Raliel
drzemał na drzewie, kiedy lasem wstrząsnął przeciągły gwizd,
który powtórzył się jeszcze dwa razy. Elf wyprostował się,
całkiem przebudzony. Z mocno bijącym sercem, chwycił swój łuk i
zeskoczył z gałęzi. Milknący sygnał spłoszył ukryte w konarach
ptaki, które z głośnym szumem poderwały się do lotu nad jego
głową. Poruszając się bezszelestnie wśród zarośli, pobiegł do
następnego punktu obserwacyjnego. Velto stał wyprostowany na grubej
gałęzi i czujnie wpatrywał się w dal. Jego ściągnięte brwi i
ponury wyraz twarzy nie wróżyły nic dobrego.
-
Co się dzieje? – Zapytał cicho Raliel.
Velto ledwo na niego zerknął. Jedną dłoń
trzymał opartą o rękojeść miecza, drugą machnął w
nieokreślonym geście.
-
Strażnicy z południa coś dostrzegli.
- To sygnał wzywający
do obrony.
Elf wciąż wpatrywał się w dal, przebijając
wzrokiem gęstwinę drzew i cienie poranka. Czerwona kula słońca
wyłaniała się zza horyzontu, barwiąc niebo na krwisty odcień.
-
Lepiej idź zawiadom króla... albo czekaj! – Raliel zdążył się
odwrócić i zrobić dwa kroki, kiedy nerwowy głos wojownika
zatrzymał go w miejscu. Uniósł wzrok i zobaczył, że na twarzy
Velto pojawiło się najpierw zdumienie, a potem zgroza – Centaury!
Centaury atakują!
Zapominając o Ralielu, zadął w swój róg
również trzykrotnie i przeskakując lekko z jednej gałęzi na
drugą, szybko zniknął mu z oczu.
Raliel
słuchał przez chwilę niosącego się po lesie sygnału, do którego
dochodziły kolejne, płosząc coraz więcej ptaków i drobną
zwierzynę.
Centaury!
To
słowo obijało mu się w umyśle, niczym brzęczący owad. Szybciej
niż się spodziewał, poczuł drżenie pod stopami, jakby pękała
ziemia. Powietrze wypełniła mieszanina piżmowej woni futra i
ludzkiego potu, a w oddali słyszał tętent kopyt i parskanie.
Kiedy
puścił się pędem w stronę miasta, wciąż nie dowierzał, że to
dzieje się naprawdę. Jednak ogłuszający dźwięk rogów nie
pozostawał żadnych wątpliwości.
Nieprzyjaciel
wtargnął do Zielonego Lasu.
Raliel wypadł spomiędzy drzew na zalaną czerwonym blaskiem polanę.
Nie musiał nikomu nic mówić, gdyż już wszystkie elfy słyszały
alarm. Teraz w mieście panowało nerwowe zamieszanie, jakiego
jeszcze nigdy nie widział. Kobiety z dziećmi były zaganiane do
domów, zaś wszyscy mężczyźni zbroili się i w pośpiechu
otaczali ochronnymi barierami. Raliel przecisnął się przez tłum
zmierzający w przeciwną stronę i wpadł do koszar, gdzie
gromadzili się już wojownicy. Elfy dyskutowały podniesionymi
głosami przy akompaniamencie wciąż niemilknących rogów,
rozlegających się teraz z każdej części lasu. Spomiędzy drzew
wyłaniały się patrole i zwiadowcy. Wszyscy krzyczeli o centaurach.
Na końcu zjawił się Velto, który od razu podbiegł do generała
Gilhara. Wojownicy odsunęli się, by zrobić mu przejście W dłoni
trzymał zakrwawiony miecz.
-
Melduję, że około pięćset centaurów tratuje las i zmierza w
naszą stronę. Przewodzi nimi Najstarsza.
- Kto taki? –
Zapytał czyjś niedowierzający głos.
Velto nawet nie krył swojego przerażenia.
- Nie wiem. Zabiłem jednego centaura, pewnie
zwiadowcę. Wyczułem, że jego umysł jest kontrolowany przez
potężną Moc.
Wśród
zebranych przetoczył się szmer westchnień i zaskoczonych okrzyków.
Generał Gilhar zaczął przemierzać piaszczysty plac w tą i z
powrotem i w zamyśleniu skubał brodę. Jego grube brwi nigdy nie
były tak ściągnięte, a gładka, podłużna twarz tak napięta.
Raliel w napięciu czekał na rozkazy, czując, że każda upływająca
sekunda jest na wagę złota. Przypuszczał, że nie tylko on
wyczuwał dudnienie ziemi, które niebezpiecznie szybko przybierało
na sile.
-
Przede wszystkim trzeba ochraniać rodzinę królewską –
powiedział w końcu Gilhar – Jeden oddział natychmiast uda się
do pałacu - następnie zwrócił się do Velto – Ile mniej więcej
mamy czasu?
Raliel właśnie miał pobiec do zamku. Wiedział,
że to on musi ochronić królewską rodzinę. Dla Lunny.
Jednak
nie zdążył. Nie zdążył nawet się ruszyć, gdyż w jednej
sekundzie wydarzyły się dwie rzeczy.
-
Nie mamy czasu – odparł Velto i w tej samej chwili lasem
wstrząsnęła seria eksplozji.
Raliel zachwiał się, podobnie jak pozostali.
Ponad drzewami pojawił się dym i ogień.
-
Ruszać się! – Gilhar zaczął wykrzykiwać rozkazy, jednocześnie
wyjmując ze zgrzytem swój miecz i popychając wojowników, by
zrobili mu przejście – Uformować szyk bojowy wokół lasu! Nie
dać im zniszczyć miasta! Trzeba ochraniać pałac! Natychmiast!
Wojownicy rozpierzchli się wykonać rozkazy,
Raliel pobiegł za swoim oddziałem i Velto, kierując się ku
ścianie lasu.
Bez
żadnego ostrzeżenia potężna eksplozja pośrodku wioski powaliła
wszystkich na ziemię. Kilka domów zajęło się ogniem i gęsty dym
wypełnił polanę. Siła wybuchu odrzuciła Raliela do tyłu,
oddzielając od reszty. Upadł na boku, chroniąc kołczan ze
strzałami i łuk. Poczuł w ustach metaliczny smak krwi i splunął
na ziemię, po czym zerwał się na nogi.
Wokół
zapanował chaos. Ogień trawił jeden dom po drugim,
rozprzestrzeniając się wraz z północnym wiatrem. Gryzący dym
znacznie utrudnił widoczność, chociaż dla elfa nie stanowił
większej przeszkody.
Krzyki
kobiet mieszały się z komendami Gilhara i innych wojowników.
Raliel oddalił się od swojego oddziału i ruszył biegiem w stronę
zamku. W głowie miał tylko jedną myśl, by za wszelką cenę
ochronić rodzinę Lunny. Właśnie tego by od niego chciała. Nigdy
o nic go nie prosiła, ale wiedział, że tego by od niego
oczekiwała. Jeśli kiedykolwiek ponownie ją spotka...
Kolejny
wybuch rozległ się po wschodniej stronie wioski, wstrząsając całą
polaną. Raliel osłonił twarz rękawem, uparcie przedzierając się
w stronę zamku. Zawsze spokojne i zorganizowane elfy biegały
pomiędzy płonącymi budowlami, krzycząc jeden na drugiego i bez
skutku próbując ugasić pożar.
Raliel
potknął się o coś, przewrócił i podniósł niezdarnie, nie
zatrzymując się nawet na chwilę. W ogólnym zamieszaniu próbował
na spokojnie ocenić całą sytuację, ale po raz pierwszy sam
również był przerażony. Poprzez zasłonę dymu dostrzegł
formujący się przed ścianą lasu zwarty szyk wojowników.
Wiedział, że w tej chwili to chyba najbardziej rozsądne wyjście,
chociaż nawet elfy nie miały szans z centaurami.
Po
jego prawej eksplozja rozerwała czyjś ogródek i dom. Raliel został
odrzucony w bok, wpadł na kogoś i razem przeturlali się po ziemi.
Na kilka sekund stracił przytomność. Głośny wybuch musiał
uszkodzić mu słuch, bo w jednej chwili świat pogrążył się w
absolutnej ciszy. Kiedy się ocknął...
Zamrugał
powiekami i leżąc nieruchomo na ziemi, obserwował ścianę lasu.
Patrzył,
a krew w jego żyłach dosłownie zastygła.
Potężny
centaur wypadł na polanę, a za nim kolejny i następny.
Dziesiątki,
setki bezmyślnych, rozwścieczonych centaurów.
Otoczyli
całą polanę, bez wysiłku przerywając bojowy szyk elfów.
Uzbrojeni w łuki, miecze i topory, zabijali wszystko, co się rusza
z równą łatwością jak zgniata się mrówkę.
Kiedy
w końcu wrócił mu słuch, kakofonia dźwięków przygniotła go do
ziemi, jakby dostał potężny cios w głowę. Tętent kopyt i bojowe
okrzyki mieszały się z jękami bólu i sykiem płomieni. Raliel
patrzył jak jego towarzysze ginął jeden po drugim w zacieśniającym
się pierścieniu wroga. W rozpalonym umyśle pojawiły się słowa,
które zawsze im wpajano.
„Jednego
centaura możesz próbować zabić, dwóch staraj się obejść,
przed stadem uciekaj".
Wbrew
temu, czego go uczono, nie zamierzał uciekać. Otrząsnął się z
pierwszego szoku i przyklęknął na jedno kolano. Wyciągnął trzy
strzały i napiął łuk, celując w najbliższe cele. Dwa groty
raniły jednego centaura, a trzeci wbił się w szyję innego.
Walczące najbliżej elfy wydały głośne okrzyki triumfu i pobiegły
pomóc swoim towarzyszom. Szczęk stali i świst strzał rozlegał
się już po całym mieście. Raliel nie miał czasu rozpaczać, ani
oglądać resztek tego, co zostało z miasta. Sięgał po kolejne
strzały tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu i choć trzęsły
mu się dłonie, ani razu nie chybił.
Powalił
i zranił może z tuzin centaurów, kiedy w końcu opróżnił cały
kołczan. Wtedy odrzucił łuk, sięgnął po miecz i pobiegł prosto
wir walki. Przedzierając się przez mgłę i trawiący wszystko
ogień, skoczył na pierwszego centaura odrąbując mu głowę.
Nigdzie nie widział Velto ani generała, ale miał nadzieję, że
jeszcze żyją. Pozostali wojownicy walczyli po dwóch lub trzech z
jednym centaurem. Niektórzy próbowali używać Mocy, ale te stwory
były na nie odporne. Najgorsi byli ci z toporami. Potrafili siać
wokół siebie istną rzeź, w dodatku byli bardziej muskularni i
odporni na ataki.
Zewsząd
dobiegały go nawoływania wojowników, którzy w całym zamieszaniu
próbowali przekazywać sobie wiadomości.
-
Pomóż nam!
- Tutaj, mój oddział
jest w rozsypce!
-
Dostali się do pałacu!
-
Czy któryś budynek ocalał?!
Pomógł
dwóm elfom powalić centaura i zaczepił jednego z nich, gorączkowo
łapiąc go za tunikę.
-
Co z Gilharem? Gdzie jest generał Gilhar?!
Wojownik
wyszarpnął się z jego uścisku, wytarł zakrwawiony miecz o
spodnie i zanim odbiegł, rzucił ponuro:
-
Nie żyje.
Nie
miał czasu przetrawić tych słów, gdyż musiał uchylić się
przed mieczem centaura, który naszedł go od tyłu. Odwrócił się
i stanął z nim twarzą w twarz. Nie miał żadnego wsparcia.
Patrzył na brodatą, paskudną twarz osadzoną na szerokiej piersi w
pancerzu oraz na koński grzbiet i przebierające w ziemi kopyta.
Gilhar
nie żyje. Mój oddział pewnie też. A co z królem i królową?
Lisirrą? Bogowie, chociaż im pozwólcie przeżyć.
Nie
rozpacz, ale wściekłość zalała go gwałtowną falą. Rzucił się
na centaura z dzikim okrzykiem i furią. Przestał myśleć, poddając
się prostym instynktom, towarzyszącym walce. Zabijać i nie dać
się zabić.
W
bezpośrednim starciu centaur był dla niego za silny, dlatego unikał
jego miecza, wykonując wokół niego skoczny taniec. Mimo ochronnej
bariery, został draśnięty w brzuch. Rana nie była śmiertelna,
ale ból jeszcze bardziej go rozjuszył. Wskoczył na grzbiet
centaura i zanim ten spróbował go zrzucić, wlał całą swoją Moc
w ostrze i wbił go w głowę wroga, przeszywając ją na wylot.
Wyszarpnął klingę i skoczył ku następnemu przeciwnikowi.
Walka
zdawała się ciągnąć w nieskończoność, a czas dziwnie się
rozszerzył. Raliel biegał od jednego wroga do drugiego, pomagając
ocalałym towarzyszom i cały czas starając się dotrzeć do zamku,
już chyba jedynego ocalałego budynku. Jego jarzący się zielenią
miecz ciął powietrze z prędkością światła i z siłą gromu.
Ponieważ centaury nosiły grube pancerze na torsach i miały dobrą
obronę, ciężko było je zabić. Raliel wyczuwał w pobliżu
potężną energię Najstarszej, która z ukrycia kierowała swoją
armią, niczym kukiełkami. Gdyby ją dostrzegł, od razu by ją
zabił, bez pytania kim jest i dlaczego to robi.
Powoli
tracił siły i nadzieję, ale nie hart wojownika. Poruszał się
szybko i bezszelestnie, gorączkowo wyszukując szczelin w
pancerzach, a potem z determinacją walcząc o to by zatopić tam
swój miecz. W ferworze walki został ranny w ramię, a zagubiona
strzała drasnęła mu skroń. Teraz krew zmieszana z potem płynęła
po jego twarzy i wciskała się do oczu, których nie miał czasu
nawet przetrzeć. Przyłapał się na tym, że zaczyna wymachiwać
mieczem na oślep, zdając się na łud szczęścia i intuicję.
Paliło go w płucach, a ręka trzymająca miecz zaczynała drętwieć
i coraz bardziej ciążyć. Drugie ramie było już niezdatne do
walki; bezwładnie zwisało wzdłuż boku, a krew ściekała po
palcach, znacząc za nim szkarłatną ścieżkę.
Dzień
powoli się kończył, a walka wciąż trwała. Zamek był poza jego
zasięgiem i pomimo, że walczył bez wytchnienia, centaurów jakby
przybywało. Powoli tracił nie tylko siły, ale i determinację. W
końcu przyszło zniechęcenie. Pomimo, że wciąż starał się
dotrzeć do pałacu, nie wiedział nawet czy królewska rodzina wciąż
żyje. Wszędzie widział tylko centaury i już tylko gdzie nie gdzie
niewielkie grupki elfów próbowały stawiać słaby opór. W pewnym
momencie został sam na polu walki, otoczony ze wszystkich stron
cuchnącymi, rozszalałymi stworzeniami.
Wciąż
próbował walczyć, kiedy jego bark przeszyła strzała, a potem
druga utkwiła gdzieś w boku. Był tak odrętwiały i otępiały, że
nie poczuł nawet bólu. Dopiero, gdy dłoń odmówiła mu
posłuszeństwa, a miecz wyślizgnął się z wilgotnych, sztywnych
palców, zrozumiał, że osiągnął swoją granicę. Ostatkiem sił
jakoś przemknął między armią centaurów i potykając się,
pomknął do lasu.
Uciekł.
Zmierzch
zabarwił wierzchołki drzew Zielonego Lasu na czerwono,
obwieszczając koniec krwawej rzezi. Blask dogasającego ognia
tworzył nad polaną krwawą łunę, ale im głębiej w las, tym
cienie stawały się coraz głębsze.
Raliel
potykał się o korzenie i kamyki, gdy chwiejnym krokiem przedzierał
się przez spalone zarośla i powalone drzewa, coraz bardziej
oddalając się od miasta. Wieczorny chłód targał jego rozpalonym,
odrętwiałym ciałem. W końcu znużony padł na miękki pech pod
młodym drzewkiem. Dysząc chrapliwie, spojrzał na prześwitujące
między gałęziami niebo. Wokół unosił się jedynie szary dym, a
piękny Zielony Las zmieniał się w poczerniałe pogorzelisko.
Raliel
czuł jak uchodzi z niego życie. Nasłuchując nerwowego pohukiwania
sowy, odwrócił wzrok od miejsca, gdzie spędził całe życie i w
końcu zamknął powieki. Nie potrafił zdobyć się na rozpacz, czy
smutek. Nie myślał o śmierci swoich towarzyszy, zniszczeniu
Zielonego Lasu, czy o tajemniczej Najstarszej, która nasłała na
nich centaury.
W
tej chwili myślał wyłącznie o Lunnie. O jej jedwabistych włosach,
które tak lubiła zaplatać w warkocz i o jej psotnym uśmiechu, gdy
znów uciekła z zamku by trenować z nim walkę. O Lunnie, którą
kochał i której nigdy nie powie jak bardzo jest mu przykro. Jej
twarz majaczyła mu przed oczami do momentu, aż w końcu zabrała go
ciemność.
***
Rairi stała z boku i niewidzialna dla otoczenia,
obserwowała jak centaury niszczą miasto i zabijają elfy.
Uśmiechała się szeroko z okrutną satysfakcją. Krew elfów
plamiła trawę na polanie i wsiąkała w ziemię. Zielony Las
płonął, trawiąc jedno drzewo za drugim. Przywitała ją czerwień
świtu, a teraz żegnała krwawa łuna zmierzchu.
Gdy
w końcu padł ostatni elf, na niebie królowała już głęboka noc.
Samotny kruk wyłonił się z mroku i z szumem skrzydeł przysiadł
na jej ramieniu.
-
Jesteś?
Pogłaskała go krótko,
opuściła swoją kryjówkę i ruszyła w stronę jedynego ocalałego
budynku – zamku. Przeszła nad ciałami elfów, minęła trawiące
wszystko płomienie i weszła do pałacu, strzeżonego przez grupę
centaurów.
Skinęła ponuro głową.
- Dobrze – dotknął jej ramienia i wyszeptał – Zajmij się nią.
Kiedy wyszli, Lunna wciąż stała bez ruchu przy biurku i patrzyła tępo na drzwi. W głowie miała czarną dziurę.
Skinęła ponuro głową.
- Dobrze – dotknął jej ramienia i wyszeptał – Zajmij się nią.
Kiedy wyszli, Lunna wciąż stała bez ruchu przy biurku i patrzyła tępo na drzwi. W głowie miała czarną dziurę.
W
środku panowała grobowa cisza. Białe korytarze ozdobione
diamentami i podtrzymywane przez smukłe kolumny były puste, martwe.
Kroki Najstarszej odbijały się echem od każdego zakamarka zamku,
kiedy lekkim krokiem zmierzała w stronę sali tronowej. Czerwono
złota suknia zdawała się otaczać jej ciało płomieniem przy
każdym ruchu. Rairi poprawiła swoje czarne włosy spływające
luźno na plecy, rozglądając się wokół z pogardliwym
uśmieszkiem. Jakie to śmieszne i żałosne, że przez te wszystkie
lata nic się tu nie zmieniło. Nie zdziwiłaby się, nawet gdyby jej
pokój wciąż na nią czekał w nienaruszonym stanie.
Sala
tronowa miała wysokie łukowate sklepienie, zdobne kolumny i jeszcze
więcej zielonych i złotych świecidełek. W powietrzu wisiało
kilka magicznych kul światła. Pośrodku stał szeroki stół zaś
na podwyższeniu znajdowały się cztery trony, teraz puste. W sali
znajdowało się co najmniej dwa tuziny uzbrojonych centaurów oraz
troje elfów.
Ivero,
Niadai oraz ich córka.
Stali
blisko siebie i wpatrywali się wrogo w pilnujących ich centaurów,
którzy powarkiwali na każde ich drgnienie. Na widok wchodzącej do
sali Rairi, królowa elfów ze zdumieniem otworzyła szeroko oczy.
- Ty...
jak śmiesz się tu zjawiać.
