Lunna bębniła palcami o kolano i
niecierpliwie zerkała przez okno odliczając przedłużające się
niemiłosiernie minuty. Na pobliskiej gałęzi usiadł słowik i
rozpoczął swój koncert, lekki wiatr poruszał liśćmi, tworząc
zgrany akompaniament do wybranej przez niego melodii.
Pełna uznania dla jego talentu, dała
się ponieść muzyce. Spojrzała na ciągnący się w dole las i
westchnęła cichutko. Myślami była już w jego zielonym królestwie
i boso dotykała soczystej trawy, swobodnie biegnąc między
drzewami.
- Pani, czy słyszałaś, co mówiłem?
Wyrwana z zadumy, drgnęła i w końcu
odwróciła wzrok. Spojrzała na swojego nauczyciela i uśmiechnęła
się nieznacznie.
- Tak Errendilu. Możesz kontynuować
– skinęła na niego ręką i oparła policzek o dłoń, błądząc
wzrokiem po otwartych księgach na stole.
Sędziwy elf zatrzasnął z hukiem
trzymaną w ręku księgę i zrezygnowany potarł czoło, na którym
mimo wieku, nie było ani jednej zmarszczki. Zmrużył oczy koloru
ziemi i zacisnął szczęki na idealnie gładkiej twarzy. Lunna
zerknęła na niego, nie przejmując się jego rosnącym gniewem. Tak
jak przemijające pory dnia i nocy, tak Errendil zmieniał swoje
nastroje. Szanowała go za mądrość i wiedzę, ale nie mogła nic
na to poradzić, że był okropnie nudny.
- Pani, powinnaś bardziej przykładać
się do nauki – kiedy nie odpowiedziała, nabrał powietrza i
kontynuował ostrzejszym tonem - Na twoich barkach spoczywa los
naszej rasy, więc wskazane by było, gdybyś skupiła się na swoich
obowiązkach.
- Nie mam na to ochoty – odburknęła.
Wstała i podeszła do okna, krzyżując ręce na piersi, jakby
zasłaniała się tarczą. Jasnozielona, bogato zdobiona suknia,
doskonale podkreślała kolor jej dużych oczu i gibką talię. Czuła
się w niej jak w klatce, zaś przy każdym ruchu obawiała się, że
tak delikatny, cienki materiał rozsypie się na niej niczym krucha,
misternie utkana pajęczyna. – Wcale nie chciałam urodzić się
jako następczyni.
- Ale nią jesteś i powinnaś to
zaakceptować. Nikt nie może uciec od przeznaczenia. – Zmarszczył
brwi, hamując swoje niezadowolenie. Prawie codziennie przechodzili
przez tą samą rozmowę. I prawie zawsze kończyła się ona tak
samo. Errendil czuł po prostu, że zaczyna brakować mu
cierpliwości. – Jako Kapłanka Luny masz obowiązki wobec ludu i
swoich sióstr. Za kilkanaście lat osiągniesz odpowiedni wiek by
przy pełni złożyć ostateczne śluby Kapłanki.
Lunna obserwowała krążące ponad
konarami ptaki, zazdroszcząc im wolności i bardzo starając się
pozostać myślami w komnacie.
- Dlaczego mi to mówisz? Dobrze wiem,
jaka czeka mnie przyszłość.
- Przypominam jedynie, że powinnaś,
pani, porzucić dziecięce marzenia i przyłożyć się do nauki.
Musisz być gotowa i moim obowiązkiem jest dopilnować tego. Poza
tym doszły mnie słuchy o twoim niestosownym zachowaniu.
Elfka uśmiechnęła się lekko,
zerkając na swojego nauczyciela i robiąc przy tym niewinną minę.
- Co masz na myśli, mówiąc
„niestosowne zachowanie”.
Errendil odchrząknął nieznacznie i
westchnął lekko skrępowany. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
Uwielbiała wprawiać Najstarszego w zakłopotanie.
- No cóż... – Zaczął niepewnie –
Podobno biegasz sama po lesie z łukiem.
- To chyba nie jest zabronione –
przekrzywiła głowę wpatrując się w niego swoimi jasnozielonymi
oczami – Skoro mam zostać królową, powinnam poznać faunę i
florę Zielonego Lasu.
- Owszem, to nawet twój obowiązek.
Wiesz jednak dobrze, że nie wolno ci nigdzie wychodzić bez straży.
Powinnaś, pani, bardziej troszczyć się o swoje bezpieczeństwo.
- Daj spokój Errednilu – prychnęła
znudzona już tą rozmową – W lesie nic mi się nie stanie.
Zresztą jako Kapłanka potrafię się bronić. – Dotknęła
amuletu na szyi przedstawiającego doskonałe, miniaturowe
odzwierciedlenie księżyca w pełni z wszystkimi jego wgłębieniami,
liniami i kraterami.
Elf splótł przed sobą dłonie i
przez chwilę patrzył na nie ze ściągniętymi brwiami. Podnoszenie
głosu w obecności rodziny królewskiej było zabronione, więc jak
zawsze w takich chwilach musiał użyć bardzo dużo silnej woli by
się opanować. W końcu uniósł wzrok na księżniczkę, a w jego
oczach malował się spokój.
- Doszły mnie również słuchy, że
dużo czasu spędzasz z chłopcami, głównie wojownikami.
Lunna podeszła do toaletki i usiadła
przed lustrem. Powolnymi ruchami zaczęła rozczesywać grzebieniem
jasnobrązowe włosy, w zamyśleniu wpatrując się w odbicie swojej
idealnie skrojonej, porcelanowej twarzy. W końcu ku niezadowoleniu
Najstarszego, na jej ustach zaigrał tajemniczy uśmieszek.
- Cóż w tym złego? Mam licznych
przyjaciół.
- Rodzina królewska i kapłanki nie
przyjaźnią się z wojownikami, pani. Ze służbą i prostym ludem
również. - Jego melodyjny głos podniósł się o oktawę. –
Możesz mieć przyjaciół, ale z twoją pozycją, musisz ich
uważniej dobierać. I dobrze wiesz, że nie wolno ci utrzymywać
jakichkolwiek kontaktów z mężczyznami. Niedługo złożysz śluby
czystości i resztę swojego życia poświęcisz Lunie.
Lunna przerwała szczotkowanie,
odłożyła grzebień i przymknąwszy powieki, westchnęła
przeciągle.
- Możesz odejść – odezwała się
po chwili rozkazującym tonem.
- Nie skończyliśmy lekcji.
- Wyjdź – powtórzyła ostrzej, nie
otwierając oczu.
Errendil wstał posłusznie, skłonił
się i opuścił komnatę. Lunna ponownie westchnęła. Prawie
każdego dnia dochodziło do podobnej rozmowy i zawsze na koniec była
tak rozdrażniona, że przez cały dzień chodziła na wszystkich
obrażona.
Dzisiaj jednak złość szybko
ustąpiła miejsca smutkowi. Dochodziło południe i niedługo
rozpoczynały się lekcje z resztą kapłanek. Choć czasami były
nudne, przez większość czasu poznawały tajniki swojej sztuki i
uczyły się nowych zaklęć, a to zawsze fascynowało ją na tyle,
że potrafiła znieść wszystko inne. Teraz jednak nie miała ochoty
tam iść i oglądać tych samych twarzy. Z pogardą pomyślała o
tych, które z taką radością i entuzjazmem przyjmowały swój los
kapłanki. Albo raczej więzienie, które dla niej było po prostu
nie do zniesienia. Czy potrafiła wyrzec się wszystkiego dla służby
w imię wyższej siły? Do końca swych dni kochać tylko zimny blask
księżyca?
Ciche pukanie do drzwi przerwało jej
ponure rozmyślanie.
- Wejść.
Nie zmieniła pozycji wiedząc, że o
tej porze w jej komnacie może zjawić się tylko jedna osoba.
Usłyszała ciche kroki i już po chwili czyjeś delikatne palce
zajęły się jej włosami.
W końcu otworzyła oczy i popatrzyła
w lustro. Uniosła nieco wzrok uśmiechając się do drugiego odbicia
młodej dziewczyny, której oczy nieodmiennie przypominały jej
księżycową noc. Jej osobista służąca, Nammi nie była tak
piękna, jak ona, ale i tak wystarczająco urocza.
- Niedługo zaczynają się lekcje,
pani – przypomniała jej swoim śpiewnym, cichym głosem.
- Wiem Nammi – zamilkła, aby po
chwili zapytać: – Jak sądzisz, dlaczego kapłanka nie może
pokochać mężczyzny?
Nie od razu doczekała się
odpowiedzi. Zerknęła na odbicie służącej, obserwując malujące
się na jej twarzy zakłopotanie i niepewność.
Biedna Nammi - przemknęło jej
przez myśl. Choć traktowała ją jak przyjaciółkę, była
przecież jedynie służącą, której celem życia było spełnianie
jej zachcianek. Rodzice i Najstarsi zapewne nie pochwaliliby tego, że
prawie we wszystkim radzi się służki i rozmawia z nią jak równy
z równym.
- Chcę znać tylko twoje zdanie,
Nammi – zachęciła ją łagodnie.
Dziewczyna zręcznymi palcami zaczęła
układać z jej włosów warkocze, które następnie upinała na
środku głowy tak, żeby nie przeszkadzały w ćwiczeniach. Nie
przerywając swojej pracy, wyrecytowała znaną formułkę takim
tonem, jakby ustalone prawo było świętością.
- Kapłanka Luny nie może związać
się z mężczyzną, ponieważ jej dusza, ciało i myśli muszą
pozostać czyste i nieskażone. Kapłanka w dniu składania ślubów,
wyrzeka się swojej kobiecości i łączy się z Luną, który od tej
pory prowadzi ją i strzeże. Tylko dzięki temu, ma prawo posiąść
Moc księżyca i posługiwać się nią dla dobra swojego ludu.
Lunna w milczeniu patrzyła w swoje
odbicie, po czym skrzywiła się słysząc tak dobrze znane jej
słowa.
- A jakie jest twoje zdanie? –
ponowiła pytanie spokojnym tonem.
Dziewczyna na chwilę przerwała
czesanie i spuściła wzrok. Lunna odwróciła się do niej i
przyjrzała z lekko przekrzywioną głową.
- Jesteśmy same Nammi. Więc?
- No cóż... – Wzięła głęboki
wdech i kiedy spojrzała w łagodne oczy elfki, nabrała więcej
odwagi – Myślę, że naprawdę dzięki temu kapłanki mogą
korzystać z danej im Mocy. – Lunna zmarszczyła brwi, więc
dziewczyna uśmiechnęła się słabo wiedząc, że dalsze opory nie
mają sensu – Najwyższe kapłanki chcą mieć wszystko pod
kontrolą. Uważają miłość za zbędną przeszkodę. Jeśli młode
dziewczyny zakochają się i wyjdą za mąż, będą wolały siedzieć
w domu i zajmować się dziećmi, niż uczyć się obrony i służyć
całemu ludowi.
- Otóż to. – Lunna uśmiechnęła
się z zadowoleniem. Usiadła na łóżku, podczas gdy Nammi
otworzyła dużą szafę i zaczęła przeglądać jej suknie –
Wiesz, jaka przyszłość mnie czeka?
- Oczywiście, pani. Zostaniesz
królową i Kapłanką Luny.
- Nie.
Dziewczyna odwróciła się z
zaskoczeniem. Lunna podeszła do niej i zabrała z jej rąk białą
sukienkę, obszywaną złotą nitką, którą musiała nosić każda
nowicjuszka.
- Do końca życia będę samotna
niczym ostatni jesienny liść. A kiedy umrę, nie pozostawię po
sobie żadnego śladu – nagle pocałowała dziewczynę w policzek i
popchnęła w stronę drzwi – Możesz odejść.
- Ale... – Nammi chciała
zaprotestować, jednak elfka wypchnęła ją za próg i zatrzasnęła
drzwi.
Przebrała się pospiesznie sama, jak
to często czyniła, i stanęła przed lustrem by dokonać ostatnich
poprawek. Skrzywiła się na widok dość śmiesznej fryzury, ale
postanowiła jakoś znieść ją do końca lekcji. Biała, prosta
sukienka sięgała jej za kolana, i była idealnie dopasowana do jej
smukłej sylwetki, jakby nosiła drugą skórę. W porównaniu do
poprzedniej, ta była niezwykle lekka i elastyczna, dzięki czemu
mogła się w niej czuć swobodnie. Delikatna, złota nitka pięła
się po rękawach i przy talii, tworząc wzory, których nigdy nie
rozumiała, a które mimo to wzbudzały w niej zawsze jakiś głęboki
szacunek.
Dotknęła palcami miniaturowego
księżyca, przymknęła oczy i zamarła w bezruchu na parę chwil.
Zaczęła szeptać zawiłe słowa modlitwy w prastarym języku, które
brzmiały jakby nuciła zwykłą piosenkę. Dzisiaj modliła się nie
o szczęście innych, ale by i ją w końcu los obdarzył swoim
błogosławieństwem.
Wyszła z komnaty i udała się prosto
do sali położonej po wschodniej stronie pałacu, na piętrze. Choć
zawsze lubiła ćwiczenia zaklęć, dzisiaj nie potrafiła się na
niczym skupić. Razem z dwunastoma innymi nowicjuszkami, przez
godzinę musiały wysłuchiwać wykładu wygłoszonego przez Starszą
Kapłankę na temat faz księżyca i jego aktywności w poszczególne
dni. Było to niezwykle ważne, toteż zmusiła się do słuchania.
Naprawdę starała się przyłożyć, ale poranna rozmowa z
Najstarszym wytraciła ją z równowagi. Wciąż na nowo rozważała
jego słowa i obserwując twarze swoich sióstr, zastanawiała się,
dlaczego nie może być taka jak one i po prostu zaakceptować
swojego losu.
Przez kolejną godzinę próbowała
nauczyć się zaklęcia iluzji. Jej partnerką była dzisiaj Irija,
najbardziej utalentowana z grupy i oddana swojej misji. W jej
obecności Lunna zawsze czuła się niepewnie, przez co często się
myliła i nie potrafiła w pełni się skoncentrować.
- Postaraj się bardziej, księżniczko
Lunno i pamiętaj poprawnie wypowiadać zaklęcie. – Pouczyła ją
Irija, gdy po raz kolejny nie udało jej się do końca stać się
niewidzialną.
Poirytowana skinęła tylko głową,
ponownie się skupiając. Wymamrotała pod nosem prastare słowa,
czując jak amulet na szyi pulsuje uwalnianą Mocą. Niestety również
tym razem coś poszło nie tak. Stała się niewidzialna, ale nie
całkowicie.
- Widzę twoje włosy Lunno. –
Zganiła ją elfka z kpiną w głosie – Musisz stać się naprawdę
niewidzialna, wtedy atakując cię, nie będę wiedziała gdzie
jesteś.
Westchnęła ciężko i unikając
pogardliwego spojrzenia Iriji, rozejrzała się po sali. Prawie
wszystkie nowicjuszki opanowały już zaklęcie i teraz ich partnerki
próbowały je zaatakować. Spuściła głowę, wraz w wydechem
pozbywając się resztek źle nałożonej Mocy i zaczęła od
początku. Ćwiczyła tak długo, że gdy w końcu opanowała to
zaklęcie była zbyt znużona na walkę i gdy Irija przystąpiła do
ataku, jej iluzja po prostu się rozpłynęła.
Gdy w końcu zajęcia dobiegły
końca, była nie tylko wyczerpana, ale również sfrustrowana i
mocno poirytowana. Gdyby dali jej kogoś słabszego do pomocy, z
pewnością szybko opanowałaby to proste zaklęcie. Dla kapłanki
tworzenie iluzji powinno być równie naturalne jak oddychanie. Nauka
odpowiedniej obrony była równie ważna jak sama walka.
Wychodząc, nowicjuszki kłaniały jej
się z szacunkiem, na co starała się w ogóle nie reagować, a gdy
odwróciła głowę, napotkała pełne dezaprobaty spojrzenie
Starszej Kapłanki. Jeśli rodzice dowiedzą się o jej kiepskich
wynikach, to już w ogole ten dzień może spisać na straty.
Wyszła z sali z ponurą miną. Tuż
przy drzwiach natknęła się na swoją młodszą siostrę, Lisirrę.
- Czego chcesz? – Warknęła, nawet
się nie zatrzymując. Zerknęła przelotnie na jej bogato zdobioną
niebieską suknię i złote włosy spływające swobodnie na plecy.
Dziewczyna skłoniła się nieznacznie
i ruszyła za nią szerokim korytarzem w stronę dziedzińca.
- Matka chce się z tobą widzieć.
- Teraz?
- Niezwłocznie. To pilne.
Lunna westchnęła z rezygnacją.
Coś czuję, że po tej wizycie
całkiem stracę resztki dobrego humoru. W sumie ten dzień od
początku zapowiadał się fatalnie.
- W takim razie chodźmy. Oczekuje
mnie w swoich komnatach?
- Tak. – Lissira zrównała z nią
krok i ze zmarszczonym nosem pociągnęła ją za warkoczyki. – Ale
najpierw ubierz się odpowiednio i zmień tą okropną fryzurę.
Lunna wojowniczo objęła się
ramionami.
- To strój nowicjuszki - burknęła.
- No właśnie. Dobry do treningów,
ale nie na wizytę u królowej matki.
Elfka zacisnęła usta. Nie miała
ochoty na kłótnie, więc odwróciła się na pięcie i
pomaszerowała korytarzami z powrotem do swoich komnat. Wysokie
ściany i smukłe kolumny zamku ozdobione były mieniącymi się
klejnotami i niebieskimi szafirami. Elfy same tworzyły te piękne
kamienie, tkając je pieśnią i Mocą. Były dość kruche i
delikatne i choć dla nich samych nie były niczym więcej jak ładną
ozdobą, stanowiły niezły towar na handel z ludźmi. Lunna nie
miała talentu do takich rzeczy, nawet proste iluzje nie zawsze
wychodziły jej jak trzeba. Nie. Ona urodziła się z pewną rzadką
umiejętnością, cechującą raczej kastę wojowników. Nie to, co
Lissira. Jej słodka, zawsze elegancka siostra w przyszłości miała
zostać najlepszą tkaczką diamentów w Zielonym Lesie. Jeśli ktoś
miał więcej uroku, wdzięku i talentu, to chyba tylko bogowie. Zaś
Lunna czasem zastanawiała się czy nie powinna urodzić się elfem
płci męskiej.
Po krużganku i wewnętrznej części
korytarza przechadzały się szlachetnie urodzone elfy w długich,
zwiewnych szatach. Nie reagowała na ich ciche pozdrowienia ani na
ukłony. Jako przyszła królowa miała prawo ignorować innych i
robiła to, gdy miała zły humor.
Wspinając się lekko na schody,
zerknęła przez ramię na drepczącą za nią siostrę.
- A więc masz być moją strażniczką?
– Rzuciła ze złością. – Dobrze wiem gdzie są komnaty
królowej. Sama tam trafię.
- Wiesz, że matka jest na ciebie zła
za te twoje włóczenie się po lesie i ignorowanie etykiety. Mam
dopilnować, żebyś stanęła przed nią jako księżniczka, a nie
jakaś prosta elfka.
Choć młodsza, Lissira była nad wiek
poważna i miała w sobie znacznie więcej dostojności i
arystokratycznego wdzięku. Teraz jednak, z tą swoją poważną
twarzą i grymasem pogardy, była po prostu jej młodszą siostrą,
która nie ukrywała swojej niechęci do przyszłej królowej. Z
pewnością wolałaby teraz znaleźć się gdziekolwiek indziej, byle
tylko nie niańczyć niesfornej następczyni.
Lunna prychnęła tylko i już więcej
się nie odezwała. Gdy doszły do części zamku, gdzie znajdowały
się jej komnaty mieniące się błękitem rubinów, razem z Nammi,
wystoiły ją w suknię, w której ledwie mogła oddychać.
- Gotowe, pani – oświadczyła
zadowolona z siebie Nammi.
Lunna zamrugała, gdyż myślami była
daleko stąd i ze zmarszczonym czołem przyjrzała się sobie w
lustrze. Pokojówka jak zwykle spisała się doskonale. Lekki różany
makijaż współgrał z jej bladą cerą i pasował do bladoróżowej
sukni z dekoltem w malutkie diamenciki i szerokimi rękawami. Ciemne
włosy zostały rozpuszczone i gładko rozczesane.
Wstała ostrożnie z szelestem długiej
sukni i uśmiechnęła się słabo do pokojówki.
- Teraz wyglądasz przyzwoicie –
stwierdziła Lissira.
Lunna wzruszyła sztywno ramionami.
- Może być. A teraz chodźmy.
W towarzystwie siostry wyszła z
komnaty i ruszyły długim korytarzem do wschodniej części zamku.
Pokoje królowej Niadai znajdowały
się na trzecim piętrze i zajmowały niemal całe skrzydło. Tutaj
dominował róż i złoto. Najlepsze tkaczki tygodniami pracowały
nad klejnotami, tworząc z nich motywy roślinne i zwierzęce, które
teraz ozdabiały to miejsce, przyprawiając Lunnę o klaustrofobiczne
bóle głowy. Nie cierpiała takiej ilości świecidełek, a już tym
bardziej mdłych, jaskrawych kolorów. Dlatego wizyty u królowej
matki traktowała jak przykry obowiązek i starała się by trwały
możliwie najkrócej.
Strażnicy zapowiedzieli ich przybycie
i wpuścili do gabinetu. Lissira jako pierwsza przecisnęła się w
progu i bezceremonialnie rozsiadła się na beżowej sofie.
- Przyprowadziłam ją jak kazałaś,
matko – pochwaliła się słodko, posyłając siostrze pełne jadu
spojrzenie.
- Dziękuję ci moja droga. A ty Lunno
siadaj.
Lunna skłoniła się zasiadającej za
biurkiem królowej - jasnowłosej elfce o wiecznej, efemerycznej
urodzie i pełnych mądrości fiołkowych oczach. Posłusznie zajęła
miękkie krzesło naprzeciwko, z nerwowym biciem serca oczekując
rozmowy. W gabinecie dominowały leśne ornamenty w przytłumionych
kolorach.
- Jak minął poranny trening? –
Zagadała matka, prostując się na krześle i splatając białe
dłonie pod brodą. Uprzejmość z jej strony może i szła w parze
ze szczerą troską i zainteresowaniem, ale prawda była taka, że
przez te wszystkie lata królowa rządziła jej życiem, nie pytając
o zdanie.
- Fascynująco – odparła zwięźle,
przesuwając wzrok po papierach leżących na biurku. Wygładziła
fałdy sukni, którą miała ochotę z siebie zedrzeć, tak bardzo
ograniczała jej ruchy. Czuła na plecach pogardliwe spojrzenie
siostry, ale postanowiła ją ignorować i jak najszybciej mieć to
za sobą – Każdy dzień i każda lekcja przybliżają mnie do
złożenia ślubów i stania się oblubienicą Luny – wyrecytowała
sucho.
I do pożegnania się z wolnością.
- Wspaniale – na wargach Niadai
pojawił się łagodny uśmiech – Jak wiesz, Kapłanki muszą
pozostać w czystości i nie mogą wychodzić za mąż – Lunna
skinęła niedbale głową, zastanawiając się, dokąd prowadzi ten
wstęp. Czyżby matka chciała po prostu wyłożyć jej nudny wykład
i wbić nuż w serce, przypominając o tym, co ją czeka? – Ty
jednak, jako przyszła królowa, masz również inne obowiązki,
dlatego na ostatnim spotkaniu Rady Starszych, zgodnie uznaliśmy, że
czas wybrać dla ciebie przyszłego męża.
Lunna zamrugała i popatrzyła na
matkę ze zmarszczonym czołem. Czy dobrze usłyszała?
- Co? – Wykrztusiła w końcu,
nerwowo wiercąc się w ciasnej sukni – M...męża?
Królowa roześmiała się perliście.
- Właśnie, skarbie. Męża.
Zaskoczona?
- No... – Lunna potarła skroń –
Trochę. To znaczy...Przecież będę Kapłanką Luny i nie wolno
mi...
Matka poruszyła dłonią, jakby
chciała odpędzić muchę.
- Oczywiście pewne obowiązki
małżeńskie nie będą cię obowiązywały. Nie zapominaj jednak,
że królowa potrzebuje przy swoim boku króla. Znajdziemy ci
odpowiednio wysoko urodzonego szlachcica i zajmiemy się całą
resztą. Do koronacji nie będziecie musieli się nawet widywać.
Każde z was będzie pobierało nauki oddzielnie. Oczywiście mogą
minąć setki lat nim postaracie się o potomka.
- Matko! – Lunna czuła, że brakuje
jej tchu. Zrobiło jej się niedobrze, a w głowie szumiało, jakby
się upiła. Co? Mąż? Dziecko? To jakieś nieporozumienie! –
Dlaczego tak nagle to mówisz? - Pokręciła gwałtownie głową,
mając wrażenie, że śni – I kiedy to ustaliliście do cholery?
Beze mnie?
- Lunno z Zielonego Lasu! – Fuknęła
ostro Niadai, patrząc teraz na nią ostro i władczo – Zapominasz
się. Jesteś przyszłą królową elfiego rodu Najstarszych,
najszlachetniejszych z nieśmiertelnych. Czas byś skończyła z tym
dziecinnym zachowaniem i z dumą zaczęła przygotowywać się do
swojej roli.
Wszystko w niej zawrzało. Zacisnęła
pięści, a jej policzki pokrył gwałtowny rumieniec.
- Dlaczego nic o tym nie wiedziałam?
- Właśnie ci mówię.
- Tak! – Krzyknęła, nie fatygując
się nawet by ukryć złość – Oznajmiasz mi, że wyjdę za mąż
za kogoś, kogo nawet nie widziałam na oczy. Dobrze jeszcze, że nie
dzień przed faktem.
- Cóż... – Królowa odchrząknęła
cicho i ułożyła stosik papierów przed sobą, nim obdarzyła córkę
spokojnym spojrzeniem – Tak naprawdę jutro odbędzie się
przyjęcie, na którym przedstawimy wszystkim przyszłego króla i
twego małżonka.
Lunna zamarła jakby ktoś rzucił na
nią urok, a potem zdzielił po twarzy. W następnej chwili zerwała
się z krzesła, aż gdzieś w talii puściło kilka szwów.
- Co?! Jutro?!
Nie mogła w to uwierzyć. Miała
poślubić obcego elfa? I to jutro?
To mi się śni. Przecież
niemożliwe, żeby...
- O nic nie musisz się martwić –
kolejne słowa matki były niczym brutalne, bezwzględne ciosy tępym,
ale za to grubym kijem – Wystarczy, że zjawisz się punktualnie,
założysz, co ci przygotuję i będziesz się uśmiechać. Jutro
ogłosimy zaręczyny, ale ze ślubem poczekamy aż ukończysz
odpowiedni wiek.
- Czy moje zdanie w ogóle się tutaj
liczy? Czy kogokolwiek z was obchodzi, że może ja nie chcę jeszcze
nawet myśleć o małżeństwie? Mam dopiero sześćdziesiąt lat
i...
- Przykro mi, córko – przerwała
jej stanowczo królowa. Wstała z wdziękiem i zmrużyła jasne oczy,
przeszywając ją ostrzegawczym spojrzeniem – Jako przyszła
królowa musisz robić to, co do ciebie należy. Wszystkie decyzje
związane również z tobą podejmuję dla dobra całego naszego
ludu. Lissira jest młodsza, ale rozumie, co znaczy należeć do
rodziny królewskiej.
Lunna zerknęła na siostrę, która
rozparta z gracją na sofie, uśmiechała się niewinnie.
- Wiedziałaś o tym? – Warknęła.
Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami.
Lunna zacisnęła szczęki i przeniosła wzrok na matkę.
- Jutro, tak?
- Przyjęcie rozpocznie się po twoich
popołudniowych lekcjach. Mam nadzieję, że się nie spóźnisz.
- To się jeszcze okaże – rzuciła
ponuro i wybiegła z gabinetu.
Była zbyt otępiała i wściekła, by
zwracać na cokolwiek uwagę. Potykała się o skraj sukni i wpadała
na mijane elfy, nie słysząc nic poza biciem swojego serca i szumem
w głowie. Miała ochotę krzyczeć i drapać, a najlepiej kogoś
zabić. W tym zamku naprawdę nikt nie liczył się z jej zdaniem.
Przeklinając w duchu swój los i cały
świat, wparowała do sypialni, która na szczęście okazała się
pusta. Zatrzasnęła z hukiem drzwi i zabrała się za uwalnianie się
z obcisłej sukni, szarpiąc się z nią bez skrupułów i odrywając
płaty materiału, które rozrzuciła po całym pokoju.
- Chcecie wybrać mi męża? –
Mamrotała do siebie, pozbywając się ostatnich warstw materiału,
uwalniając się ze spinek i rzucając w kąt różowe trzewiki na
obcasie – No to jeszcze zobaczymy. Mam się nie spóźnić na
własne zaręczyny? O ile w ogóle się tam zjawię.
Kapłanka Luny? Dobrze. Królowa? Może
być. Nigdy jednak nie pozwoli by jakiś obcy elf związał się z
nią na dobre i złe i bez pytania wtargnął w jej życie. Na samą
myśl robiło jej się słabo.
Przebrała się w białą sukienkę
nowicjuszki, która przynajmniej nie krępowała ruchów, zaplotła
włosy w luźny warkocz i wybiegła z zamku. Bez problemu minęła
kręcącą się po krużganku szlachtę i mrużąc oczy, niemal od
razu dostrzegła tego, którego właśnie chciała szukać. W cieniu
otwartej bramy stał częściowo skryty w cieniu wojownik. Na jego
widok z Lunny jakby uszło powietrze i momentalnie powrócił jej
dobry humor.
Z lekkim uśmiechem, który miał
zatuszować, że jej życie właśnie zaczęło przypominać piekło,
zbliżyła się do opartego o mur wojownika. Elf skinął jedynie
głową i zmierzył ją uważnym spojrzeniem.
- Sadziłem, że moje towarzystwo
przysparza ci samych kłopotów. Nie masz teraz żadnych obowiązków?
– Zapytał Raliel.
Na podobieństwo reszty wojowników
nosił długą zieloną tunikę, napierśnik i szeroki pas z
przypiętym do niego mieczem. Długie, czarne włosy miał splecione
z tyłu w ciasny warkocz. Był niezwykle smukły, choć niezbyt
wysoki, miał podłużną, delikatną twarz, a swoją gracją ruchów
mógłby zawstydzić niejedną damę.
Lunna skrzywiła się z irytacją,
chociaż powoli mijała jej złość.
- Tylko ty mi nie mów, co mam robić,
a co nie.
- Oho, czyżby kolejna kłótnia?
- Nawet nie chcę o tym mówić.
- No dobrze, może jednak...
Przewróciła
oczami i z zaciętą
miną pociągnęła go w stronę bramy.
- Dzisiaj musisz mnie solidnie
zmęczyć. Jeśli nie wyżyję się na czymś, to chyba kogoś
zabiję.
- To znaczy, że mam być twoim
workiem treningowym?
- Dziękuję, że rozumiesz -
uśmiechnęła się słodko, na co parsknął tylko krótko.
Miasto elfów znajdowało się w samym
sercu Zielonego Lasu. Smukłe, wysokie budynki z wieżyczkami i
tarasami znacznie przewyższały najwyższe konary drzew, jednak
dzięki magii, były niewidoczne, a całe miasto trudne do
znalezienia. Wszystko utrzymane było w bladych odcieniach różu lub
bieli, a budowle równie majestatyczne i piękne jak ich
budowniczowie, ozdabiały całe tony kolorowych diamentów,
połyskujących w słońcu paletą barw.
Ruszyli piaszczystą ścieżką
oddalając się od miasta i kierując się w stronę wysokich drzew.
Raliel pozdrawiał mijanych elfów i strażników, którzy
przyglądali im się podejrzliwie, zwłaszcza Lunnie i jej sukni
nowicjuszki. Widząc to, księżniczka uwiesiła się ramienia
przyjaciela, obdarzając każdego szerokim uśmiechem.
Raliel z westchnieniem spojrzał na
jej figlarne płomyki w oczach.
- Robisz to specjalnie.
Zachichotała
cicho.
- Owszem. Przynajmniej będą mieli, o
czym plotkować przez resztę dnia.
- Twoi rodzice dowiedzą się o tym.
- Na pewno. – Posłała mu złośliwy
uśmieszek – Będą mieli jeszcze jeden pretekst żeby zamknąć
mnie w czterech ścianach. Ich kochana, dzika córeczka w objęciach
wojownika! To dopiero skandal.
- Nie myśleliby tak o tobie, gdybyś
zachowywała się poprawie i nie dawała im powodów do niepokoju.
- Nigdy nie będę ich kolejną
marionetką. – Odparła ze złością. Nigdy też nie wyjdę za
elfa, którego mi wybiorą – pomyślała wojowniczo. Zerknęła
na niego wesoło – Chyba nie chciałbyś stracić tak pięknej
towarzyszki?
Z
udawaną rezygnacją wzniósł oczu ku niebu.
- To by mnie zabiło. – Odparł z
pełną powagą, ledwo powstrzymując uśmiech.
Zaśmiała
się dźwięcznie, po czym odsunęła się i rzuciła przez ramię.
- Zobaczmy, kto dziś wygra.
Puściła się biegiem przed siebie,
jednak szybko ją dogonił. Stawiał długie kroki, ledwo dotykając
stopami ziemi. Bez trudu się z nią zrównał, uśmiechnął
szeroko, po czym przyspieszył bez większego wysiłku.
Lunna wydęła usta w udawanym
gniewie. Przez chwilę biegli obok siebie w miarowym tempie i w
zgodnym milczeniu. W pewnej chwili przysunęła się do niego
nieznacznie, aż dotknęli się ramionami. Kiedy na nią zerknął,
wyszczerzyła zęby w złośliwym uśmieszku. Błyskawicznym ruchem
wysunęła mu miecz z pochwy i zanim zdążył zareagować,
odepchnęła go na bok, aż omal nie zderzył się z drzewem.
Odbiegając pomachała mu ostrzem na pożegnanie i roześmiała
głośno.
Zatrzymała się dopiero na skraju
lasu przed grubym, rozłożystym drzewem. Wbiła miecz w ziemię i
bez wysiłku wdrapała się do domku, który wybudowała wiele lat
temu jako dziewczynka. Znajdowało się tu wszystko, czego
potrzebowała, poza przepychem i błyszczącymi klejnotami. Wolność,
za którą śniła każdej nocy, a która miała być jej ostatecznie
odebrana już jutro.
Lunna wygrzebała z szafy proste
brązowe spodnie i niebieską, krótką tunikę, które służyły
jej do treningów z wojownikiem. Uśmiechnęła się do swojego
odbicia w dużym lustrze.
Wystarczy, że jutro nie przyjdę
na to durne przyjęcie. Potem coś się wymyśli.
Nieco pokrzepiona na duchu, chwyciła
skórzaną pochwę z łóżka i lekko zeskoczyła z drzewa.
Raliel czekał już na nią oparty
niedbale o pień drzewa, ze swoim mieczem przy pasie. Bez słowa
przyjrzał jej się od stóp do głów.
- Idziemy? – Rzuciła, zagłębiając
się w las.
Posłusznie poszedł jej śladem i po
paru minutach kluczenia między drzewami i gęstymi zaroślami,
znaleźli się na małej polance.
Lunna stanęła pośrodku i dobyła
prostego miecza, odrzucając pochwę na bok. Spojrzała wyzywająco
na elfa.
- Jesteś gotowy?
Raliel westchnął, ale sięgnął po
swój miecz, którego stal zalśniła w promieniach słońca.
- Jesteś pewna, że tego chcesz? –
Zapytał – Nigdy ze mną nie wygrasz, choć zrobiłaś duże
postępy.
- To się jeszcze okaże. – Stanęła
w lekkim rozkroku zapierając się stopami w ziemię i unosząc przed
siebie ostrze – Nie lekceważ mnie. Brałam lekcje od samego
mistrza.
Zacisnął smukłe palce na rękojeści
miecza i przybrał pozycję do ataku.
- Twoje pochlebstwa nic tu nie dadzą.
Nie dam ci też forów również dlatego, że jesteś księżniczką.
- Doskonale.
Zaatakował pierwszy. W dwu skokach
znalazł się przy niej i ciął mieczem z góry. Ostrze świsnęło
w powietrzu i rozległ się zgrzyt stali, gdy natrafiła na drugą
stal. Nagły hałas wypłoszył kilka ptaków z pobliskich drzew.
Zastygli bez ruchu patrząc sobie uważnie w oczy. Lunna zmarszczyła
brwi i uśmiechnęła się z triumfem, widząc wyraz skupienia i
wysiłku na twarzy wojownika.
- Jak już mówiłam, miałam dobrego
nauczyciela.
Skrzywił się, po czym w tym samym
momencie odskoczyli od siebie prawie na drugi koniec polany. Raliel
wetknął ostrze miecza w ziemię, po czym zdjął pas i podwinął
rękawy. Gdy znów chwycił za rękojeść, wyraz jego twarzy zmienił
się na bardziej zacięty i poważny. I znów, jakby na dany znak, w
tej samej sekundzie ruszyli biegiem ku sobie, a ich klingi ponownie
zwarły się w ostrym ataku.
To atakowali, to odskakiwali od siebie
z taką gracją i zwinnością, jakby prowadzili ze sobą niezwykle
skomplikowany taniec. Lunna blokowała prawie wszystkie ciosy, zaś
te, których nie była w stanie przewidzieć, trafiały w
niewidzialną tarczę, którą stworzyła wokół siebie. Dzisiaj
była szczególnie zdeterminowana, by w końcu go pokonać.
Dzień zbliżał się ku końcowi,
kiedy w końcu stwierdziła, że na dzisiaj ma dość. Jej towarzysz
zdawał się odrobinę tylko zmęczony i nic nie stracił na swojej
szybkości. Czuła, że i tym razem poniosła klęskę. Jednak po raz
ostatni rzuciła się w jego stronę z wyciągniętym mieczem.
Spojrzała mu w oczy, potem na jego ostrze skierowane ku ziemi i
dosłownie w ostatniej sekundzie zmieniła strategię.
Jeszcze zanim uniósł swój miecz,
wyrecytowała szybko zaklęcie niewidzialności i następnie wybiła
się w powietrze. Wykonała obrót nad jego głową i wylądowała
zgrabnie tuż za nim, z ostrzem przytkniętym do jego szyi.
- Wygrałam! – Krzyknęła z
radością.
Raliel odsunął się z westchnieniem
ulgi.
- Nareszcie. Myślałem, że już
nigdy na to nie wpadniesz.
- A więc od początku wiedziałeś,
co zamierzam zrobić?
Zaśmiał
się cicho.
- W pewnym sensie tak, choć trochę
mnie zaskoczyłaś. Przez cały czas robiłaś dokładnie to, czego
cię nauczyłem. Mogłem wyjaśnić ci to wcześniej, ale sama
musiałaś wpaść, że czasami w ułamku sekundy można zmienić
sytuację na swoją korzyść. No i łączenie przy tym Mocy kapłanki
jest twoją mocną stroną.
Wydęła
wargi i pierwsza zagłębiła się miedzy drzewa.
- Jednak przyznaj, że specjalnie
dałeś mi wygrać. Pożałujesz tego.
Zrównał z nią krok i z rękami
skrzyżowanymi na piersi przez dłuższą chwilę obserwował
siedzące na gałęziach ptaki.
- Nie złość się księżniczko –
odezwał się w końcu – To był pierwszy i ostatni raz. Walczyłaś
dzisiaj naprawdę dobrze. Robisz szybkie postępy, choć przecież
jako Kapłanka ta sztuka jest dla ciebie zakazana. O ile wiem jest to
sprzeczne z...
- Wystarczy – warknęła – Mam
dość słuchania, czego mi nie wolno. A tym bardziej nie chcę
słuchać tego od ciebie.
- Jak sobie życzysz, pani. – Odparł
spokojnie, a gdy posłała mu mordercze spojrzenie, wzruszył tylko
ramionami.
Resztę drogi przebyli w milczeniu,
choć tak naprawdę Lunna nie miała mu za złe tego małego
oszustwa. W końcu tak wiele ją nauczył i zawsze był przy niej,
gdy potrzebowała pocieszenia. Był jej jedynym przyjacielem.
Zatrzymali się na skraju lasu, w
cieniu rzucanym przez drzewa.
- Jutro wybiorą dla mnie narzeczonego
– rzuciła nagle, z uwagą przyglądając się jego reakcji.
Raliel
zacisnął nieznacznie usta i spuścił wzrok.
- Kiedyś musiał nadejść ten czas –
odparł po prostu, jakby ta wiadomość nie zrobiła na nim żadnego
wrażenia.
Uniosła brwi.
- Pozwolisz na to?
- Jestem prostym wojownikiem. Nie
mieszam się do królewskich spraw.
- Myślałam, że...
Spojrzał jej w oczy z dziwnym
błyskiem i poważną miną.
- Jako twój przyjaciel, życzę ci
szczęścia, księżniczko Lunno – skłonił się z szacunkiem.
Lunna zmrużyła oczy, przez chwilę
przyglądając mu się w milczeniu.
- Świetnie – rzuciła w końcu ze
złością – W takim razie do następnego treningu. Bo wiedz, że
nigdy z nich nie zrezygnuję.
- Jak sobie życzysz, Lunno –
uśmiechnął się w odpowiedzi.
Szorstkim gestem poklepała go po
ramieniu, jak to zwykle robili wojownicy i nie czekając aż się
oddali, pobiegła do swojej kryjówki na drzewie.
Zwinnie wspięła się na górę i
przystanęła w progu, obserwując jak Raliel wolno zmierza w stronę
miasta. Nawet z daleka widziała jego smukłą sylwetkę i potrafiła
dostrzec czy na jego czole widnieją pojedyncze zmarszczki. Zmrużyła
oczy i z cichym westchnieniem uniosła rękę, jakby chciała
poprawić sobie włosy, ta jednak zawisła nad czołem i w końcu
opadła wzdłuż ciała. Od dawna wiedziała, że wojownik darzy ją
znacznie głębszym uczuciem, niż przyjaźń. Pochlebiało jej to,
jednak, mimo iż bardzo go lubiła i w pewien sposób ją pociągał,
nie potrafiła go pokochać. W tej chwili była tak zdeterminowana,
że na jedno słowo uciekłaby z nim na koniec świata. Jednak Raliel
nigdy nic nie powie ani nie zrobi. Nie uratuje jej od przyszłości,
bo był za bardzo oddany królowi i wierzył, że obowiązki i honor
to świętość. Natomiast Lunna nie potrafiła pogodzić się z
takim ograniczonym życiem.
Dla niej królewskie komnaty i Zielony
Las to za mało. Wbrew całemu światu, miała całkiem inne plany,
co do swojej przyszłości.
Pragnęła wolności, przygody i
namiętności. Pragnęła poznać inne rasy, rozmawiać z ludźmi i
przeżyć prawdziwą miłość.
Tylko tyle i aż tyle. Marzenia, które
były poza jej zasięgiem.
Nie chciała jednak psuć sobie
dobrego humoru, zwłaszcza w taki piękny wieczór. Odłożyła miecz
i sięgnęła po leżące w kącie, łuk i kołczan ze strzałami,
który przewiesiła sobie przez ramię. Zgrabnie zeskoczyła z gałęzi
na ziemię i pognała w ramiona Zielonego Lasu.
Stąpając bezszelestnie po zielonym
mchu, zeszła z wyznaczonej ścieżki, zagłębiając się między
drzewa. Uważnie nasłuchiwała każdego dźwięku i każdego
szelestu w krzakach, wolna od wszelkich trosk i w końcu naprawdę
szczęśliwa. Las był jej domem i azylem.
Pod jej stopami przebiegł królik, a
w rozłożystych gałęziach ptaki rozpoczęły swój wieczorny
koncert. Mrok czynił to miejsce jeszcze bardziej magicznym, a nocna
cisza wydobywała nawet najcichsze dźwięki ukrytego w trawie życia.
Lunna trzymała w ręku łuk, jednak nie zamierzała polować, co
zresztą było zakazane. Wzięła go jedynie dla bezpieczeństwa i
własnej przyjemności posiadania broni.
Bez trudu przebijała wzrokiem
gęstniejącą ciemność, klucząc między drzewami bez wyraźnego
celu. Takie samotne wędrówki zawsze ją uspokajały i odprężały.
Dotknęła palcami miniaturowego księżyca i zmówiła krótką
modlitwę, która była raczej pieśnią w sam raz na samotny spacer,
po czym uniosła głowę i między gęstym listowiem odnalazła ledwo
widoczny sierp prawdziwego księżyca. W takich chwilach czuła, że
jest szczególnie związana ze swoim opiekunem. Lunna i Luna byli
sami i nawet, jeśli nigdy nie chciała zostać Kapłanką, darzyła
źródło swojej Mocy ogromnym szacunkiem.
Coś zaszeleściło i poruszyło się
za nią między krzakami. Wyrwana z rozmyślań, odwróciła się
gwałtownie, gotowa w każdej sekundzie sięgnąć po strzałę i
napiąć łuk.
Vanrryl uśmiechnął się szeroko,
zmierzając powoli w jej stronę.
- Cóż za miłe spotkanie,
księżniczko.
Lunna cofnęła się, nie zdejmując
czujnego spojrzenia z przybysza. To była ostatnia osoba, którą
chciałaby tu spotkać. Ten grubiański, nieokrzesany elf nie ukrywał
swoich uczuć wobec niej, które zresztą miały głównie charakter
czysto fizyczny. Zawsze trzymała się od niego z daleka i teraz
zastanawiała się, jakim cudem ją tu znalazł. Należał do
szlachetnego rodu i chociaż pogardzała nim, musiała okazywać mu
minimum uprzejmości, inaczej mogłaby mieć kłopoty.
Gdy się zbliżył, poczuła od niego
znajomy odur mieszanki miodowo ziołowej i skrzywiła się z
niesmakiem.
- Znowu piłeś nyryl. Wiesz, że to
zakazane.
Elf wzruszył ramionami, nie zdejmując
z twarzy pełnego zadowolenia uśmiechu. Jego roziskrzone oczy
wpatrywały się w nią z nieukrywanym pożądaniem.
- Ale ty mnie nie wydasz, prawda
księżniczko? – Zapytał, robiąc kolejny krok w jej stronę.
Lunna poczuła za plecami pień
drzewa. Oparła się o niego, zaciskając kurczowo palce na łuku.
Jej serce zaczęło bić niespokojnie, gdy zdała sobie sprawę, w
jakiej znalazła się sytuacji.
Znajdowali się sami w ciemnym lesie.
Jej Moc była słaba, a elf odurzony mieszanką zakazanych ziół.
Nie mogła go uderzyć i odejść, bo obrażenie szlachcica było
niemal śmiertelnym grzechem.
- Powinniśmy wracać, Vanrrylu –
spróbowała odezwać się spokojnie i uprzejmie - Robi się ciemno,
więc odprowadzę cię do domu. Twoja rodzina z pewnością na ciebie
czeka.
Żadnej odpowiedzi. Tylko paskudny
uśmiech i kolejny krok zmniejszający odległość między nimi.
Lunna zrozumiała, że tym razem tak łatwo się nie wywinie, a ten
obleśny osobnik tak szybko nie zrezygnuje z takiej sytuacji.
- Zrobisz jeszcze krok, a użyję
broni – zagroziła ostro, darując sobie uprzejmości. Byli w
lesie, nikt ich nie widział, a ona musiała pokazać, że się nie
boi.
Vanrryl zaśmiał się ochryple.
Położył dłoń na rękojeści miecza, nie przestając się do niej
zbliżać.
- Wiem księżniczko, że twoja Moc
jest osłabiona. Bądź dobrą dziewczynką i nie rób nic głupiego.
Lunna błyskawicznym ruchem sięgnęła
za plecy po strzałę, nałożyła na naciągniętą cięciwę i
skierowała w stronę pijanego elfa.
- Celuję w twoje serce i przysięgam,
że jeśli...
- I co, zabijesz mnie? – Zadrwił z
ochrypłym śmiechem – Wiesz, co za to grozi. Nie zaryzykujesz
swojej pozycji.
- Jestem przyszłą królową i
Kapłanką Luny. Nie ośmielisz się mnie tknąć. Za coś takiego
możesz umrzeć. Masz więcej do stracenia. Znajdź sobie inną
kobietę. Równą sobie.
- W tym problem, księżniczko, że
chcę ciebie. Żadna inna kobieta nie dorasta ci do pięt. Gdybyś
nie była tak dumna i uparta i nie odrzucała moich oświadczyn...
Lunna zacisnęła szczęki. No tak.
Zapomniała już, że ten drań niejednokrotnie starał się o jej
rękę. Vanrryl nie należał do Najstarszych, ale miał wysoką
pozycję wśród szlachty i był wystarczająco bogaty, by móc wejść
do rodziny królewskiej. Tyle, że Lunna nie wyobrażała sobie, by
ktoś taki zasiadł na tronie. A tym bardziej, aby dzielił z nią
życie.
Nagle Vanrryl wysunął ze zgrzytem
swój miecz, którego ostrze zalśniło w mroku i zanim zdążyła
zareagować, jednym cięciem przepołowił jej łuk. Bezużyteczna
broń upadła cicho pod jej stopy.
Ostrze miecza drasnęło ją w gardło.
Elf znalazł się tak blisko, że czuła jego cuchnący oddech na
policzku i napierające na nią ciało.
- Nie waż się nawet pisnąć, bo
inaczej te ostrze z wielką rozkoszą posmakuje twojej krwi –
wyszeptał jej wprost do ucha.
Lunna w końcu zaczęła się bać.
Dłoń mężczyzny powędrowała pod jej luźną tunikę i zalała ją
fala mdłości. Dotyk jego ust wzbudził w niej trudne do opisania
obrzydzenie.
Nie mogła pozwolić by zaszło to za
daleko. Jak ją, Kapłankę Luny mógł tknąć jakikolwiek
mężczyzna? Dla niego to i tak był wyrok śmierci.
Spojrzała w jego rozpalone rządzą
oczy, nie czując nic prócz głębokiej pogardy. Przymknęła
powieki, prosząc Lunę o wybaczenie, po czym szybkim, ruchem, niemal
na oślep sięgnęła po strzałę i wbiła grot w jego serce.
Vanrryl cofnął się chwiejnie,
wydając z siebie jakieś bełkotliwe dźwięki. Spojrzał na nią
szeroko rozszerzonymi oczami z niedowierzaniem i przerażeniem
malującymi się na pobladłej twarzy. Upadł twarzą na trawę z
ostatnim westchnieniem, który porwał wiatr i zagłuszyły leśne
odgłosy.
Lunna wciąż stała przyciśnięta do
drzewa, a jej nieruchoma sylwetka wyglądała niczym wyrzeźbiona z
marmuru. Wpatrywała się w martwe ciało elfa, tak długo, aż
czerwona plama na ziemi zaczęła rozmywać jej się w oczach. Teraz,
gdy było po wszystkim czuła w sobie jedynie chłodną pustkę.
Zrobiłam to. Naprawdę go zabiłam!
Krzyczało jej odrętwiałe ciało. Ale przecież nie miałam
wyboru. To było jedynie wyjście. Inaczej on by...Mnie...
Dwaj zwiadowcy wyłonili się z mroku
tak cicho, że w pierwszej chwili ich nie zauważyła. Nie zdawała
sobie sprawy, że na jej tunice i szyi osiadła krew, która trysnęła
z rany szlachcica. Gdy w końcu na nich spojrzała, jej wzrok był
pusty i pozbawiony emocji. Jeden z nich zabrał ciało elfa, drugi
zaś związał jej ręce za plecami i popchnął przed sobą,
kierując w stronę miasta.
Lunna bez żadnego protestu dała im
się prowadzić, z kompletną pustką w głowie. Wciąż nie
potrafiła zebrać myśli, przed oczami miała martwe ciało elfa.
Nie zastanawiała się, co ją teraz czeka. Szła ze wzrokiem wbitym
w ziemię i nawet, gdy znaleźli się na otwartej przestrzeni między
budynkami, nie patrzyła na nikogo i ignorowała zdziwienie na
twarzach mijanych elfów.
Dopiero w sali tronowej odzyskała
nieco zdolność myślenia. Strażnicy, którzy ją przyprowadzili,
zostawili ją i ciało pośrodku przestronnej sali. Przez chwilę
patrzyła na martwego Venrryla, po czym powoli uniosła głowę.
Zaciskała kurczowo pięści, wciąż związane za plecami. Bolały
ją nadgarstki, w które wrzynał się sznurek i cierpły ramiona,
ale ten ból zdawał się należeć jakby do kogoś innego.
Na kilka minut w sali zapanowało
nerwowe zamieszanie. Przybiegło kilku nadwornych uzdrowicieli,
którzy zgodnie orzekli śmierć Vanrryla i to, w jaki sposób do
tego doszło. Powiadomiono rodzinę królewską, która zjawiła się
niezwłocznie, zajmując swoje miejsca na podwyższeniu. Lissira
spojrzała na ciało i pobladła gwałtownie. Matka tylko raz
zerknęła na Lunnę, a potem zaczęła uspokajać swoją młodszą
córkę. W sali zjawiło się więcej elfów, i ze wszystkich stron
otoczyły ją śpiewne, podenerwowane głosy. Lunna stała sztywno,
wciąż oszołomiona.
W końcu w sali zapanowała cisza. Gdy
uniosła wzrok, spostrzegła, że to król gestem dłoni przerwał
rozmowy. Popatrzyła na swoją rodzinę i nagle poczuła, jakby byli
jej zupełnie obcy. Wszyscy mieli blade, kamienne twarze i chłodne
spojrzenia. Lunna przełknęła ślinę.
- Dlaczego to zrobiłaś? – Padło
pierwsze, najprostsze pytanie. Król Ivero nie krzyknął na nią,
jak się spodziewała, ale ten spokojny, chłodny ton o wiele
bardziej ją przeraził. – Czy wiesz, kim był Vanrryl? Należał
do szanowanego rodu i był jednym z kandydatów do twojej ręki.
Co? Więc po raz kolejny próbował
zdobyć ją i królestwo? Lunna poczuła jak jej żołądek skręca
się w ciasny węzeł. Popatrzyła na piękną, kamienną twarz
matki, jednak poza wilgotnymi oczami natrafiła na pustkę. Spuściła
wzrok i milczała. Wszystkie oczy zebranych patrzyły na nią niemo,
ale za to oskarżająco.
- Czy wiesz, że złamałaś jedną z
podstawowych zasad? – Odezwała się surowo Niadai. – Twoje
poprzednie wybryki były tolerowane, jednak to, co uczyniłaś
zasługuje na surową karę. Vanrryl był jednym z dwóch
szlachciców, których kandydaturę rozpatrywaliśmy na poważnie.
Prawdopodobnie zabiłaś swojego przyszłego małżonka i króla. To
jak zdrada naszej rasy.
Lissira nachyliła się i przez chwilę
szeptała coś do ucha królowej, która najpierw pobladła, a potem
zmarszczyła czoło i dodała ponuro:
- Nie możemy tej sprawy przyciszyć,
bo jesteś następczynią tronu. Twoja osoba powinna dawać innym
przykład, a nasze prawo pokazywać, że dla nikogo nie ma wyjątku.
Od setek lat nasz ród nikogo nie zabił, a chociaż kiedyś
walczyliśmy z ludźmi, nigdy nie mordowaliśmy siebie nawzajem. Taka
zbrodnia zasługuje na najwyższą karę.
Zerknęła na siostrę, dumnie
zasiadającą na jednym z czterech bogato zdobionych tronów. Jej
wzrok był dumny i zacięty. Lunna przygryzła wargi.
No tak. Kiedy mnie nie będzie, to
ona zostanie następczynią tronu. Czy tego właśnie chciałaś,
Lissiro?
- Za zabicie lorda Vanrryla,
zostaniesz...
Lunna z gniewem zmarszczyła czoło.
- Nie jestem morderczynią! –
Przerwała z okrzykiem oburzenia, a echo jej rozpaczliwego głosu
odbiło się od wysokich ścian – Czy naprawdę wierzycie, że
byłabym do tego zdolna? Ja tylko się broniłam. Nie zrobiłam tego
celowo. Nie chcecie nawet wysłuchać co się stało?
Cisza, jaka zapanowała po jej
słowach, napełniła ją grozą i nie potrzebowała już żadnych
wyjaśnień. Ubrudzona krwią, stała samotnie przed tymi wszystkimi
elfami i rodziną królewską. Widziała w ich oczach chłód i
pogardę i to jej całkowicie wystarczyło.
- Lunno – odezwał się Ivero
władczym, pozbawionym emocji głosem, jakim często przemawiał do
ludu – zabiłaś elfa, do tego szlachetnie urodzonego i bez względu
na twoją pozycję oraz przyczynę twojego czynu, musisz ponieść
konsekwencje – przerwał na chwilę, by powaga sytuacji w pełni do
niej dotarła, po czym podjął dalej: – Od teraz masz zakaz
przebywania na terenie Zielonego Lasu. Nie jesteś już nowicjuszką
Kapłanki Luny ani następczynią tronu, od dzisiaj też przestajesz
być naszą córką. Zapomnimy o tobie i żaden elf nie będzie
wspominać twojego imienia. Teraz strażnicy odprowadzą cię na
skraj lasu, gdzie udasz się własną drogą. Nie możesz nic ze sobą
zabrać ani przebywać w jakimkolwiek domu w moim królestwie.
Lunna wysłuchała swojego wyroku,
wpatrując się w usta króla, jakby siłą woli próbowała zmusić
je do milczenia, lub cofnięcia tych słów.
Przynajmniej mnie nie zabiją -
pomyślała gorzko, znajdując w tym jakąś marną pociechę.
Po chwili zjawili się dwaj strażnicy,
którzy stanęli po jej bokach i popchnęli w stronę wyjścia. Po
raz ostatni zerknęła w stronę tronu, po czym spuściła wzrok i
bez protestów dała się poprowadzić przez miasto. Elfy
zatrzymywały się na jej widok z ciekawości, a potem dołączały
do pochodu, by zobaczyć jak córka Najstarszych zostaje wygnana.
Lunna przez całą drogę wpatrywała
się uparcie w ziemię, czując na sobie pogardliwe, a nawet wrogie
spojrzenia. Z ponurym wyrazem twarzy zagryzła wargi i choć wzrok
miała spuszczony, szła dumnie wyprostowana z lekko pochyloną
głową.
Tuż przy wejściu do lasu, zatrzymali
się na niknącej w zielonej gęstwinie ścieżce. Dopiero tutaj
uniosła głowę i napotkała wzrok stojącego niedaleko Raliela.
Nawet nie zdawała sobie sprawy, że przez cały ten czas
bezszelestnie kroczył przy jej boku. Nie było w nim potępienia,
ale niedowierzanie oraz rozczarowanie.
- Naprawdę to zrobiłaś? – Zapytał
przyciszonym głosem, przyglądając jej się z bólem w
czekoladowych oczach.
Skinęła tylko głową, próbując
nie odwrócić wzroku. W końcu poczuła ciężar popełnionej
zbrodni. Obserwowała jak po jego twarzy przemknął cień, jednak w
żaden sposób nie dał po sobie poznać, jak bardzo go to zasmuciło.
- Mogę ci towarzyszyć? – Spytał
po chwili milczenia.
Tak.
Potrzebuję cię, przyjacielu. Nie patrz na mnie jak reszta, wiesz,
że musiałam tak postąpić. Nie zostawiaj mnie!
Uśmiechnęła
się blado.
- Żegnaj Ralielu – powiedziała
tylko i samotnie weszła na ścieżkę, znikając między drzewami.
Idąc przez las szybkim krokiem, zacisnęła
drżące palce na amulecie i przymknęła oczy. Pocieszające w tym
wszystkim było to, że przy całym zamieszaniu zapomnieli jej go
zabrać. Skoro nie mogła zostać Kapłanką, nie miała prawa
korzystać z Mocy Luny.
Jednak ta Moc była teraz wszystkim, co jej
pozostało.
Wybacz
mi Luno. Oświetlaj ścieżkę, którą mam podążać i chroń mnie
przed złem tego świata.
Modlitwa.
Tylko Modlitwa mogła uchronić ją przed całkowitym załamaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz