Głęboka
noc przyniosła ze sobą mroźne podmuchy wiatru i odległe
pohukiwanie sowy. Jednak w obozie na tyłach zrujnowanej posiadłości
nikt nawet nie myślał o spaniu. Około pięciu tuzina wojowników
zebrało się na placu, w równym, sztywnym szeregu. Niektórzy bali
się nawet mrugnąć, inni dłubali w zębach, ziewali, lub szeptali
między sobą.
Balar
był tak wściekły, że jak tylko ustawili się przed nim w szeregu,
bez słowa wyjaśnienia zabił pierwszego z brzegu wojownika,
rozrywając go od środka poprzez zaklęcie Posłuszeństwa. Jego
zmasakrowane ciało leżało teraz między nimi, jako przestroga dla
pozostałych.
Szybkim
krokiem przemierzał plac w tą i z powrotem, z ponurym grymasem na
twarzy.
-
Panie, to naprawdę...
Balar nie wiedział, kto się odezwał i mało go
to obchodziło. Machnął ręką i wojownik w pierwszym szeregu padł
martwy na piasek z krwawymi łzami wypełniającymi szeroko otwarte
oczy. Wśród reszty zapanowało nerwowe poruszenie. Balar przystanął
gwałtownie i w jednej chwili zapanowała absolutna cisza. Zmrużył
oczy i popatrzył na nich ostro, z morderczym błyskiem w czarnych
tęczówkach.
- Nie obchodzą mnie wasze głupie wymówki –
warknął ze złością – Nie po to tu jesteście, żeby zabawiać
się ze służącymi i się lenić.
-
Ale Panie, my naprawdę...
- Milczeć! – Kolejny wojownik padł martwy,
podobnie jak jego poprzednicy, bez żadnego uprzedzenia. Ten, który
się odezwał, zadrżał gwałtownie. – Chyba wyraziłem się
jasno. Nie toleruję głupoty i braku posłuszeństwa. Zapytam więc
jeszcze raz. Dlaczego nikt nie próbował zatrzymać dziewczyny?
Nocną
ciszę rozdarło jedynie pohukiwanie sowy.
-
To stało się zbyt szybko, a poza tym, część z nas była daleko –
w końcu ktoś z tyłu odważył się odezwać.
Baral wyciągnął prawą dłoń, nad którą
pojawiło się kilka czarnych piór. Zatańczyły w powietrzu, tuż
przed nosem pierwszego szeregu wojowników. Musnęły jednego po
policzku, drugiego po piersi. Mężczyźni z przerażeniem cofnęli
się zgodnie kilka kroków.
- Mam dzisiaj naprawdę kiepski humor, więc
jeśli nie chcecie dołączyć do swoich martwych kolegów, lepiej
ruszcie swoje leniwe tyłki i mi ją znajdźcie. Możecie zabić jej
towarzyszy, ale dziewczyna jest moja. Czy to jasne? – Kiedy
odpowiedziały mu szybkie skinienia głową, warknął – To, na co
czekacie? Ruszać się!
Wojownicy odwrócili się bez słowa i
w chaotycznej grupie pognali w mrok nocy, płosząc cykady i robiąc
wokół siebie dużo hałasu.
Balar skierował się w stronę dworu.
Zaklął ostro, próbując iść prostym, sprężystym krokiem, co w
jego obecnym stanie było raczej niemożliwe. Blizny na całym ciele,
które pozostały mu po wizycie w podziemnym królestwie Jormunga,
zrobiły z niego kalekę na całe życie. Najgorszy ból już minął,
ale wciąż, kiedy się poruszał miał wrażenie, jakby jego ciało
składało się z samych strupów. Już nigdy nie będzie tak zwinny
i szybki jak kiedyś. A swoją frustrację i złość najlepiej
wyładowywał na innych.
Wtargnął do kuchni, gdzie służące zdrętwiały
ze strachu na jego widok, ale Balar nawet na nie nie spojrzał,
szybkim krokiem kierując się do głównego holu. Spróchniałe
deski skrzypiały przy każdym kroku, niczym jęki udręczonych dusz.
Wszystko pokryte było delikatną warstwą kurzu, a powietrze miało
posmak pleśni i wilgoci. Nawet, jeśli miałby się stąd
wyprowadzić, to wyłącznie dla Rairi. Być może kiedyś to zrobi,
ale nie dlatego, by sprawić jej przyjemność. To była ostatnia
rzecz, o której myślał.
Właśnie Rairi stanowiła jego kolejny problem.
Jeśli dowie się, że dziewczyna mu się wymknęła...
Na drugim piętrze usłyszał jakiś hałas,
który wyraźnie dochodził z biblioteki. Z tego, co pamiętał, do
tej pory przebywała tam tylko Ariel. A skoro ona to i...
Kuśtykając lekko, ruszył szybko w tamtym
kierunku. Bez zbędnych ceregieli otworzył z hukiem drzwi i wszedł
do ciemnej komnaty, wypełnionej po brzegi książkami. Przeszedł
między regałami w głąb sali, z towarzyszącym mu poskrzypywaniem
desek. Na podłodze w kącie paliło się kilka świec. Pośrodku
siedział Sato i trzymał na kolanach otwartą księgę. Patrzył
teraz na Balara i z zaskoczeniem mrugał powiekami.
- Sądziłeś, że się ukryjesz? Wiem, że to ty
pomogłeś jej uciec.