Rairi
rozłożyła ramiona, uśmiechając się promiennie.
-
Och, droga siostrzyczko, ja również cieszę się z twojego widoku.
Ile to już lat? Trzysta? Spodziewałam się bardziej radosnego
przywitania.
Ivero
objął żonę i córkę i przesunął się lekko do przodu. Jego
miecz został skonfiskowany przez centaury, ale wciąż mógł używać
Mocy. Otoczył ich ochronną tarczą, jakby sądził, że to ich
uratuje.
-
Jak mogłaś nasłać na swój lud armię centaurów? – Gdyby samo
spojrzenie mogło zabijać, Rairi byłaby już martwa.
-
Wasza Wysokość sam mnie wygnał – przypomniała sarkastycznie –
Ogłosiliście, że nie należę już do tej społeczności i bardzo
głęboko wzięłam to sobie do serca.
- Ty nie masz serca – mimo, że Niadai patrzyła
na nią wrogo, na jej bladym pięknym obliczu widniał lęk.
Przyciskała do siebie kurczowo córkę, która z jeszcze większym
przerażeniem zerkała zza sukni matki na centaury.
- Hmm, to ciekawe stwierdzenie. Faktycznie jednak
dawno go nie używałam.
Rairi uśmiechnęła się przelotnie, przeszła
obok nich i zasiadła na największym tronie. Rozparła się na nim
wygodnie opierając nonszalancko o poręcz. Rodzina królewska
zwróciła się w jej stronę, a centaury beznamiętnie skierowały w
ich stronę miecze.
- Dlaczego posuwasz się tak daleko? Przecież
kiedyś...
Najstarsza machnęła ręką w nieokreślonym
geście.
- Wybacz siostro, ale nie mam ochoty z wami
rozmawiać. Wpadłam tylko na chwilę – uśmiechnęła się słodko
– Oszczędzę wam mojego widoku i szybko to zakończę.
Skinęła nieznacznie głową i siedzący na jej
ramieniu kruk sfrunął na posadzkę. W rozbłysku światła i wśród
wirujących piór pojawiła się odziana w czarny płaszcz postać. Z
tym samym niezmąconym uśmieszkiem obserwowała jak jej sługa cicho
i szybko zabija ostatnią trójkę elfów w Zielonym Lesie, ostatnich
Najstarszych w Elderolu.
Centaury nawet się nie poruszyły, obojętne na
wszystko, co się wokół nich działo. Postać w płaszczu zamarła
przy martwych ciałach, jakby zmieniła się w głaz. Rairi
zmarszczyła lekko brwi i z niezadowoleniem poruszyła ustami. Jej
sługa jakby z ociąganiem, odwrócił się w końcu i klęknął
przed nią na kolano. Skłonił skrytą pod kapturem głowę.
- Dobrze się spisałeś – mruknęła i leniwie
oparła brodę na dłoni.
- Dziękuję. Jakieś jeszcze rozkazy?
- Na razie wracaj i rób co do ciebie należy.
Mniej uszy i oczy otwarte i informuj mnie o wszystkim.
- Tak jest.
Postać wyprostowała się, po czym zniknęła w
kłębowisku piór. Rairi odesłała centaury i jeszcze przez jakiś
czas siedziała na tronie, w kompletnych ciemnościach. Patrzyła na
ciała swojej rodziny i nie czuła kompletnie nic, nawet satysfakcji.
W końcu i ona rozpłynęła się w czerwonej mgiełce, pozostawiając
po sobie jedynie słodko – gorzki zapach.
***
Lunna siedziała na łóżku z tępym bólem
głowy i masowała sobie skronie. Musiała spać bardzo długo, gdyż
już dawno nie była tak wypoczęta. Za oknami był późny wieczór,
ale wątpiła, by minął więcej niż jeden dzień. Jak przez mgłę
pamiętała incydent w karczmie i wiedziała z całą pewnością, że
już nigdy nie sięgnie po żaden alkohol.
Gdy skąpo ubrana służąca przyniosła jej
kolację nie wahała się zjeść mięso. Z pełnym żołądkiem
poczuła się jeszcze lepiej. Długa rozmowa z Kruczym Królem
przyniosła jej pewną ulgę, jednak to nie on zaprzątał jej myśli.
Nawet nie Potomek Liry, o którym tyle się naczytała i nasłuchała,
a teraz mogła osobiście poznać ostatnią z rodu.
Biały Kruk. To on zafascynował ją od
pierwszego wejrzenia.
Lunna uśmiechnęła się do siebie z
rozmarzeniem. Nawet w najśmielszych snach nie wyobrażała sobie, że
spotka go osobiście. Żałowała, że nie został i nie porozmawiał
z nią dłużej, od tamtego momentu nawet nie zjawił się, by
zapytać czy czegoś nie potrzebuje. Jednak tak bardzo ją oczarował,
że chyba wybaczyłaby mu wszystko. Wciąż pamiętała jego głos,
przelotny dotyk, gdy pomógł jej napić się wody. I na bogów, te
jego oczy. Oczywiście, że mogły należeć tylko do Białego Kruka.
Nawet z tą blizną na policzku zdawał się bardziej pociągający i
atrakcyjny.
Czy można zakochać się w kimś, kogo
zobaczyło się tylko raz?
Lunna westchnęła cicho, przyłapując się na
tym, że po raz pierwszy w życiu rozmarzyła się na temat
mężczyzny. Ludzkiego mężczyzny. Gdyby Lisirra to usłyszała, z
pewnością by ją wyśmiała. A Raliel byłby okropnie zazdrosny.
Rozglądając się po złotej komnacie poczuła
nagle jakby przeszył ją piorun. Jej myśli zajmowały się
głupotami, podczas gdy zapomniała o najważniejszym.
Została wygnana z Zielonego Lasu.
Jej ciotka, Rairi razem z armią centaurów
zmierza w stronę Zielonego Lasu.
Zielony Las...rodzice...elfy...
Zerwała się z łóżka i na boso, w nieświeżej
sukience wybiegła z komnaty. Odrzuciła do tyłu roztrzepany warkocz
i przeczesując palcami sterczące na wszystkie strony włosy, ze
zdumieniem rozejrzała się po szerokim, jasno oświetlonym
korytarzu, całkowicie skąpanym w złocie. Okazało się, że cały
zamek to jedno wielkie rażące w oczy słońce.
- Hrabia! – zaczęła krzyczeń gorączkowo –
Gdzie jest hrabia!? Muszę z nim rozmawiać! Gdzie on jest! Gdzie...
– Tłumiony dotąd szloch teraz dławił jej gardło.
Pobiegła w stronę schodów i zaledwie zaczęła
się wspinać na piętro, potknęła się o stopień i krzyknęła,
przygotowując się na bolesny upadek.
Ktoś jednak złapał ją w ostatniej chwili i
uchronił od zderzenia z posadzką.
- W porządku? Co się
stało?
Wszędzie rozpoznałaby ten głos, chociaż
rozmawiali tylko raz i krótko. Nie odsuwając się, uniosła głowę
i popatrzyła prosto w intensywną zieleń oczu Białego Kruka. W
innych okolicznościach taka bliskość wywołałaby na jej
policzkach rumieńce, a serce przyprawiła o szybsze bicie. Teraz
jednak jej umysł całkowicie zatruwał strach i niepokój o
najbliższych. I dopóki nie upewni się, że są bezpieczni, nie
zazna nawet sekundy spokoju.
-
Hrabia – odezwała się chrapliwym głosem, oblizując zaschnięte
wargi – Muszę rozmawiać z hrabią.
Odsunął ją od siebie łagodnie, ale stanowczo.
-
Jest późno, więc...
- Nie! – Potrząsnęła gwałtownie głową i
chwyciła go za rękę. Jego dłoń była duża, silna i naznaczona
latami walk oraz ciężarem miecza. Całkowite przeciwieństwo jej
drobnej, bladej i gładkiej dłoni – Boję się o Zielony Las i
moją rodzinę – mówiła jednym tchem, z trudem hamując wciąż
narastającą panikę – Minęło zbyt dużo czasu. Rairi mogła już
tam dotrzeć. Centaury to nasi najgorsi wrogowie. Nawet nie wiesz, co
się może stać...
- Choć – podtrzymując ją ramieniem,
poprowadził w dół schodów – Hrabia jest jeszcze w swoim
gabinecie. Zaprowadzę cię do niego.
Lunna z ulgą i wdzięcznością dała się
poprowadzić przez złote korytarze. Nagle zrobiła się bardzo
senna, a jej umysł stał się ociężały, zmęczony stresem i
strachem. Jednak zanim dotarli do celu, mogła stanąć o własnych
siłach.
Argon
zapukał do złotych, zdobnych drzwi i bez czekania wpuścił ją do
środka.
Hrabia
Sorrin siedział za masywnym biurkiem obłożonym dokumentami i
drzemał na oparciu krzesła. Kiedy Biały Kruk odchrząknął
głośno, mężczyzna wyprostował się gwałtownie, kierując
rozespany wzrok na przybyłych. Na widok elfki, otworzył szeroko
oczy, wyraźnie zaskoczony.
-
Kto to jest, na bogów?!
Argon
pociągnął ją za sobą w głąb gabinetu.
-
Sorrinie, oto Lunna, księż....
Ale Lunna nie miała czasu na prezentacje i
uprzejmości. Obeszła biurko i w dwóch krokach doskoczyła do
zdumionego hrabiego. Pochyliła się nad nim i złapała go za skraj
tuniki, wlepiając w niego błagalne spojrzenie błękitnych
tęczówek.
-
Musisz mi pomóc! – Nie zdawała sobie sprawy, że podniosła głos
niemal do krzyku – Zielony Las i elfy są w niebezpieczeństwie.
Wyślij tam swoją armię, kogokolwiek, bo ja nie mogę wrócić.
Zabiją mnie zanim zdążę ich ostrzec!
- Ale...co się...stało? – Sorrin w końcu
odczepił jej palce od swojej tuniki i zdołał przerwać jej nerwowy
słowotok. Był blady i miał podkrążone oczy, a niespodziewany
atak elfki wyraźnie całkiem wytrącił go z równowagi.
-
Ona zmierza tam razem z armią centaurów. Jeśli tam
dotrze...jeśli... – Ugięły się pod nią kolana, więc musiała
oprzeć się o biurko.
- Kto?
- Rairi. Najstarsza. Nie wiem, dlaczego, ale
ona...chyba chce zabić elfy.
Sorrin otworzył usta, kiedy do gabinetu
wparowała zdenerwowana Ariel.
-
Zielony Las został zniszczony!
Zaledwie skończyła mówić, tuż za nią wpadł
Arwel. Zdyszany i wyraźnie wstrząśnięty, opadł na kolana przed
biurkiem. Następnie na jednym wydechu powtórzył te same słowa:
-
Zielony Las został zniszczony. Wszystkie elfy zginęły.
Argon pomógł mu wstać i podtrzymując, ruszyli
do drzwi.
-
To pewne? – zapytał Ariel w progu.
-
Miałam kolejną wizję, a poza tym wrócił Nox. Szuka cię.
Zielony
Las zniszczony. Elfy nie żyją. Zielony Las zniszczony. Elfy nie
żyją. Zielony Las...
Bez
końca powtarzała w myślach te same słowa, chociaż w ogóle nie
rozumiała ich sensu. Przed oczami stanęły jej sceny dawnego życia.
Jak w białej sukience nowicjuszki ćwiczyła zaklęcia, jako jedyna
ciągle popełniając błędy. Jak kłóciła się z matką o
małżeństwo i zbyt obcisłe suknie, czy jak Lisirra dokuczała jej,
że nie potrafi odpowiednio się zachowywać. Jak całe godziny
spędzała z Ralielem na ich sekretnej polance i potajemnie ćwiczyli
walkę na miecze.
Z
oporem dotarło do niej, że to koniec. Zielony Las nie istnieje, a
rodzice, Raliel i inni odeszli na zawsze...
Lunna
opadł na kolana. Zobaczyła jeszcze jak Ariel podbiega do niej i coś
krzyczy, jednak już jej nie słyszała. W tym momencie cały gabinet
przechylił się niebezpiecznie i wchłonęła ją ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz