
- Nie, raczej nie masz.
     Obserwował jak wyciąga rękę, nad którą po chwili pojawia się idealnie okrągła bańka wody. Ariel połknęła ją, jakby to było coś najnormalniejszego na świecie i stworzyła jeszcze trzy takie kule.
    - Chcesz? – Zapytała, a gdy pokręcił głową, połknęła jeszcze dwie, zaś trzecia pękła tuż nad jej głową, mocząc włosy i twarz. Oblizała wargi, przejechała palcami po wilgotnych włosach i przeciągnęła się, kierując twarz ku słońcu.
      - Teraz twoja kolej. Powiedz mi, o czym myślałaś i co cię tak martwiło.
    Spojrzała na niego w zamyśleniu i nagle zaczęła mówić. Opowiedziała o rozmowie z Lirą, o Balarze i swoich wizjach. Gdy skończyła, westchnęła ciężko i zacisnęła szczęki. Po krótkiej chwili wykrztusiła z wyraźnym trudem.
     - Riva wyjaśnił dlaczego to Balar Nadał mi Imię – pochyliła się do przodu i wpatrzyła na swoje dłonie. Coś zatkało jej gardło i musiała odetchnąć, by mówić dalej – Trudno mi uwierzyć, że kiedyś się przyjaźniliśmy. To takie...
     - Wiem – Argon z powagą pokiwał głową i dotknął jej ramienia – Ale to wszystko działo się gdy byliśmy dziećmi. Tak dawno, że czasem sam w to nie wierzę. A co do twoich wizji...Obawiam się, że mogą pokazywać przyszłość, więc lepiej nie martwić tym Rivy. I tak mu ciężko.
     Popatrzyła na niego uważnie, zaskoczona i Argon miał wrażenie, że spogląda w głąb własnych oczu. Miał ochotę ją dotknąć, ale bał się, że znów ją spłoszy. Zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy mają okazję tak zwyczajnie porozmawiać, bez kłótni i warczenia na siebie. Nie spodziewał się, że...to będzie takie normalne.
      Nagle szturchnęła go w żebra.
    - Jednak da się z tobą wytrzymać. Czasami. Ja również nie chcę, żeby cierpiał jeszcze bardziej, dlatego nie mogę pozwolić, żeby walczył z własnym bratem…
     Nagle chwyciła się za głowę i pochyliła do przodu, niemal dotykając czołem ziemi. Jęknęła głucho, jakby ktoś dźgnął ją sztyletem.
     - Ariel! Co się stało? – Argon dotknął jej pleców, ale chyba go nie usłyszała. Skuliła się w sobie i załkała niczym małe dziecko. Chciał jej jakoś pomóc, jednak nie wiedział, co się dzieje.
     - Zielony Las...Elfy... – Wyjąkała, trzymając się kurczowo za głowę – Widzę...Widzę centaury i ...Rairi...Oni...
Argon wziął ją na ręce i zaniósł na ławkę.
    - Poczekaj na tu na mnie – ułożył ją na boku, gdyż wciąż się kuliła i przyciskała ręce do głowy. Zaciskała powieki i mamrotała coś do siebie, ale miał nadzieję, że go usłyszała.
       Pobiegł do zamku, gdzie na korytarzu natknął się na Noxa.
     - Coś złego dzieje się w Zielonym Lesie. Znajdź Arwela i lećcie tam wybadać sytuację. W razie czego interweniujcie.
      Półelf zamrugał powiekami.
- Teraz?
      - Tak. Natychmiast. Nie ma czasu na wyjaśnienia.
- Ale co...
- Leć już!
Nox zmarszczył brwi, ale posłusznie zniknął w następnym korytarzu. Argon nie czekał aż zniknie mu z oczu tylko z powrotem pobiegł po Ariel. Straciła przytomność, więc zaniósł ją do komnaty. Potem poszukał Rivy, który na szczęście był w swoim gabinecie. Kapitan opadł na fotel i westchnął ciężko, po czym pospiesznie wszystko mu streścił. Król siedział przez chwilę bez ruchu z pobladłą twarzą. Dłoń z piórem zamarła w powietrzu, a czarny kleks ozdobił zapisany pergamin.
- Niedobrze – mruknął w końcu, odłożył pióro i splótł przed sobą dłonie – To wszystko zgadza się z opowieścią Lunny. Z jej słów wynika, że Rairi wydobyła z niej informacje o lokalizacji miasta.
      - Miasto ma za mało wojowników, żeby wysłać tam wsparcie.
      - Wysłałem Noxa i Arwela.
      Spojrzeli sobie uważnie w oczy ze zgodnym przeczuciem nadchodzącego zagrożenia,

    - To nie wystarczy. Obawiam się przyjacielu, że wojna właśnie się zaczęła, a my jesteśmy na przegranej pozycji.

Inne blogi

Spis opowiadań

Spis opowiadań
Blog ze spisem opowiadań blogowych