Sato wstał spokojnie, nie spuszczając
z niego bursztynowych, drapieżnych oczu. W kąciku ust pojawił się
szyderczy uśmieszek.
-
Możesz szaleć ze złości i nawet mnie zabić, ale już jej nie
odzyskasz.
Jego pewność siebie rozsierdziła Balara.
Otaczające go podłużne cienie trzasnęły o podłogę, aż rozległ
się nieprzyjemny, głuchy dźwięk.
- Ty parszywy kundlu. Pożałujesz, że w ogóle
odważyłeś się z nią zaprzyjaźnić – pojedynczy cień owinął
się wokół bioder Sato i przyciągnął go do Balara, który z
ponurym grymasem pochylił się nad jego uchem – Rozgniewałeś
mnie i to bardzo. Wcześniej miałeś naprawdę dobre życie, ale sam
z niego zrezygnowałeś.
Balar naprawdę musiał kogoś
uderzyć. Więc bił Sato tak długo, aż rozbolały go ręce.
Krępujące go więzy w końcu znikły i Sato upadł ciężko na
podłogę. Stęknął głośno, ale się nie podniósł i nawet nie
otworzył oczu. Ale to Balar zaciskał z bólu szczęki i choć
wiedział, że jego ciało będzie tego żałować, zaczął teraz
bezlitośnie kopać wojownika gdzie się dało. W pewnym momencie
uderzył tak mocno, że Sato przejechał po podłodze i uderzył w
regał, który zachwiał się nad nim niebezpiecznie. Chłopak wciąż
oddychał, choć już się nie poruszył.
Balar
przyglądał mu się przez chwilę, a potem wyszedł z biblioteki i
zatrzasnął za sobą drzwi. Wspinając się na najwyższe piętro,
dyszał ciężko z wysiłku i bólu, który zaatakował jego
zdeformowane ciało. W pierwszej kolejności z przyzwyczajenia
zajrzał do pokoju obok. Pusty stół i prycza wyglądały dziwnie
nienaturalnie i obco. Pojedynczy promień księżycowego światła
osiadł na łóżku, zapewne tam, gdzie leżała godzinami i
planowała ucieczkę. W powietrzu wciąż unosił się jej zapach,
choć tylko czuły węch mógł go wychwycić. Kiedy otworzył drzwi
swojego pokoju, zdawało mu się przez sekundę, że w mrocznym
korytarzu mignęły mu rude włosy. Schował się w ciemnościach
swojej samotni i zwalił ciężko na pryczę. Nawet nie miał siły
by zdjąć płaszcz i buty. Zamknął oczy, kiedy nagle jego ciało
przecięła pojedyncza błyskawica bólu i potężna świadomość
wkradła się do jego znużonego umysłu.
Jak się czuje mój najwierniejszy sługa?
Skrzywił się ledwo dostrzegalnie.
Sama jej obecność wywoływała w nim dziwny, mrowiący ból, ale
prawdopodobnie robiła to z pełną premedytacją. I tak miał
wrażenie, że obchodzi się z nim wyjątkowo łagodnie.
Nie
jestem twoim niewolnikiem. Warknął.
I właśnie zamierzałem iść spać.
Och,
drogi Balarze, nie denerwuj się tak. Nawet nie wiesz jak za tobą
tęsknię. Im szybciej wykonamy swoją robotę, tym szybciej będziemy
mogli wreszcie się spotkać. Takie rozmowy na odległość nie są
wcale zabawne.
Przykro
mi. W tej chwili i tak bym do ciebie nie przyszedł, nawet, jeśli
byś mnie błagała. Nie cierpię centaurów.
W
takim razie zabiję je, jak tylko wykonają dla mnie zadanie.
Lepiej
tego nie rób. Mogą się jeszcze przydać.
Nie
lubię słuchać czyichś rozkazów, ale w tym wypadku się zgadzam.
Kiedy je wypuszczę, będą otępiałe i zdezorientowane. Narobią
wiele szkód.
Gdzie
jesteś?
W
drodze do Zielonego Lasu. Sama dotarłabym tam szybciej, ale tak jest
nawet zabawnie. A najlepsze dopiero przede mną. Jednak dosyć o
mnie. Jej głos
stał się o tonę ostrzejszy.
Widzę, że ta mała ci uciekła. Jeśli jej nie znajdziesz, nasz Pan
będzie bardzo niezadowolony.
Nie
musisz mi przypominać. Pracuję nad tym.
Śpiąc?
Jestem
zmęczony. Posłałem za nią wszystkich moich ludzi. Jutro z samego
rana to załatwię.
Mam
nadzieję. Jeśli będzie z Kruczym Królem, zabij go. A dziewczynę
przyprowadź do Czarnej Wieży. Nasz Pan chce się z nią spotkać.
Chyba dasz radę?
Nie
wierzysz we mnie?
Tylko
się upewniam. Twoje rany wciąż są świeże, więc lepiej na
siebie uważaj. Nie chcę, żeby teraz coś ci się stało.
Od
kiedy to martwisz się o moje życie?
Od
zawsze mój drogi. Wciąż cię pragnę, więc mam nadzieję, że
przeżyjesz jak najdłużej.
Zanim zdążył coś odpowiedzieć,
roześmiała się i odpłynęła z jego umysłu.
Balar
otworzył oczy. Znajdował się w swojej malutkiej komnacie, otoczony
ciszą i gęstym mrokiem. Zza ściany nie dochodziły żadne dźwięki,
ale przecież nigdy już nic stamtąd nie usłyszy. Mógłby się
skupić i znaleźć ją w mgnieniu oka. Był na to jednak zbyt
zmęczony.
Jutro.
Jutro ją znajdzie i zrobi, co do niego należy.
***
Namiot był niski i przeznaczony, co najwyżej
dla dwóch osób. W środku nie było żadnych przedmiotów ani
mebli, nawet prostego krzesła. Przez luźno zwisające płachty
materiału stanowiące wejście do namiotu, wdzierało się chłodne
powietrze wieczoru oraz snop księżycowego światła. Riva
leżał spokojnie na plecach pośrodku namiotu i próbował zmusić
ociężały umysł do pracy. Nogi i ręce ścierpły mu od więzów i
zbyt długiego bezruchu. Był głodny i spragniony, ale najbardziej
doskwierający był ból klatki piersiowej i barków, które
pokrywały podłużne, wciąż świeże i nie zagojone czerwone
pręgi. Z trudem przypominał sobie ostatnie wydarzenia, a sama próba
zaczerpnięcia Mocy powodowała jeszcze większy ból głowy i lewej
dłoni.
Nie miał pojęcia gdzie jest, czyj to namiot i
jak długo był nieprzytomny. Miał jednak niedobre przeczucie, że z
jednych kłopotów, wpakował się w następne.
Powietrze przesycone było dymem z ogniska,
pieczonym mięsem i tą specyficzną piżmową wonią dzikich
zwierząt. Z zewnątrz dochodziły go różne odgłosy. Pokrzykiwania
ludzi, śmiech dzieci, liczne kroki, a także wycie wilków i innych
zwierząt. Błądząc wzrokiem po płachcie namiotu, powoli
przypominał sobie ostatnie wydarzenia. Porwanie, przesłuchiwanie
przez tą elfkę, a potem ucieczkę. Czuł się przegrany i poniżony.
Gdyby nie Ceron, pewnie umarłby w tamtej cuchnącej oborze i nikt by
nawet nie wiedział, gdzie leży jego ciało.
Żałosne.
Jestem beznadziejnym królem.
Nie
wiedział nawet, co się stało z Ceronem i czy nadal żyje. Sam był
tak ranny i osłabiony, że nawet nie potrafił trzeźwo ocenić
całej sytuacji, nie mówiąc już o próbie ucieczki. Po raz
pierwszy czuł się tak bardzo bezradny. Wszystkie mięśnie miał
tak obolałe, że nie wiedział nawet czy dałby radę wstać o
własnych siłach. Poza tym lewa dłoń piekła niemiłosiernie, co
uniemożliwiało mu nawet przemianę.
Kilka
razy próbował walczyć z więzami, ale poza dodatkowym bólem,
niczego nie zdziałał. Z głośnym westchnieniem ułożył się na
boku, próbując przywrócić krążenie w dłoniach. Zemdliło go od
odoru zaschniętej krwi na ranach, więc zamknął oczy i skupił się
na odległym zapachu lasu. Skoncentrował się na oddechu, aż jego
ciało w końcu się odprężyło, a myśli przestały przyprawiać o
ból głowy.
Zaczynał już przysypiać, jednak nagły ruch
wzbudził w nim czujność. W progu pojawiła się młoda kobieta z
naręczem bandaży i glinianą miseczką w drugiej ręce. Na sobie
miała krótką sukienkę ze skóry niedźwiedzia odważnie
odsłaniającą większą część ciała. Ciemnobrązowe włosy
spływały luźno na ramiona, do tego miała długie, zgrabne nogi i
filigranową figurę. Emanowała drapieżną siłą i pewnością
siebie.
- Widzę, że nareszcie się obudziłeś –
odezwała się szorstko, obrzucając go chłodnym spojrzeniem.
Podeszła do niego i uklękła tuż obok. Dopiero
z bliska zauważył, że jej oczy również były szare, tyle, że o
kilka odcieni ciemniejsze. Miała ogorzałą od słońca, ciemniejszą
karnację i w głębi duszy musiał przyznać, że jest naprawdę
piękna. Jej pełne, zmysłowe usta, były w tej chwili lekko
zaciśnięte i milczące. Na oko mogła być niewiele od niego
starsza.
Be słowa obróciła go na plecy, po czym zaczęła
obmywać jego tors gęstą miksturą, która miała dziwny ostry
zapach i przy zetknięciu ze skórą, parzyła, jakby dopiero co
wyjęto ją z ognia. Riva syknął cicho, ale bez protestu wytrzymał
jej zabiegi. Ponieważ kobieta nie patrzyła na jego twarz, sam mógł
spokojnie jej się przyglądać. I im dłużej na nią patrzył, tym
miał dziwne uczucie, jakby gdzieś już ją spotkał. Czy mógł
zapomnieć takie oczy?
Gdzieś na dnie umysłu zamajaczył mu krótki
fragment niewyraźnego wspomnienia.
Przechodząc przez
otwartą bramę, obejrzała się z grymasem gniewu i poczucia zdrady.
W jej szarych oczach lśniły łzy.
Kobieta znała się na rzeczy, bo sprawnie i
szybko opatrzyła jego rany i porządnie zabandażowała. Kiedy
skończyła, bez słowa ruszyła do wyjścia.
- Poczekaj.
Zatrzymała się w progu z dłonią podtrzymującą
luźny fragment płachty, wpuszczając do środka więcej bladej
poświaty księżyca. Odwróciła się i zmrużyła oczy, spoglądając
na niego z wyraźną niechęcią.
- Gdzie jestem? – Zapytał ochrypłym
głosem. Podejrzewał, że jeśli pierwszy nie zacznie mówić,
niczego się od niej nie dowie. A skoro opatrzyła jego rany, raczej
nie zamierzała go zabić.
- To akurat nie powinno cię obchodzić
– odparła sucho.
- Gdzie jest Ceron? Co z nim zrobiliście?
- Ten staruch? Nie żyje. Znaleźliśmy
go martwego przy drodze – powiedziała obojętnie i wyszła.
Riva otworzył i zamknął usta w bolesnym
zdumieniu.
A
więc Ceron nie żyje?
Przez
długi czas leżał bez ruchu, z trudem oswajając się z tym
bolesnym faktem. Śmierć przyjaciela naprawdę go dotknęła. Czuł
się dodatkowo winny, że to przez niego hrabia musiał tyle
wycierpieć. Ceron zawsze służył młodemu królowi radą i nie
uchylał się od obowiązków. W pewnym sensie zastępował mu ojca,
którego stracił stanowczo zbyt wcześnie. Był też jego doradcą i
najlepszym przyjacielem.
Kiedy kobieta wróciła późną nocą, Riva
zdążył się zdrzemnąć, choć starał się być czujny i
przytomny. Nieznajoma tym razem przyniosła jedynie gliniany kubek.
Bez słowa pomogła mu usiąść i przytknęła naczynie do ust. Riva
spojrzał na nią, a potem na gęsty płyn. Miał ostry, intensywny
zapach i jasno niebieski kolor. Nie znał żadnych specyfików ani
roślin, które mogłyby tworzyć ten dziwny napar.
Ponownie spojrzał na kobietę, zmarszczył lekko
brwi i zacisnął usta.
Cokolwiek było w kubku wolał tego nie pić. Jego ciało nie
wytrzymałoby kolejnej dawki czegokolwiek toksycznego. Jeśli
próbowała go zabić albo otumanić, nie zamierzał się tak łatwo
poddać.
Kobieta dostrzegła jego wahanie i jej wargi
drgnęły w ironicznym grymasie.
- Na twoim miejscu też bym myślała, że to
trucizna. Ale nie masz się, czego bać, Wasza Wysokość –
ostatnie słowa wymówiła z nieukrywanym cynizmem – To tylko grik.
Ma taki kolor, bo robiony jest z niebieskich kwiatów. Pomaga w
leczeniu ran i uśmierza ból.
Riva przyglądał jej się nieufnie.
- Grik? – Zapytał ostrożnie – Nigdy nie
słyszałem o takiej roślinie.
Przewróciła oczami, ale jej uśmiech stał się
szerszy i bardziej wyniosły. Ku jego zaskoczeniu, wyjaśniła
spokojnie:
- Ten kwiat występuje tylko w niektórych lasach
i kwitnie wyłącznie w nocy. Trzeba go zebrać zanim osiądzie na
nim rosa i szybko przyrządzić, bo uschnie i straci swoje
właściwości. Jego łodyga i liście mają wiele innych przydatnych
zastosowań. A teraz pij, bo wystygnie.
Riva nie był pewny czy powinien wierzyć jej
słowom, ale chyba nie miał wyjścia. Zresztą, gdyby ten grik miał
być trujący, z pewnością już wcześniej by o nim słyszał.
Przyjrzał się niebieskiej substancji i w końcu
skinął krótko głową. Przechyliła kubek i ostrożnie upił
niewielki łyk. Palący ogień wdarł się do jego gardła i niemal
od razu się zakrztusił, o mało nie wypluwając naparu. Miał
nieprzyjemny cierpki posmak, ale musiał stwierdzić, że
rzeczywiście działa. Już po chwili poczuł wyraźną różnicę.
Ból towarzyszący mu od momentu przebudzenia, nieco zelżał, a
myśli stały się jaśniejsze.
Kobieta prychnęła cicho, ponownie podtykając
mu kubek. Bez sprzeciwu wychylił duszkiem całą zawartość,
starając się ignorować ogień w ustach i przełyku.
W pewnym momencie jego wzrok powędrował na jej
odsłonięte ramię, gdzie widniał dziwny, poszarpany tatuaż. Dwie
podłużne linie przypominające draśnięcie pazurów coś mu
przypominały. Przez chwilę wpatrywał się w niego bezmyślnie, z
coraz silniejszym wrażeniem, że powinien wiedzieć, co oznacza.
Nagle otworzył szeroko oczy i zakrztusił się
napojem. Kobieta zabrała kubek i zaklęła cicho, kiedy wypluł na
podłogę kilka kropel. Potem spojrzał na nią w zdumieniu.
- Vethoyni – wyszeptał, jakby jeszcze nie
dowierzał własnemu odkryciu.
Wyprostowała się i spojrzała na niego z
rozbawieniem.
- Myślałam, że nigdy tego nie odkryjesz. Tak
królu, w końcu sobie o nas przypomniałeś. Na twoje nieszczęście
jeszcze żyjemy. Jesteś na naszym terytorium, a jak wiesz my nie
uznajemy ludzkich zasad – zanim wyszła z namiotu, zerknęła na
niego przez ramię. W jej stalowych oczach nie było ani krzty
litości. Były równie ostre jak klinga miecza. – Nadszedł czas
byś zapłacił za błędy ojca. Osobiście dopilnuję, żebyś nie
zapomniał, jak twoja rasa znieważyła mój klan.
Kiedy wyszła, Riva opadł na ziemię i zamknął
oczy, kompletnie wyczerpany.
A więc trafiłem
do kryjówki Vethoynów. Interesujące.
Tyle lat próbował ich odnaleźć i
porozmawiać. To był dobry moment, właściwie najlepszy, jaki mógł
mu się trafić. Jednak bogowie wciąż nad nim czuwają.
Riva przestał się martwić i
odetchnął z ulgą. Na razie pozostawało mu tylko odpoczywać.
Dopóki ma krucze znamię na dłoni, może czuć się bezpieczny.
Nawet Vethoyni będą musieli zaakceptować jego władzę.
Załatwię to szybko i wrócę do
zamku. Pewnie wszyscy mnie szukają, a Argon szaleje z niepokoju. Czy
wróciłaś do domu? Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku,
Ariel. Już nie mogę się doczekać, żeby znów cię zobaczyć.
Wyszeptał głośno jej imię i w
następnej sekundzie już spał.
***
Odkąd Cyrret odpłynął, Cerela nikt nie
pilnował. Dlatego bez trudu przemknął przez uśpioną wioskę i
obok drzemiących strażników. Kiedy dotarł do pieczary w lesie,
ich dawnej kryjówki, reszta już tam była. Zinn, Mared i Tiril
siedzieli skuleni na zimnym kamieniu i milcząc, wpatrywali się we
własne, przetarte buty. Panującego w środku głębokiego mroku nie
rozpraszało nawet chłodne światło księżyca. Kiedy wszedł do
opuszczonej jaskini, unieśli głowy i popatrzyli na niego
beznamiętnie. Zinn skulił się jeszcze bardziej, a jego blada twarz
wyglądała tak, jakby zaraz miał się rozpłakać. Mared zagryzł
wargi i zmarszczył brwi, jako jedyny demonstrując swój gniew.
Wszyscy mieli podkrążone oczy i sińce na ciele i twarzy. Najgorzej
jednak wyglądał Tiril. Na widok Cerela, szybko odwrócił głowę i
skrzywił się, demonstrując czerwoną szramę na policzku i
fioletowego sińca pod okiem.
Cerel starał się nie zwracać uwagi na fakt, że
do nich nie pasuje, i że jego życie nawet się polepszyło. Rano
założył czyste ubranie i ciepłe buty, zjadł też porządne
śniadanie, wykradzione z kuchni.
Stanął w cieniu naprzeciw przyjaciół, oparł
się bokiem o ścianę i nonszalancko skrzyżował ramiona na piersi.
Przez kilka długich minut cała czwórka milczała, wpatrując się
w siebie jak zaklęta. Wdzierające się do środka chłodne
powietrze przynosiło ze sobą słony zapach morza i lasu. Choć było
im zimno i ledwo mogli dostrzec własne twarze, siedzieli w
ciemności, z obawy, że ktoś jednak mógłby odkryć ich kryjówkę.
Wiele ryzykowali, wykradając się tutaj
- Dlaczego nas unikasz?
Pytanie Mareda wyrwało Cerela z rozmyślań o
dawnych czasach, kiedy chowali się tu przed dorosłymi, a całe dnie
spędzali na beztroskich zabawach. Zerknął na przyjaciela, kopiąc
czubkiem buta drobne kamyczki pod nogami.
- Ja? – Odpowiedział pytaniem.
Mared uniósł zaciśniętą pięść i zamierzał
już wstać, ale Zinn powstrzymał go szarpnięciem za ramię i sam
odezwał się z wyrzutem w głosie:
- Odkąd ci dranie napadli na naszą wioskę, w
ogóle z nami nie rozmawiasz. Nawet na ulicy udajesz, że nas nie
widzisz.
- Wiemy, że teraz cierpisz – wtrącił cicho
Tiril, pocierając zraniony policzek i krzywiąc się od czasu do
czasu – Straciłeś rodziców i dziewczynę. Ale wciąż masz
nas...Jesteśmy przyjaciółmi i...
- Proszę cię – przerwał mu ze złością
Mared, posyłając w stronę Cerela wściekłe spojrzenie – Nie
rozumiesz tego? On najwidoczniej nie potrzebuje już naszej
przyjaźni. Znalazł się wielki bohater. Co? Może powiesz nam
jeszcze, że kombinujesz coś za naszyni plecami?
Cerel nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się
półgębkiem. Po dłuższej chwili milczenia, wzruszył nieznacznie
ramionami.
- W sumie nie chciałem wam o tym mówić...Skoro
jednak wspomnieliście już o tym, to owszem. Mam zamiar stąd uciec.
- Co?!!! – Cała trójka krzyknęła
równocześnie.
- Ciszej. – Cerel skrzywił się, po czym
zmierzył ich chłodnym spojrzeniem – Co? Tacy zaskoczeni?
- To...To... – Zinnowi zabrakło słów. Tiril
tylko skulił się jeszcze bardziej i zwiesił głowę. Nigdy nie
uczestniczył w ich kłótniach, a ta cała sytuacja najwidoczniej
całkiem go załamała.
- Więc w ogóle nie zamierzałeś nas o tym
poinformować? – Warknął Mared. – A co z innymi?
- Hmm, ale to znaczy, że uciekniesz, żeby
sprowadzić, pomoc, tak?
- Uciekam, bo chcę się stąd wyrwać i
rozpocząć nowe życie. Być może udam się do De’Ilos i zaciągnę
na jakiś statek. Nie wiem czy do tego czasu ktoś z was przeżyje,
więc...
Zapadła kompletna cisza. Przyjaciele patrzyli na
siebie, jakby podejmowali jakąś ważną decyzję. Tylko na twarzy
Tirila malował się chwytający za serce smutek. Mared wstał
gwałtownie, po czym wycelował w Cerela palec.
- Ty! – Krzyknął, aż reszta podskoczyła na
swoich miejscach. Zreflektował się szybko i zniżył głos – Ty
szczurzy draniu! Więc naprawdę chcesz nas tu zostawić? Po tych
wszystkich latach, tylko tyle dla ciebie znaczymy? – Zinn znów
musiał go przytrzymać, żeby nie rzucił się na chłopaka.
- Myśleliśmy, że razem wymyślimy jak wybrnąć
z tej sytuacji, ale widzę, że już sam o wszystkim zdecydowałeś?
Cerel patrzył na nich spokojnie, w milczeniu.
Uśmiechnął się z ironią. Co oni mogli wiedzieć? Nie byli
świadkami jak zginęła jego ukochana, ani nie zostali w taki głupi
sposób osieroceni. Jego przyszłość była jedną wielką
niewiadomą. Czuł jednak, że za wszelką cenę musi przeżyć. Do
tego nie potrzebował dzieciaków, którzy plątaliby mu się pod
nogami.
Cała trójka zamarła, oczekując na jego
odpowiedź. Nie było sensu dalej tego przeciągać. Był senny i
marzył o miękkim łóżku w etterze. Podczas nieobecności Cyrreta,
cały dom należał do niego. Delektował się tą chwilą luksusu
dopóki jeszcze mógł i nie zamierzał z nikim jej dzielić.
- Mared ma rację – odpowiedział sucho –
Zamierzam uciec sam, bo jestem realistą. – Podkreślił ostro,
wyprostował się i popatrzył na nich kolejno. – Nie możecie mieć
do mnie urazy, bo w takiej sytuacji każdy postąpiłby tak samo. W
tym świecie przeżyją tylko najsilniejsi. Jeśli wasze rozumki nie
mogą tego pojąć, to już wasz problem.
- Ty wredny...!
Zinn w końcu przestał się hamować i również
wstał. Teraz jedynie Tiril siedział na podłodze, skulony i drżący,
w milczeniu obejmował ramionami kolana. Cerel nie mógł długo
patrzeć na swojego najbliższego przyjaciela. Wiedział, że jeśli
ten w końcu by się odezwał, jego starannie budowany mur szybko by
runął. Żałosny wygląd chłopaka sprawiał tylko, że Cerel
cierpiał jeszcze bardziej.
Musiał uciec, bo był bezsilny.
Musiał uciec i jak najszybciej zapomnieć. To
miejsce, wszystko tutaj przypominało mu, że został sam na świecie.
Wyprostował się i podszedł do Mareda. Widząc
jego zaciśnięte pięści i napięte mięśnie, parsknął pod
nosem.
- Chcesz mnie uderzyć? Proszę bardzo. Jednak
gdybyś to ty był na moim miejscu, postąpiłbyś tak samo. A wiesz,
dlaczego? Bo taki już jest ten świat. Mnie tu nic już nie trzyma,
a ta wioska skazana jest na zagładę. Nie wiem jak wy, ale ja nie
zamierzam jeszcze umierać.
Wyglądało jakby Mared naprawdę chciał go
uderzyć, jednak nie zrobił tego. Odsłonił jedynie zaciśnięte
zęby i warknął niczym wściekły pies. Tymczasem Zinn pomógł
wstać milczącemu Tirilowi i postawił go przed Cerelem.
- Mówisz, że nic cię tu nie trzyma –
warknął, siłą przytrzymując chłopaka za kark, by nie uciekł –
Nie będziesz, więc miał wyrzutów sumienia, jeśli tu umrzemy, jak
mówisz? Najsłabsi będą się najkrócej bronić. Przyjrzyj się
tej twarzy i jeśli nadal chcesz uciekać, to proszę bardzo.
Cerel przełknął nerwowo ślinę, ale nawet nie
drgnął. Patrzył Tirilowi w oczy i widział w nich swoje własne
przerażenie. Chłopak miał udręczoną minę i białą jak papier
twarz. Nadal milczał uparcie, choć widać było, że chce coś
powiedzieć. W końcu Cerel pierwszy spuścił wzrok. Najpierw
zahaczył nim o fioletowego sińca, a potem o czerwone zadrapanie na
policzku. Przymknął powieki, westchnął cicho i odwrócił się na
pięcie. Sztywnym krokiem ruszył ku wylotowi jaskini.
- Ej! – Wrzasnął za nim Mared. – Więc to
jest twoja odpowiedź? Zdrajca!
- Zostaw go – odezwał się spokojnie Tiril –
Niech idzie – w jego głosie nie było ani cienia złości czy
żalu, jedynie cicha rezygnacja. Po tych słowach, ponownie skulił
się na podłodze.
Cerel zatrzymał się w wejściu do jaskini,
odetchnął głęboko nocnym powietrzem i spojrzał na niebo ponad
gałęziami drzew. Bladoniebieski rogalik księżyca to znikał to
pojawiał się między chmurami. Jeśli dopisze mu szczęście już
niedługo to samo niebo będzie oglądał już z innego miejsca.
Po raz ostatni
obejrzał się za siebie, po czym zostawił w jaskini wstrząśniętych
przyjaciół i pobiegł z powrotem do wioski. Pędził tak szybko,
jakby goniła go wataha wilków. Mimo palenia w płucach zatrzymał
się dopiero w swoim pokoju na piętrze etteru. Zwalił się na
miękkie, szerokie łoże i dysząc ciężko, wpatrywał się w
ciemność. Zasnął dopiero przed świtem.
***
Argon zamknął za sobą drzwi i
usiadł na krześle. W gęstej ciemności trudno było dostrzec nawet
kontury mebli. Stworzył niewielką kulę światła i popchnął ją
pod sufit. Ciepły blask zalał malutki pokój na piętrze tawerny,
aż od razu zrobiło się przytulniej. W milczeniu obserwował jak
Arwel podchodzi do okna, staje bokiem i bez zainteresowania spogląda
gdzieś w dal. Wepchnął ręce do kieszeni płaszcza i zgarbił
ramiona. Krótki cień na ścianie nawet nie drgnął, podobnie jak
jego właściciel.
-
Jak się trzyma Falen?
Arwel
drgnął niespokojnie, zamrugał parę razy i zwiesił głowę.
-
Rozmawialiśmy jedynie na temat Zakonu. Był bardzo oficjalny i
twierdził, że jest zajęty – odparł cicho.
Argon
skinął głową, właśnie tego się spodziewając.
-
Od kiedy zamknąłeś przed nim swój umysł, czuje się zagubiony.
Nie wie czy powinien dalej ci ufać.
-
A ty, co o tym myślisz, kapitanie? – Wojownik uniósł gwałtownie
głowę i ze zmarszczonym gniewnie czołem spojrzał na Białego
Kruka – Uważasz, że to ja jestem mordercą?
Argon
spokojnie wytrzymał jego pełne wyrzutu spojrzenie.
- Dowód wskazuje na ciebie, Arwelu.
Mężczyzna
zacisnął szczęki i pobladł. Gwałtownym ruchem zdarł z siebie
płaszcz i rzucił go pod nogi kapitana.
-
Czy sądzisz, że byłbym tak głupi, żeby w tym chodzić i
oznajmiać wszystkim, że to ja jestem winny?! – Krzyknął ze
złością, po czym odetchnął głęboko i zaczął nerwowo
przemierzać pokoik, głośno stukając butami o skrzypiące deski.
Przeczesał palcami długie włosy i pokręcił głową z
histerycznym śmiechem. – Ja mordercą!? Przecież to śmieszne, a
wszyscy tak łatwo w to uwierzyli.
-
Ja w to nie wierzę...
-
Słyszałeś? Ten drań, Koll, chce mnie nawet zamknąć w lochu. I
co jeszcze? Zwiążecie mnie i będziecie prowadzić jak psa? Nawet
Falen ma wątpliwości. To prawda, że specjalnie się przed nim
zamknąłem, ale... – Arwel mówił jak nakręcony i dopiero po
dłuższej chwili stanął w miejscu i popatrzył na kapitana z
uniesionymi brwiami – Co?
Argon
uśmiechnął się lekko.
-
Przecież nigdy nie powiedziałem, że jesteś winny, tylko, że
dowód wskazuje na ciebie – schylił się, podniósł płaszcz i
przyjrzał się obdartemu fragmentowi. – Doskonała robota, szkoda
tylko, że w złym miejscu – w zamyśleniu pogładził palcami
materiał. – Nie chciałem tego mówić przy wszystkich, ale ten
wydarty kawałek, choć może wydawać się, że pasuje w to miejsce,
ma odrobinę inny kształt i jest gęściej poszarpany. Powiedziałbym
raczej, że został wyrwany z rękawa. Prawdziwy morderca musiał się
bardzo spieszyć i nie zrobił tego należycie. Robi się
nieostrożny, choć gdyby się postarał, z łatwością mógłby
zrzucić na kogoś winę. Tym razem po prostu mu nie wyszło –
rzucił płaszcz w stronę wojownika i opadł na oparcie krzesła,
krzyżując przed sobą ramiona. – Co na to powiesz?
Arwel
trzymał w rękach swój płaszcz i wpatrywał się w niego z
mieszaniną ulgi i zaskoczenia. W końcu z głębokim westchnieniem
opadł na brzeg pryczy.
-
Może ten, kto próbował mnie wrobić, chciał nas po prostu
sprawdzić. Albo, co gorsza wprowadzić jeszcze większy zamęt, tak,
byśmy przestali sobie ufać. – Argon pokiwał z uznaniem głową i
dał znak, by mówił dalej – Po części chyba mu się udało.
Większość zaczęła patrzeć na mnie podejrzliwie i nieufnie.
Mogłeś od razu potwierdzić moją niewinność. Jeśli morderca
jest wśród nas...
-
Właśnie – przerwał mu Argon – Jeśli któryś z braci jest
mordercą, musimy działać ostrożnie. Chcę go zdemaskować powoli,
bez zbędnego rozlewu krwi. Niewiadomo, kiedy znów kogoś zaatakuje,
a dzięki ostatnim wydarzeniom, każdy stał się bardziej czujny i
nieufny. Na razie tak jest lepiej. Zresztą, gdybyś naprawdę był
winny, Falen by o tym wiedział. Specjalnie od razu nie chciałem
wyprowadzać ich z błędu, zresztą nie było też na to czasu.
Kiedy Falen publicznie przeczyta twoje myśli, powrócimy do punktu
wyjścia. Na razie ty jesteś tutaj, a on w Malgarii. Sam mógłbym
udowodnić twoją niewinność tu i teraz. Z tym nie ma większego
problemu. Martwi mnie tylko...
Arwel
zarzucił na ramiona płaszcz i wygładził fałdy, marszcząc z
niepokojem brwi.
-
Co takiego?
Argon
wstał i podszedł do okna. Pochylił się do przodu, oparł ręce na
parapecie i powiódł wzrokiem po pustych ulicach wioski. Zmrużył
oczy, jak zawsze, gdy myślał nad czymś intensywnie, po czym
uśmiechnął się pod nosem.
-
Takie rozmowy na odległość nic nie dają, prawda? – Odezwał
się, wciąż zapatrzony gdzieś w dal, i nie czekając na odpowiedź,
kontynuował: – Falen został w zamku całkiem sam. W dodatku z
myślą, że jego jedyny przyjaciel może być mordercą własnych
towarzyszy. To odważny wojownik, ale sądzisz, że poradzi sobie z
tym wszystkim bez żadnego wsparcia? Poza tobą, nie ma żadnej
rodziny ani nikogo bliskiego. Nie martwisz się o niego? - Z
rozbawionym błyskiem w oczach, zerknął przez ramię na wojownika.
Arwel
prychnął w odpowiedzi, ale smutek na jego twarzy był wyraźny i
autentyczny.
-
Oczywiście, że się martwię. Cholernie się martwię. Znam jego
charakter i cały czas tylko myślę, czy właśnie w tej chwili nie
robi czegoś naprawdę głupiego. Żałuję, że nie ma go tu z nami,
bo teraz szczególnie przydałoby mu się coś do roboty. Jednak z
drugiej strony, dobrze, że został w zamku.
Argon
powrócił do podziwiania widoków za oknem.
-
Dlaczego więc nie chciałeś z nim zostać? – Zapytał niedbałym
tonem.
-
Falen nie jest już dzieckiem. – Arwel uśmiechnął się pod nosem
– Nie mogę go wiecznie prowadzić za rękę. Żeby polegać na
innych, najpierw trzeba nauczyć się polegać na samym sobie.
-
Nie sądzisz jednak, że już dość polegał na sobie? Nie powinien
być teraz sam. Jest nam potrzebny, a jeśli w chwili słabości coś
sobie zrobi... – Celowo nie dokończył zdania i zamilkł,
pozwalając by wojownik sam doszedł do odpowiednich wniosków.
-
Ale... – Usłyszał za plecami pełen wahania jęk. – Co mogę
zrobić, jestem tutaj...
Argon
odwrócił się i popatrzył mu prosto w oczy.
-
Myślę, że jakoś damy sobie bez ciebie radę. W tej chwili
powinieneś być w Malgarii. Tam bardziej się przydasz, swojemu
rozbitemu przyjacielowi.
Arwel
wstał gwałtownie, unosząc z niedowierzaniem brwi.
-
Naprawdę pozwalasz mi wrócić do zamku? Naprawdę?
Argon z rozbawieniem pokiwał głową. Otworzył
okno i odsunął się. Nocne powietrze wdarło się do pokoju,
rozwiewając im płaszcze i włosy. Arwel po raz ostatni spojrzał na
Białego Kruka z ledwo tłumioną radością.
- Porozmawiam z Falenem i przy okazji upewnię
się, że w stolicy wszystko w porządku.
- Tak, tak – Argon poklepał go po plecach –
Masz jeden dzień, a potem spotkamy się w Gildrarze.
- Tak jest, Biały
Kruku. Będę punktualnie na twoje wezwanie.
Arwel wyszczerzył
zęby w szerokim, radosnym uśmiechu, po czym wdrapał się na
parapet i skoczył. Jego postać zafalowała w czarnej plamie, która
z miękkim szumem zmieniła się w kruka. Argon zamknął okno i
obserwował oddalającego się samotnie ptaka, aż całkiem rozmył
się w mroku nocnego nieba. Jedna ważna misja zakończona. Westchnął
na pożegnanie i odwrócił się.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się z hukiem
i do pokoju wpadł zdyszany Oran. Za nim kroczył Koll i miał tak
posępną minę, że ewidentnie właśnie stało się coś złego.
- Złe wieści – wyrzucił na
potwierdzenie Oran z zaczerwienioną twarzą
Koll oparł się o framugę i mruknął
ponuro.
-
Ariel zniknęła.
Argon
przenosił wzrok z jednego na drugiego, starając się zachować
spokój.
-
Jak to?
Oran
podał mu zwitek papieru.
-
Noxa też nie ma.
Kapitan
pospiesznie przebiegł wzrokiem po treści wiadomości.
Poszedłem z Arel
do kryjówki Balara po jej wisiorek. I tak zrobiłaby to sama, więc
musiałem jej towarzyszyć. Będę ją chronił, więc postaraj się
nie martwić. Mam nadzieję, że do naszego powrotu przejdzie ci
złość i może nas nie zabijesz. Nie czekajcie na nas, spotkamy się
w Gildrarze.
Nox
- Cholera – syknął pod nosem –
Co on sobie wyobrażał? Głupia dziewczyna.
Zgniótł
kartkę i rzucił w kąt. Zerknął na wojowników, zaciskając
kurczowo szczęki.
-
Czekajcie tu na mnie – rzucił ostro i wybiegł z pokoju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz