sobota, 25 czerwca 2016

Rozdział 23

      Raliel drzemał na drzewie, kiedy lasem wstrząsnął przeciągły gwizd, który powtórzył się jeszcze dwa razy. Elf wyprostował się, całkiem przebudzony. Z mocno bijącym sercem, chwycił swój łuk i zeskoczył z gałęzi. Milknący sygnał spłoszył ukryte w konarach ptaki, które z głośnym szumem poderwały się do lotu nad jego głową. Poruszając się bezszelestnie wśród zarośli, pobiegł do następnego punktu obserwacyjnego. Velto stał wyprostowany na grubej gałęzi i czujnie wpatrywał się w dal. Jego ściągnięte brwi i ponury wyraz twarzy nie wróżyły nic dobrego.
- Co się dzieje? – Zapytał cicho Raliel.
    Velto ledwo na niego zerknął. Jedną dłoń trzymał opartą o rękojeść miecza, drugą machnął w nieokreślonym geście.
- Strażnicy z południa coś dostrzegli.
- To sygnał wzywający do obrony.
     Elf wciąż wpatrywał się w dal, przebijając wzrokiem gęstwinę drzew i cienie poranka. Czerwona kula słońca wyłaniała się zza horyzontu, barwiąc niebo na krwisty odcień.
     - Lepiej idź zawiadom króla... albo czekaj! – Raliel zdążył się odwrócić i zrobić dwa kroki, kiedy nerwowy głos wojownika zatrzymał go w miejscu. Uniósł wzrok i zobaczył, że na twarzy Velto pojawiło się najpierw zdumienie, a potem zgroza – Centaury! Centaury atakują!
      Zapominając o Ralielu, zadął w swój róg również trzykrotnie i przeskakując lekko z jednej gałęzi na drugą, szybko zniknął mu z oczu.
      Raliel słuchał przez chwilę niosącego się po lesie sygnału, do którego dochodziły kolejne, płosząc coraz więcej ptaków i drobną zwierzynę.
      Centaury!
     To słowo obijało mu się w umyśle, niczym brzęczący owad. Szybciej niż się spodziewał, poczuł drżenie pod stopami, jakby pękała ziemia. Powietrze wypełniła mieszanina piżmowej woni futra i ludzkiego potu, a w oddali słyszał tętent kopyt i parskanie.
     Kiedy puścił się pędem w stronę miasta, wciąż nie dowierzał, że to dzieje się naprawdę. Jednak ogłuszający dźwięk rogów nie pozostawał żadnych wątpliwości.
      Nieprzyjaciel wtargnął do Zielonego Lasu.
     Raliel wypadł spomiędzy drzew na zalaną czerwonym blaskiem polanę. Nie musiał nikomu nic mówić, gdyż już wszystkie elfy słyszały alarm. Teraz w mieście panowało nerwowe zamieszanie, jakiego jeszcze nigdy nie widział. Kobiety z dziećmi były zaganiane do domów, zaś wszyscy mężczyźni zbroili się i w pośpiechu otaczali ochronnymi barierami. Raliel przecisnął się przez tłum zmierzający w przeciwną stronę i wpadł do koszar, gdzie gromadzili się już wojownicy. Elfy dyskutowały podniesionymi głosami przy akompaniamencie wciąż niemilknących rogów, rozlegających się teraz z każdej części lasu. Spomiędzy drzew wyłaniały się patrole i zwiadowcy. Wszyscy krzyczeli o centaurach. Na końcu zjawił się Velto, który od razu podbiegł do generała Gilhara. Wojownicy odsunęli się, by zrobić mu przejście W dłoni trzymał zakrwawiony miecz.
     - Melduję, że około pięćset centaurów tratuje las i zmierza w naszą stronę. Przewodzi nimi Najstarsza.
- Kto taki? – Zapytał czyjś niedowierzający głos.
     Velto nawet nie krył swojego przerażenia.
   - Nie wiem. Zabiłem jednego centaura, pewnie zwiadowcę. Wyczułem, że jego umysł jest kontrolowany przez potężną Moc.
    Wśród zebranych przetoczył się szmer westchnień i zaskoczonych okrzyków. Generał Gilhar zaczął przemierzać piaszczysty plac w tą i z powrotem i w zamyśleniu skubał brodę. Jego grube brwi nigdy nie były tak ściągnięte, a gładka, podłużna twarz tak napięta. Raliel w napięciu czekał na rozkazy, czując, że każda upływająca sekunda jest na wagę złota. Przypuszczał, że nie tylko on wyczuwał dudnienie ziemi, które niebezpiecznie szybko przybierało na sile.
     - Przede wszystkim trzeba ochraniać rodzinę królewską – powiedział w końcu Gilhar – Jeden oddział natychmiast uda się do pałacu - następnie zwrócił się do Velto – Ile mniej więcej mamy czasu?
     Raliel właśnie miał pobiec do zamku. Wiedział, że to on musi ochronić królewską rodzinę. Dla Lunny.
    Jednak nie zdążył. Nie zdążył nawet się ruszyć, gdyż w jednej sekundzie wydarzyły się dwie rzeczy.
      - Nie mamy czasu – odparł Velto i w tej samej chwili lasem wstrząsnęła seria eksplozji.
      Raliel zachwiał się, podobnie jak pozostali. Ponad drzewami pojawił się dym i ogień.
    - Ruszać się! – Gilhar zaczął wykrzykiwać rozkazy, jednocześnie wyjmując ze zgrzytem swój miecz i popychając wojowników, by zrobili mu przejście – Uformować szyk bojowy wokół lasu! Nie dać im zniszczyć miasta! Trzeba ochraniać pałac! Natychmiast!
     Wojownicy rozpierzchli się wykonać rozkazy, Raliel pobiegł za swoim oddziałem i Velto, kierując się ku ścianie lasu.
      Bez żadnego ostrzeżenia potężna eksplozja pośrodku wioski powaliła wszystkich na ziemię. Kilka domów zajęło się ogniem i gęsty dym wypełnił polanę. Siła wybuchu odrzuciła Raliela do tyłu, oddzielając od reszty. Upadł na boku, chroniąc kołczan ze strzałami i łuk. Poczuł w ustach metaliczny smak krwi i splunął na ziemię, po czym zerwał się na nogi.
    Wokół zapanował chaos. Ogień trawił jeden dom po drugim, rozprzestrzeniając się wraz z północnym wiatrem. Gryzący dym znacznie utrudnił widoczność, chociaż dla elfa nie stanowił większej przeszkody.
     Krzyki kobiet mieszały się z komendami Gilhara i innych wojowników. Raliel oddalił się od swojego oddziału i ruszył biegiem w stronę zamku. W głowie miał tylko jedną myśl, by za wszelką cenę ochronić rodzinę Lunny. Właśnie tego by od niego chciała. Nigdy o nic go nie prosiła, ale wiedział, że tego by od niego oczekiwała. Jeśli kiedykolwiek ponownie ją spotka...
     Kolejny wybuch rozległ się po wschodniej stronie wioski, wstrząsając całą polaną. Raliel osłonił twarz rękawem, uparcie przedzierając się w stronę zamku. Zawsze spokojne i zorganizowane elfy biegały pomiędzy płonącymi budowlami, krzycząc jeden na drugiego i bez skutku próbując ugasić pożar.
      Raliel potknął się o coś, przewrócił i podniósł niezdarnie, nie zatrzymując się nawet na chwilę. W ogólnym zamieszaniu próbował na spokojnie ocenić całą sytuację, ale po raz pierwszy sam również był przerażony. Poprzez zasłonę dymu dostrzegł formujący się przed ścianą lasu zwarty szyk wojowników. Wiedział, że w tej chwili to chyba najbardziej rozsądne wyjście, chociaż nawet elfy nie miały szans z centaurami.
      Po jego prawej eksplozja rozerwała czyjś ogródek i dom. Raliel został odrzucony w bok, wpadł na kogoś i razem przeturlali się po ziemi. Na kilka sekund stracił przytomność. Głośny wybuch musiał uszkodzić mu słuch, bo w jednej chwili świat pogrążył się w absolutnej ciszy. Kiedy się ocknął...
     Zamrugał powiekami i leżąc nieruchomo na ziemi, obserwował ścianę lasu.
     Patrzył, a krew w jego żyłach dosłownie zastygła.
     Potężny centaur wypadł na polanę, a za nim kolejny i następny.
    Dziesiątki, setki bezmyślnych, rozwścieczonych centaurów.
   Otoczyli całą polanę, bez wysiłku przerywając bojowy szyk elfów. Uzbrojeni w łuki, miecze i topory, zabijali wszystko, co się rusza z równą łatwością jak zgniata się mrówkę.
    Kiedy w końcu wrócił mu słuch, kakofonia dźwięków przygniotła go do ziemi, jakby dostał potężny cios w głowę. Tętent kopyt i bojowe okrzyki mieszały się z jękami bólu i sykiem płomieni. Raliel patrzył jak jego towarzysze ginął jeden po drugim w zacieśniającym się pierścieniu wroga. W rozpalonym umyśle pojawiły się słowa, które zawsze im wpajano.
     „Jednego centaura możesz próbować zabić, dwóch staraj się obejść, przed stadem uciekaj".
   Wbrew temu, czego go uczono, nie zamierzał uciekać. Otrząsnął się z pierwszego szoku i przyklęknął na jedno kolano. Wyciągnął trzy strzały i napiął łuk, celując w najbliższe cele. Dwa groty raniły jednego centaura, a trzeci wbił się w szyję innego. Walczące najbliżej elfy wydały głośne okrzyki triumfu i pobiegły pomóc swoim towarzyszom. Szczęk stali i świst strzał rozlegał się już po całym mieście. Raliel nie miał czasu rozpaczać, ani oglądać resztek tego, co zostało z miasta. Sięgał po kolejne strzały tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu i choć trzęsły mu się dłonie, ani razu nie chybił.
      Powalił i zranił może z tuzin centaurów, kiedy w końcu opróżnił cały kołczan. Wtedy odrzucił łuk, sięgnął po miecz i pobiegł prosto wir walki. Przedzierając się przez mgłę i trawiący wszystko ogień, skoczył na pierwszego centaura odrąbując mu głowę. Nigdzie nie widział Velto ani generała, ale miał nadzieję, że jeszcze żyją. Pozostali wojownicy walczyli po dwóch lub trzech z jednym centaurem. Niektórzy próbowali używać Mocy, ale te stwory były na nie odporne. Najgorsi byli ci z toporami. Potrafili siać wokół siebie istną rzeź, w dodatku byli bardziej muskularni i odporni na ataki.
     Zewsząd dobiegały go nawoływania wojowników, którzy w całym zamieszaniu próbowali przekazywać sobie wiadomości.
- Pomóż nam!
- Tutaj, mój oddział jest w rozsypce!
- Dostali się do pałacu!
      - Czy któryś budynek ocalał?!
       Pomógł dwóm elfom powalić centaura i zaczepił jednego z nich, gorączkowo łapiąc go za tunikę.
- Co z Gilharem? Gdzie jest generał Gilhar?!
     Wojownik wyszarpnął się z jego uścisku, wytarł zakrwawiony miecz o spodnie i zanim odbiegł, rzucił ponuro:
- Nie żyje.
    Nie miał czasu przetrawić tych słów, gdyż musiał uchylić się przed mieczem centaura, który naszedł go od tyłu. Odwrócił się i stanął z nim twarzą w twarz. Nie miał żadnego wsparcia. Patrzył na brodatą, paskudną twarz osadzoną na szerokiej piersi w pancerzu oraz na koński grzbiet i przebierające w ziemi kopyta.
     Gilhar nie żyje. Mój oddział pewnie też. A co z królem i królową? Lisirrą? Bogowie, chociaż im pozwólcie przeżyć.
      Nie rozpacz, ale wściekłość zalała go gwałtowną falą. Rzucił się na centaura z dzikim okrzykiem i furią. Przestał myśleć, poddając się prostym instynktom, towarzyszącym walce. Zabijać i nie dać się zabić.
     W bezpośrednim starciu centaur był dla niego za silny, dlatego unikał jego miecza, wykonując wokół niego skoczny taniec. Mimo ochronnej bariery, został draśnięty w brzuch. Rana nie była śmiertelna, ale ból jeszcze bardziej go rozjuszył. Wskoczył na grzbiet centaura i zanim ten spróbował go zrzucić, wlał całą swoją Moc w ostrze i wbił go w głowę wroga, przeszywając ją na wylot. Wyszarpnął klingę i skoczył ku następnemu przeciwnikowi.
     Walka zdawała się ciągnąć w nieskończoność, a czas dziwnie się rozszerzył. Raliel biegał od jednego wroga do drugiego, pomagając ocalałym towarzyszom i cały czas starając się dotrzeć do zamku, już chyba jedynego ocalałego budynku. Jego jarzący się zielenią miecz ciął powietrze z prędkością światła i z siłą gromu. Ponieważ centaury nosiły grube pancerze na torsach i miały dobrą obronę, ciężko było je zabić. Raliel wyczuwał w pobliżu potężną energię Najstarszej, która z ukrycia kierowała swoją armią, niczym kukiełkami. Gdyby ją dostrzegł, od razu by ją zabił, bez pytania kim jest i dlaczego to robi.
    Powoli tracił siły i nadzieję, ale nie hart wojownika. Poruszał się szybko i bezszelestnie, gorączkowo wyszukując szczelin w pancerzach, a potem z determinacją walcząc o to by zatopić tam swój miecz. W ferworze walki został ranny w ramię, a zagubiona strzała drasnęła mu skroń. Teraz krew zmieszana z potem płynęła po jego twarzy i wciskała się do oczu, których nie miał czasu nawet przetrzeć. Przyłapał się na tym, że zaczyna wymachiwać mieczem na oślep, zdając się na łud szczęścia i intuicję. Paliło go w płucach, a ręka trzymająca miecz zaczynała drętwieć i coraz bardziej ciążyć. Drugie ramie było już niezdatne do walki; bezwładnie zwisało wzdłuż boku, a krew ściekała po palcach, znacząc za nim szkarłatną ścieżkę.
      Dzień powoli się kończył, a walka wciąż trwała. Zamek był poza jego zasięgiem i pomimo, że walczył bez wytchnienia, centaurów jakby przybywało. Powoli tracił nie tylko siły, ale i determinację. W końcu przyszło zniechęcenie. Pomimo, że wciąż starał się dotrzeć do pałacu, nie wiedział nawet czy królewska rodzina wciąż żyje. Wszędzie widział tylko centaury i już tylko gdzie nie gdzie niewielkie grupki elfów próbowały stawiać słaby opór. W pewnym momencie został sam na polu walki, otoczony ze wszystkich stron cuchnącymi, rozszalałymi stworzeniami.
      Wciąż próbował walczyć, kiedy jego bark przeszyła strzała, a potem druga utkwiła gdzieś w boku. Był tak odrętwiały i otępiały, że nie poczuł nawet bólu. Dopiero, gdy dłoń odmówiła mu posłuszeństwa, a miecz wyślizgnął się z wilgotnych, sztywnych palców, zrozumiał, że osiągnął swoją granicę. Ostatkiem sił jakoś przemknął między armią centaurów i potykając się, pomknął do lasu.
       Uciekł.
    Zmierzch zabarwił wierzchołki drzew Zielonego Lasu na czerwono, obwieszczając koniec krwawej rzezi. Blask dogasającego ognia tworzył nad polaną krwawą łunę, ale im głębiej w las, tym cienie stawały się coraz głębsze.
      Raliel potykał się o korzenie i kamyki, gdy chwiejnym krokiem przedzierał się przez spalone zarośla i powalone drzewa, coraz bardziej oddalając się od miasta. Wieczorny chłód targał jego rozpalonym, odrętwiałym ciałem. W końcu znużony padł na miękki pech pod młodym drzewkiem. Dysząc chrapliwie, spojrzał na prześwitujące między gałęziami niebo. Wokół unosił się jedynie szary dym, a piękny Zielony Las zmieniał się w poczerniałe pogorzelisko.
     Raliel czuł jak uchodzi z niego życie. Nasłuchując nerwowego pohukiwania sowy, odwrócił wzrok od miejsca, gdzie spędził całe życie i w końcu zamknął powieki. Nie potrafił zdobyć się na rozpacz, czy smutek. Nie myślał o śmierci swoich towarzyszy, zniszczeniu Zielonego Lasu, czy o tajemniczej Najstarszej, która nasłała na nich centaury.
      W tej chwili myślał wyłącznie o Lunnie. O jej jedwabistych włosach, które tak lubiła zaplatać w warkocz i o jej psotnym uśmiechu, gdy znów uciekła z zamku by trenować z nim walkę. O Lunnie, którą kochał i której nigdy nie powie jak bardzo jest mu przykro. Jej twarz majaczyła mu przed oczami do momentu, aż w końcu zabrała go ciemność.

***

      Rairi stała z boku i niewidzialna dla otoczenia, obserwowała jak centaury niszczą miasto i zabijają elfy. Uśmiechała się szeroko z okrutną satysfakcją. Krew elfów plamiła trawę na polanie i wsiąkała w ziemię. Zielony Las płonął, trawiąc jedno drzewo za drugim. Przywitała ją czerwień świtu, a teraz żegnała krwawa łuna zmierzchu.
     Gdy w końcu padł ostatni elf, na niebie królowała już głęboka noc. Samotny kruk wyłonił się z mroku i z szumem skrzydeł przysiadł na jej ramieniu.
      - Jesteś?
    Pogłaskała go krótko, opuściła swoją kryjówkę i ruszyła w stronę jedynego ocalałego budynku – zamku. Przeszła nad ciałami elfów, minęła trawiące wszystko płomienie i weszła do pałacu, strzeżonego przez grupę centaurów.
      Skinęła ponuro głową.
      - Dobrze – dotknął jej ramienia i wyszeptał – Zajmij się nią.
     Kiedy wyszli, Lunna wciąż stała bez ruchu przy biurku i patrzyła tępo na drzwi. W głowie miała czarną dziurę.
     W środku panowała grobowa cisza. Białe korytarze ozdobione diamentami i podtrzymywane przez smukłe kolumny były puste, martwe. Kroki Najstarszej odbijały się echem od każdego zakamarka zamku, kiedy lekkim krokiem zmierzała w stronę sali tronowej. Czerwono złota suknia zdawała się otaczać jej ciało płomieniem przy każdym ruchu. Rairi poprawiła swoje czarne włosy spływające luźno na plecy, rozglądając się wokół z pogardliwym uśmieszkiem. Jakie to śmieszne i żałosne, że przez te wszystkie lata nic się tu nie zmieniło. Nie zdziwiłaby się, nawet gdyby jej pokój wciąż na nią czekał w nienaruszonym stanie.
     Sala tronowa miała wysokie łukowate sklepienie, zdobne kolumny i jeszcze więcej zielonych i złotych świecidełek. W powietrzu wisiało kilka magicznych kul światła. Pośrodku stał szeroki stół zaś na podwyższeniu znajdowały się cztery trony, teraz puste. W sali znajdowało się co najmniej dwa tuziny uzbrojonych centaurów oraz troje elfów.
      Ivero, Niadai oraz ich córka.
    Stali blisko siebie i wpatrywali się wrogo w pilnujących ich centaurów, którzy powarkiwali na każde ich drgnienie. Na widok wchodzącej do sali Rairi, królowa elfów ze zdumieniem otworzyła szeroko oczy.
     - Ty... jak śmiesz się tu zjawiać.
     Rairi rozłożyła ramiona, uśmiechając się promiennie.
   - Och, droga siostrzyczko, ja również cieszę się z twojego widoku. Ile to już lat? Trzysta? Spodziewałam się bardziej radosnego przywitania.
     Ivero objął żonę i córkę i przesunął się lekko do przodu. Jego miecz został skonfiskowany przez centaury, ale wciąż mógł używać Mocy. Otoczył ich ochronną tarczą, jakby sądził, że to ich uratuje.
     - Jak mogłaś nasłać na swój lud armię centaurów? – Gdyby samo spojrzenie mogło zabijać, Rairi byłaby już martwa.
     - Wasza Wysokość sam mnie wygnał – przypomniała sarkastycznie – Ogłosiliście, że nie należę już do tej społeczności i bardzo głęboko wzięłam to sobie do serca.
     - Ty nie masz serca – mimo, że Niadai patrzyła na nią wrogo, na jej bladym pięknym obliczu widniał lęk. Przyciskała do siebie kurczowo córkę, która z jeszcze większym przerażeniem zerkała zza sukni matki na centaury.
      - Hmm, to ciekawe stwierdzenie. Faktycznie jednak dawno go nie używałam.
     Rairi uśmiechnęła się przelotnie, przeszła obok nich i zasiadła na największym tronie. Rozparła się na nim wygodnie opierając nonszalancko o poręcz. Rodzina królewska zwróciła się w jej stronę, a centaury beznamiętnie skierowały w ich stronę miecze.
      - Dlaczego posuwasz się tak daleko? Przecież kiedyś...
     Najstarsza machnęła ręką w nieokreślonym geście.
    - Wybacz siostro, ale nie mam ochoty z wami rozmawiać. Wpadłam tylko na chwilę – uśmiechnęła się słodko – Oszczędzę wam mojego widoku i szybko to zakończę.
    Skinęła nieznacznie głową i siedzący na jej ramieniu kruk sfrunął na posadzkę. W rozbłysku światła i wśród wirujących piór pojawiła się odziana w czarny płaszcz postać. Z tym samym niezmąconym uśmieszkiem obserwowała jak jej sługa cicho i szybko zabija ostatnią trójkę elfów w Zielonym Lesie, ostatnich Najstarszych w Elderolu.
    Centaury nawet się nie poruszyły, obojętne na wszystko, co się wokół nich działo. Postać w płaszczu zamarła przy martwych ciałach, jakby zmieniła się w głaz. Rairi zmarszczyła lekko brwi i z niezadowoleniem poruszyła ustami. Jej sługa jakby z ociąganiem, odwrócił się w końcu i klęknął przed nią na kolano. Skłonił skrytą pod kapturem głowę.
      - Dobrze się spisałeś – mruknęła i leniwie oparła brodę na dłoni.
      - Dziękuję. Jakieś jeszcze rozkazy?
     - Na razie wracaj i rób co do ciebie należy. Mniej uszy i oczy otwarte i informuj mnie o wszystkim.
       - Tak jest.
     Postać wyprostowała się, po czym zniknęła w kłębowisku piór. Rairi odesłała centaury i jeszcze przez jakiś czas siedziała na tronie, w kompletnych ciemnościach. Patrzyła na ciała swojej rodziny i nie czuła kompletnie nic, nawet satysfakcji. W końcu i ona rozpłynęła się w czerwonej mgiełce, pozostawiając po sobie jedynie słodko – gorzki zapach.

***

      Lunna siedziała na łóżku z tępym bólem głowy i masowała sobie skronie. Musiała spać bardzo długo, gdyż już dawno nie była tak wypoczęta. Za oknami był późny wieczór, ale wątpiła, by minął więcej niż jeden dzień. Jak przez mgłę pamiętała incydent w karczmie i wiedziała z całą pewnością, że już nigdy nie sięgnie po żaden alkohol.
      Gdy skąpo ubrana służąca przyniosła jej kolację nie wahała się zjeść mięso. Z pełnym żołądkiem poczuła się jeszcze lepiej. Długa rozmowa z Kruczym Królem przyniosła jej pewną ulgę, jednak to nie on zaprzątał jej myśli. Nawet nie Potomek Liry, o którym tyle się naczytała i nasłuchała, a teraz mogła osobiście poznać ostatnią z rodu.
       Biały Kruk. To on zafascynował ją od pierwszego wejrzenia.
     Lunna uśmiechnęła się do siebie z rozmarzeniem. Nawet w najśmielszych snach nie wyobrażała sobie, że spotka go osobiście. Żałowała, że nie został i nie porozmawiał z nią dłużej, od tamtego momentu nawet nie zjawił się, by zapytać czy czegoś nie potrzebuje. Jednak tak bardzo ją oczarował, że chyba wybaczyłaby mu wszystko. Wciąż pamiętała jego głos, przelotny dotyk, gdy pomógł jej napić się wody. I na bogów, te jego oczy. Oczywiście, że mogły należeć tylko do Białego Kruka. Nawet z tą blizną na policzku zdawał się bardziej pociągający i atrakcyjny.
       Czy można zakochać się w kimś, kogo zobaczyło się tylko raz?
     Lunna westchnęła cicho, przyłapując się na tym, że po raz pierwszy w życiu rozmarzyła się na temat mężczyzny. Ludzkiego mężczyzny. Gdyby Lisirra to usłyszała, z pewnością by ją wyśmiała. A Raliel byłby okropnie zazdrosny.
     Rozglądając się po złotej komnacie poczuła nagle jakby przeszył ją piorun. Jej myśli zajmowały się głupotami, podczas gdy zapomniała o najważniejszym.
      Została wygnana z Zielonego Lasu.
     Jej ciotka, Rairi razem z armią centaurów zmierza w stronę Zielonego Lasu.
     Zielony Las...rodzice...elfy...
   Zerwała się z łóżka i na boso, w nieświeżej sukience wybiegła z komnaty. Odrzuciła do tyłu roztrzepany warkocz i przeczesując palcami sterczące na wszystkie strony włosy, ze zdumieniem rozejrzała się po szerokim, jasno oświetlonym korytarzu, całkowicie skąpanym w złocie. Okazało się, że cały zamek to jedno wielkie rażące w oczy słońce.
     - Hrabia! – zaczęła krzyczeń gorączkowo – Gdzie jest hrabia!? Muszę z nim rozmawiać! Gdzie on jest! Gdzie... – Tłumiony dotąd szloch teraz dławił jej gardło.
    Pobiegła w stronę schodów i zaledwie zaczęła się wspinać na piętro, potknęła się o stopień i krzyknęła, przygotowując się na bolesny upadek.
      Ktoś jednak złapał ją w ostatniej chwili i uchronił od zderzenia z posadzką.
- W porządku? Co się stało?
     Wszędzie rozpoznałaby ten głos, chociaż rozmawiali tylko raz i krótko. Nie odsuwając się, uniosła głowę i popatrzyła prosto w intensywną zieleń oczu Białego Kruka. W innych okolicznościach taka bliskość wywołałaby na jej policzkach rumieńce, a serce przyprawiła o szybsze bicie. Teraz jednak jej umysł całkowicie zatruwał strach i niepokój o najbliższych. I dopóki nie upewni się, że są bezpieczni, nie zazna nawet sekundy spokoju.
    - Hrabia – odezwała się chrapliwym głosem, oblizując zaschnięte wargi – Muszę rozmawiać z hrabią.
      Odsunął ją od siebie łagodnie, ale stanowczo.
- Jest późno, więc...
   - Nie! – Potrząsnęła gwałtownie głową i chwyciła go za rękę. Jego dłoń była duża, silna i naznaczona latami walk oraz ciężarem miecza. Całkowite przeciwieństwo jej drobnej, bladej i gładkiej dłoni – Boję się o Zielony Las i moją rodzinę – mówiła jednym tchem, z trudem hamując wciąż narastającą panikę – Minęło zbyt dużo czasu. Rairi mogła już tam dotrzeć. Centaury to nasi najgorsi wrogowie. Nawet nie wiesz, co się może stać...
     - Choć – podtrzymując ją ramieniem, poprowadził w dół schodów – Hrabia jest jeszcze w swoim gabinecie. Zaprowadzę cię do niego.
     Lunna z ulgą i wdzięcznością dała się poprowadzić przez złote korytarze. Nagle zrobiła się bardzo senna, a jej umysł stał się ociężały, zmęczony stresem i strachem. Jednak zanim dotarli do celu, mogła stanąć o własnych siłach.
     Argon zapukał do złotych, zdobnych drzwi i bez czekania wpuścił ją do środka.
   Hrabia Sorrin siedział za masywnym biurkiem obłożonym dokumentami i drzemał na oparciu krzesła. Kiedy Biały Kruk odchrząknął głośno, mężczyzna wyprostował się gwałtownie, kierując rozespany wzrok na przybyłych. Na widok elfki, otworzył szeroko oczy, wyraźnie zaskoczony.
    - Kto to jest, na bogów?!
      Argon pociągnął ją za sobą w głąb gabinetu.
- Sorrinie, oto Lunna, księż....
   Ale Lunna nie miała czasu na prezentacje i uprzejmości. Obeszła biurko i w dwóch krokach doskoczyła do zdumionego hrabiego. Pochyliła się nad nim i złapała go za skraj tuniki, wlepiając w niego błagalne spojrzenie błękitnych tęczówek.
    - Musisz mi pomóc! – Nie zdawała sobie sprawy, że podniosła głos niemal do krzyku – Zielony Las i elfy są w niebezpieczeństwie. Wyślij tam swoją armię, kogokolwiek, bo ja nie mogę wrócić. Zabiją mnie zanim zdążę ich ostrzec!
    - Ale...co się...stało? – Sorrin w końcu odczepił jej palce od swojej tuniki i zdołał przerwać jej nerwowy słowotok. Był blady i miał podkrążone oczy, a niespodziewany atak elfki wyraźnie całkiem wytrącił go z równowagi.
    - Ona zmierza tam razem z armią centaurów. Jeśli tam dotrze...jeśli... – Ugięły się pod nią kolana, więc musiała oprzeć się o biurko.
- Kto?
     - Rairi. Najstarsza. Nie wiem, dlaczego, ale ona...chyba chce zabić elfy.
      Sorrin otworzył usta, kiedy do gabinetu wparowała zdenerwowana Ariel.
- Zielony Las został zniszczony!
     Zaledwie skończyła mówić, tuż za nią wpadł Arwel. Zdyszany i wyraźnie wstrząśnięty, opadł na kolana przed biurkiem. Następnie na jednym wydechu powtórzył te same słowa:
- Zielony Las został zniszczony. Wszystkie elfy zginęły.
      Argon pomógł mu wstać i podtrzymując, ruszyli do drzwi.
- To pewne? – zapytał Ariel w progu.
- Miałam kolejną wizję, a poza tym wrócił Nox. Szuka cię.
      Zielony Las zniszczony. Elfy nie żyją. Zielony Las zniszczony. Elfy nie żyją. Zielony Las...
     Bez końca powtarzała w myślach te same słowa, chociaż w ogóle nie rozumiała ich sensu. Przed oczami stanęły jej sceny dawnego życia. Jak w białej sukience nowicjuszki ćwiczyła zaklęcia, jako jedyna ciągle popełniając błędy. Jak kłóciła się z matką o małżeństwo i zbyt obcisłe suknie, czy jak Lisirra dokuczała jej, że nie potrafi odpowiednio się zachowywać. Jak całe godziny spędzała z Ralielem na ich sekretnej polance i potajemnie ćwiczyli walkę na miecze.
      Z oporem dotarło do niej, że to koniec. Zielony Las nie istnieje, a rodzice, Raliel i inni odeszli na zawsze...

     Lunna opadł na kolana. Zobaczyła jeszcze jak Ariel podbiega do niej i coś krzyczy, jednak już jej nie słyszała. W tym momencie cały gabinet przechylił się niebezpiecznie i wchłonęła ją ciemność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Inne blogi

Spis opowiadań

Spis opowiadań
Blog ze spisem opowiadań blogowych