Od
tamtego wydarzenia unikała Balara jak ognia. Widok jego twarzy,
okrutnego uśmieszku i tych zimnych oczu, wywoływały w niej
głęboki wstręt i chęć zabicia go na miejscu oraz ból, jak tylko
o tym pomyślała. Dlatego trzymała się od niego z daleka, chociaż
na tym pozornie dużym statku, było to dość trudne. Wciąż
pamiętała posłyszaną rozmowę i wolała raczej nie myśleć o
tym, co ją czekało.
Pająki?
Wiedział
od dawna, czego się boję. Teraz nie będzie się wahał, żeby to
wykorzystać.
Nie
chciała sobie nawet wyobrażać, jakie tortury dla niej przygotował
i do czego się posunie, żeby wydobyć od niej kamienie. Miała
nadzieję, że zanim do tego dojdzie, znajdzie sposób na ucieczkę.
W ostateczności pozostawała jeszcze śmierć. Wiedziała, że wtedy
kamienie znów się rozproszą i tylko kolejny Potomek będzie mógł
je znaleźć, a skoro ona umrze…
Jej
przegrana oznaczała koniec tego świata, a więc nie mogła tak
łatwo się poddać.
Zdarzało się, że znajdowała Balara
przypadkiem w kuchni i wtedy natychmiast robiła w tył zwrot,
opuszczając posiłek. Kiedy spacerowała po górnym pokładzie
statku i dostrzegła go choćby z daleka, uciekała na drugi koniec,
zanim zdążył by ją dostrzec. Najgorzej było w wąskim korytarzu,
gdzie nie było mowy, żeby się przed nim schowała. Jej kajuta nie
miała nawet drzwi, więc kiedy przechodził, musiał mijać ją za
każdym razem. Gdy rano, albo późnym wieczorem słyszała
zbliżające się kroki, odwracała się plecami do korytarza i
całkowicie nieruchoma, udawała, że śpi. Zdarzało się, że
przystawał nagle w progu i czuła na sobie jego wzrok. Wtedy jej
serce biło jak szalone i modliła się, żeby w końcu sobie
poszedł. Uznała, że najlepsze co mogła teraz zrobić, to udawać
potulną i go nie prowokować.
Już pierwszej nocy odkryła, gdzie znajduje się
jego kajuta. Raz nawet, kiedy przeszedł obok jej łóżka, wychyliła
się ostrożnie na korytarz i obserwowała jak zmierza na sam jego
koniec, po czym znika w ostatnich drzwiach. Wprawdzie ta informacja
nie była jej potrzebna, ale wiedziała przynajmniej dlaczego ciągle
tam chodzi, mijając jej otwartą kajutę. Zazdrościła mu jedynie
tego, że może się zamknąć i mieć trochę prywatności, co
uznawała na tym statku za szczyt luksusu. W długim korytarzu było
wiele drzwi, ale gdy próbowała znaleźć sobie inne miejsce do
spania, okazało się, że wszystkie były zamknięte.
Na każdym kroku dawał jej wyraźnie do
zrozumienia, że on tu jest panem i ustala warunki. A najważniejszy
był taki, żeby nic nie robiła i spokojnie czekała aż dopłynął
na miejsce. Nawet spokój był wymuszony, bo gdyby nie zaklęcie,
rozniosła by ten statek w strzępy i tym razem nie wahałaby się,
żeby go utopić.
„Czarna Pani” aż po czarne deski
przesiąknięta była nieprzyjemnym odorem gnijącego ciała i
śmierci. Nawet w pogodny, słoneczny dzień panowała na nim
przygnębiająca, ponura atmosfera i czasem odnosiła wrażenie, że
statek naprawdę posiada coś na kształt własnej świadomości.
Dłuższe przebywanie na tym pokładzie powodowało, że człowiek
popadał w depresję, każda myśl stawała się równie czarna, jak
jego deski, pozbawiona wszelkiej nadziei.
Najgorzej było nocami, kiedy zdawało się, że
w każdym mrocznym kącie czają się upiory. Ariel budziła się
często, dręczona snami o Rivie, albo niezrozumiałymi wizjami i
długo wsłuchiwała się w odgłosy, jakie wydawał z siebie statek,
zagłuszając nawet szum fal.
Skrzypienie desek, jakby ktoś chodził po
korytarzu, albo na górze.
Czasem jakieś westchnienie, które bardzo
chciała, żeby było zagubionym wiatrem.
Szczególnie jeden dźwięk powodował u niej
gęsią skórkę. Powtarzający się niemal każdej nocy przytłumiony
szloch, przerywany krótkimi okrzykami, jakby kogoś torturowano.
Ariel zawsze wtedy kuliła się w ciemności i
zasłuchana, długo nie potrafiła zasnąć. Z początku myślała,
że to jakiś potępiony duch, albo jej własna wyobraźnia, bo
przecież poza nimi dwojgiem, nie było tu żywej duszy. Zaczynała
się nawet zastanawiać, czy to statek nie wydaje z siebie takich
dźwięków, coś na kształt własnego języka, którym próbuje się
porozumieć. To głupie, ale nic innego nie przychodziło jej do
głowy.
Aż pewnej nocy w końcu odkryła jego źródło.
Głośny i wyraźny krzyk obudził ją
gwałtownie, aż usiadła przebudzona, uderzając głową w niski
sufit. Pocierając potargane włosy, zamrugała kilka razy,
przyzwyczajając oczy do ciemności. Wzdrygnęła się, gdy ten sam
dźwięk powtórzył się dwukrotnie, a potem usłyszała coś jakby
serię jęków i niezrozumiałych słów. Zaintrygowana, mimo
wzbierającego lęku i gęsiej skórki, postanowiła raz na zawsze
skończyć z tymi nocnymi odgłosami.
Usiadła ostrożnie na brzegu łóżka i wsunęła
bose stopy w buty, stojące dokładnie w progu. Nie mogła stworzyć
magicznego światła, a więc w kompletnych ciemnościach stanęła
pośrodku korytarza, rozglądając się w obie strony. Niespokojne
bicie jej serca brzmiało w jej uszach, dudnienie z głębi ziemi.
Bezwiednie sięgnęła do szyi, aby dodać sobie otuchy ciepłem
piórka, ale oczywiście go tam nie znalazła. Zacisnęła pięści w
nagłej złości i nasłuchując niemilknących, dziwnych dźwięków,
powoli obróciła głowę w kierunku, skąd dochodziły.
Z głębi korytarza, zza zamkniętych drzwi
kajuty Balara.
Może
ktoś go zabija, ale to by było zbyt piękne.
Ariel już miała wrócić do łóżka, jednak
popychana czystą ciekawością, postanowiła tam zajrzeć i
sprawdzić co się dzieje. Jeśli coś go boli, albo ta Rairi go
torturuje, to przynajmniej popatrzy sobie, jak cierpi, tak, jak on to
robił.
Przeszła cicho na palcach i stanęła
przed ostatnimi drzwiami. Teraz wyraźnie słyszała dobiegające ze
środka odgłosy, wydawane przez człowieka, który
ją porwał i więził.
Dobrze
mu tak. Przemknęło
jej przez myśl z okrutną satysfakcją.
Wzięła głęboki wdech i sięgnęła
do klamki, czując jak jej mięśnie napinają się jak przed walką,
a żołądek skręca w ciasny supeł. Jeszcze nigdy tu nie była,
nawet nie próbowała zaglądać w czasie jego nieobecności, bo
wiedziała, że srogo by za to zapłaciła.
Drzwi skrzypnęły lekko, aż zamarła
z obawą, jednak po chwili wślizgnęła się do środka,
pozostawiając je uchylone.
Pokój okazał się zaskakująco duży,
nawet większy niż sądziła. Wyraźnie należał do kapitana
statku, chociaż nie było w nim luksusów. Z okrągłego okienka
sączyło się do środka nieco chłodnego blasku, w którym mogła
dostrzec stół zastawiony mapami, szafę, półkę z książkami i
duże łóżko pośrodku.
A na nim Balara, miotającego się w
sennym koszmarze. Płaszcz, z którym się nie rozstawał, leżał na
podłodze, podobnie jak częściowo skopana kołdra i jedna z
poduszek. Z jego gardła znów wyrwał się jęk, kiedy kręcąc
głową, wykonał ręką jakiś nieokreślony gest. Czoło i napięty
kark miał mokre od potu, rozpuszczone włosy zakryły mu częściowo
twarz, kiedy przekręcił się gwałtownie na bok i wymamrotał coś
niezrozumiale.
Ariel podeszła do łóżka, wpatrując
się w niego, jakby już coś podobnego widziała.
Tyle,
że u jego brata.
A
więc nawet ty masz koszmary. Po tym co zrobiłeś, wcale się nie
dziwię.
Krzyk rozdarł nocną ciszę, aż
podskoczyła i cofnęła się mimowolnie. Balar znów zaczął kręcić
się na łóżku, tym razem zaciskając palce na materacu.
- Obudź się – odezwała się
głośno, co jednak nie przyniosło żadnych efektów. Zmarszczyła
brwi, po czym stanowczo potrząsnęła go za ramię – Hej,
słyszysz!? Wstawaj!
Machnął ręką, aż musiała się
odsunąć, żeby jej nie uderzył, ale nawet jej nie usłyszał.
- Mam nadzieję, że śnisz o tym, co
ci zrobię, jak już będę mogła – odezwała się do siebie i bez
najmniejszych skrupułów uderzyła go pięścią w żebra.
Podziałało. Otworzył oczy i dysząc ciężko,
przez kilka sekund wpatrywał się w sufit zamglonym wzrokiem.
-
No, już myślałam…
W końcu skierował na nią zaspane,
przekrwione oczy i pobladł, jakby zobaczył przed sobą zjawię ze
swoich koszmarów. Nie zdążyła się ruszyć, gdy w następnej
chwili zerwał się błyskawicznie na bose stopy, chwycił ją za
gardło i przygwoździł do ściany przy otwartych drzwiach. Spojrzał
na nie, potem znów na nią i zmarszczył mocno brwi. W jego ciemnych
oczach zapłonął gniew, aż miała ochotę się skulić.
- Co ty tu robisz? – Warknął nieprzyjemnie.
Jego palce bezlitośnie wbijały się w jej gardło.
- Ja… - nie miała szansy się
wyrwać, brakowało jej tchu, a bijąca od niego wściekłość
odbierała jej siły. Nie spodziewała się, że zareaguje tak
gwałtownie, bo w innym wypadku zostałaby w swojej komórce –
Obudził mnie… krzyk… Nie mogłam spać, przez twoje… Ja tylko
chciałam…
Mięśnie jego twarzy napięły się
aż po skronie, na szyi pulsowały niebieskie żyły. Grube krople
potu zalewały mu oczy i spływały po policzkach jak łzy.
- Sądziłaś, że możesz tutaj tak
sobie wejść i mnie obudzić?
Wzmocnił ucisk, aż posiniała na
twarzy, walcząc o każdy oddech. Z jej zaciśniętego gardła wyrwał
się nieartykułowany dźwięk, z oczu pociekły łzy.
On
nie żartuje… Naprawdę może mnie zabić.
- Zrobię to, jeśli jeszcze raz
zakłócisz mi sen.
-
Ale… miałeś koszmary…
- To cię nie powinno obchodzić –
wycedził przez zaciśnięte zęby – Zejdź mi z oczu, jeśli
chcesz przeżyć tą noc.
Szarpnął ją brutalnie za gardło,
wypchnął na korytarz, aż upadła bez tchu na deski i zatrzasnął
drzwi. Przez długą chwilę leżała nieruchomo, z ulgą przyjmując
każdy haust powietrza. Słyszała jego kroki po drugiej stronie
drzwi, aż zapanowała cisza. Masując sobie obolałą szyję, na
której pozostał czerwony ślad, wróciła do swojego twardego
łóżka, chociaż nie sądziła, że jeszcze uśnie. Nie miała
nawet ochoty się uzdrawiać, podejrzewając, że to i tak nie ma
większego sensu, w obliczu tego, co jeszcze ją czekało. Balar
pokazał już swoje okrucieństwo i nie miała żadnych wątpliwości,
że potrafi zadać jej jeszcze większy ból. U celu ich podróży
czekało ją tylko cierpienie i teraz, w otaczającej ją ciemności
czarnego statku zaczęła się modlić, żeby płynęli tak jeszcze
bardzo długo, żeby przyszedł gwałtowny sztorm i przewrócił
statek i żeby nigdy nie dotarli na ląd.
A jednak przysnęła na kilka godzin,
w czasie których zupełnie nic jej się nie śniło. Wstała bardzo
późno, starając się wyrzucić z głowy nocne zajście. Zjadła
śniadanie i włóczyła się po statku aż rozbolały ją nogi.
Przez cały dzień nigdzie się na niego nie natknęła i prawdę
mówiąc nie słyszała nawet, żeby wychodził ze swojej kajuty. Tym
lepiej dla niej, bo nie musiała go oglądać, ani się chować.
Obiecała sobie, że już nie powtórzy swojego błędu i nigdy
więcej go nie obudzi, chociażby miał najgorsze koszmary, a jego
krzyki nie dawały jej spać.
Okazało się, że żadna z jej
modlitw nie została wysłuchana, gdyż był to ostatni dzień
podróży. Całe popołudnie spędziła pod pokładem i o zachodzie
słońca położyła się spać. Zdążyła tylko zamknął oczy.
Co
się dzieje?
Poczuła szarpnięcie, aż zarzuciło
całym statkiem, a ona o mało nie zsunęła się z łóżka. Stanęli
i nagle skończyło się kołysanie.
Jesteśmy
na miejscu. Czekam na górze.
Jej serce podskoczyło gwałtownie,
podchodząc niemal do gardła. Usiadła powoli, z ociąganiem
wkładając buty i poprawiając włosy. Nie ruszyła się jednak,
zapatrzona w ścianę korytarza, zaciskając kurczowo pieści na
twardym materacu. Nagle „Czarna Pani” wydała jej się
bezpiecznym schronieniem, jedynym łącznikiem pomiędzy Elderolem i
wolnością. Każdą spędzoną tu minutę wypełniało jedynie
czekanie na jakiś koniec, ale chyba wolała już to, niż zmierzenie
się z tym, co dla niej przygotował.
Odetchnęła głęboko, zaciskając
mocno powieki.
Argonie,
szkoda, że tym razem nie potrafisz mi pomóc.
Jej brat pewnie nawet nie wiedział
gdzie jest i wątpiła, czy odnalazłby ten statek.. Ona sama nie
miała pojęcia gdzie są. Biały Kruk pewnie odchodził od zmysłów,
kiedy nie wrócili z pikniku, może nawet wysłał kogoś na
poszukiwania. Czy znaleźli Rivę? Czy konie nie uciekły? A jeśli
naprawdę znaleźli tylko jego martwe ciało?
Jęknęła i złapała się za głowę,
czując że wariuje od tych wszystkich niewiadomych.
Rusz
się w końcu, jeśli nie chcesz, żebym stracił cierpliwość.
Ciało poruszyło się wbrew jej woli,
ale poddała się, zbyt zniechęcona i przybita, żeby przejmować
się nawet jego pełnym irytacji, rozkazującym głosem
Trudno.
Pomyślała, wlokąc
się długim korytarzem, a potem schodami prowadzącymi do wyjścia
na górny pokład. Może
lepiej, żebym miała to już za sobą, a może w ogóle powinnam…
Na zewnątrz niebo przybrało różowo
– fioletowe barwy, ostatnie promienie słońca kładły się
cieniem na statku, ustępując miejsca chłodnemu, ale jasnemu
wieczorowi. Noga za nogą, Ariel szła w stronę Balara ze spuszczoną
głową, oczekując jakiegoś cierpkiego komentarza, albo nawet
uderzenia za to, że tak długo się ociągała.
On jednak stał do niej tyłem, przy
spuszczonym trapie, zupełnie nieporuszony i milczący. W końcu
odważyła się unieść głowę i spojrzała w tym samym kierunku. I
natychmiast przystanęła w miejscu, otwierając szeroko oczy.
W momencie, gdy poczuła szarpnięcie,
statek zarył głęboko w ziemi i ugrzązł w niej niemal do połowy.
Niemożliwe było, żeby podpłynął aż tutaj bez żadnej
interwencji, więc z pewnością musiała tu zadziałać magiczna
Moc.
Znaleźli się na niewielkiej wyspie,
otoczonej ze wszystkich stron morzem. Sporą część zajmował
gęsty, dziki las, ale na równinie i przy brzegu dostrzegła…
W tym momencie Balar odwrócił się
do niej i z surową miną chwycił mocno za ramię.
- Co tak sterczysz? Idziemy.
Popchnął ją przed sobą, aż
potknęła się o deski i w milczeniu weszła na trap. Schodząc w
kierunku trawiastego lądu, w pewnym momencie poczuła w powietrzu
niewielki opór i mrowienie na całym ciele, po czym dosłownie
przeszła przez niewidzialną, elastyczną ścianę.
Bariera?
Tutaj?
Niespodziewanie Balar minął ją
pospiesznie, potrącając lekko ramieniem i pierwszy zszedł na ląd.
Nie oglądając się na nią, ruszył przed siebie i wtedy jeszcze
raz rozejrzała się po wyspie. Wszędzie rozsiane były w pewnych
odległościach proste, drewniane domki, co znaczyło, że jednak nie
mieli być sami. Albo być może ich mieszkańcy dawno już nie żyli,
bo nie widziała, żeby ktoś się przy nich kręcił.
Wtedy jednak dostrzegła, że w ich
stronę zmierza niezwykłej urody elf. Na sobie miał proste,
powiewające luźno szaty, długie włosy koloru srebra spływały na
plecy, a każdy jego ruch był dostojny i pełen wyważonej gracji.
Gdy się zbliżał, jego turkusowe oczy zdawały się uśmiechać,
podobnie jak piękne skrojone wargi. Wyglądał co najmniej, jakby
zmierzał na przywitanie dawno niewidzialnych przyjaciół.
Jak tylko jej stopy dotknęły ziemi,
Ariel stanęła w miejscu, nie wiedząc za bardzo, co powinna zrobić.
Balar przestał zwracać na nią uwagę i przemknęło jej przez
myśl, że mogłaby to wykorzystać. Wrócić na statek i spróbować
odpłynąć, czy poprosić tego elfa o pomoc? Ale jeśli jest w
zmowie z jej wrogiem, to tylko pogorszy swoją sytuację.
Niezdecydowana, stała w miejscu, przy statku i patrzyła na tamtą
dwójkę, która w końcu spotkała się w połowie drogi. Balar
stanął do niej tyłem, tak, że widziała jedynie jego płaszcz i
związane włosy.
- Nie sądziłem, że przybędziecie
tak szybko – odezwał się elf melodyjnym głosem. Trudno było
odgadnąć jego wiek, bo pod każdym względem nie był ani młody,
ani stary.
- Sprzyjały nam dobre wiatry, a poza
tym chciałem dotrzeć jak najszybciej.
- Rozumiem i cieszę
się, że ponownie zaszczyciłeś nas swoją obecnością, Kruczy
Królu.
- To ja jestem wdzięczny za gościnę,
Eriianelu Mądry.
I w tym momencie Balar skłonił się
lekko przed elfem. Ten gest szacunku z jego strony tak ją zaskoczył,
że kompletnie osłupiała.
- Zawsze jesteś tu mile widziany –
elf z łagodnym śmiechem dotknął jego głowy, po czym zerknął za
niego, na osadzony w ziemi statek.
- To jest ta słynna „Czarna Pani”?
- Tak. Przypłynąłem nim, bo mam do
ciebie prośbę.
- Słucham.
- Chciałbym, żebyś go zniszczył.
To szczególny statek, który posiada pewien rodzaj świadomości,
więc trzeba rozebrać każdą deskę i potem je spalić.
Ariel zamrugała, nie bardzo wiedząc,
czy dobrze usłyszała.
Zniszczyć?
- Zajmę się tym z samego rana –
obiecał elf, po czym jego pełen ciepła i mądrości wzrok spoczął
prosto na oszołomionej Ariel. Jego uśmiech stał się szerszy,
kiedy skinął jej głową i gestem dłoni zachęcił, aby podeszła.
Zrobiła nieśmiało dwa kroki i
splotła przed sobą dłonie, zerkając na plecy Balara, który wciąż
stał do niej tyłem i ani razu się nie obejrzał. Zmarszczyła brwi
i przygryzła wargi, coraz bardziej zdezorientowana. Spodziewała się
naprawdę wszystkiego: bólu, jakiś wymyślnych tortur, nawet tych
pająków. Ale z pewnością nie tego, że na spotkanie wyjdzie im
uśmiechnięty elf.
O
co tu chodzi? To z pewnością jakiś podstęp, więc powinnam być
ostrożna. Skoro zna Balara, to nie może mieć dobrych intencji.
Zmusiła się do bladego uśmiechu i
skinęła w pozdrowieniu głową.
-
A
więc to ty jesteś córką Areela i Potomkiem Liry. Cieszę się, że
w końcu możemy się poznać. Mówią na mnie Eriianel Mądry, ale
wystarczy samo Eriianel. Witaj na Rohe.
A
więc ta wyspa to Rohe.
Pomyślała szybko i rozejrzała się ukradkiem, oceniając swoje
szanse na przyszłość. Wyspę otaczała bariera, ale skoro teraz
przeszli przez nią bez przeszkód, zapewne mogłaby i przez nią
uciec.
- Mnie… też jest miło – wydusiła uprzejmie
– Jestem Ariel.
- Och, wszyscy znają twoje imię,
drogie dziecko – Eriianel obejrzał ją sobie dokładnie i mimo jej
żałosnego wyglądu wydawał się w pełni usatysfakcjonowany – Na
pewno jesteście zmęczeni po podróży – tu z powrotem zwrócił
się do Balara – Wszyscy czekają już w dużej sali. Odświeżcie
się i dołączycie do kolacji. Z chęcią posłucham najnowszych
wieści ze świata.
Po tych słowach, skinął im lekko
głową, odwrócił się i ruszył w stronę skupiska domków. Nieco
dalej, bliżej lasu stała największa, dwupiętrowa budowla,
przypominająca rezydencje hrabiego, ale znacznie skromniejsza. To
właśnie tam skierował swe kroki.
Wpatrując się w powiewające srebrne
włosy elfa, Ariel czuła jedynie dziwną pustkę w głowie. Stała
bez ruchu, jakby jej nogi wrosły w ziemię i nie zauważyła, że w
tym czasie Balar ruszył za Eriianelem, pozostawiając ją zupełnie
samą. Od momentu wyjścia na ląd, nie odezwał się do niej ani
słowem, nawet nie zerknął w jej kierunku.
Musiał wyczuć, że mu się
przygląda, bo przystanął po kilku krokach i zwiesił głowę.
- Nie idziesz? – Zapytał jakby nie
swoim głosem, kierując te słowa gdzieś przed siebie.
Przypomniała sobie, że powinna być
na niego zła i zacisnęła pieści.
-
Ja… Kim on był?
-
Eriianel Mądry. Jest kimś w rodzaju strażnika tej wyspy i
przywódcą swojego ludu, chociaż nie lubi tak o sobie mówić. Jest
bardzo skromny.
To,
że tak po prostu odpowiedział na jej pytanie było nie mniej dziwne
od tego, w jaki sposób i jakim tonem.
-
Co ty kombinujesz? Jeśli myślisz…
- Och, Ariel – przerwał jej z
ciężkim westchnieniem. Wyraźnie widziała jak jego ramiona uniosły
się i opadły, po czym zgarbił się od niewidzialnego ciężaru –
Nic nie kombinuję.
- Co?
-
To wszystko nie jest tak, jak myślisz.
Odwrócił się raptownie i ruszył
szybko w jej stronę ze spuszczoną głową i zaciśniętymi ustami.
Cofnęła się instynktownie z nagłym ukłuciem lęku, że dopiero
teraz zacznie się na niej wyżywać.
Jednak po raz kolejny ją zaskoczył.
Zamarła w oszołomieniu i otworzyła
szeroko oczy, kiedy zupełnie niespodziewanie przytulił ją do
siebie, objął ramionami jej napięte, zesztywniałe plecy i
odetchnął prosto w jej przesiąknięte solą włosy. Miała ochotę
odepchnąć go i uciec na statek, wtedy jednak chwycił jej twarz w
obie dłonie i pocałował w czoło z czułością, o którą w ogóle
by go nie podejrzewała.
- Przepraszam, że musiałem sprawić
ci ból, ale nie miałem wyjścia – szeptał gorączkowo z ustami
przy jej skroni. Te same dłonie, które w nocy ją dusiły, teraz
ostrożnie, niepewnie dotknęły widocznych jeszcze czerwonych śladów
- Później wszystko ci wyjaśnię, ale teraz musimy iść. Wszyscy
na nas czekają.
Ariel była jak
ogłupiała.
- Wszyscy… to znaczy kto?
- Mieszkające tu elfy i ktoś, kto
już nie może się ciebie doczekać.
Jego głos, wyraz twarzy, łagodny
dotyk… To nie był Balar, jakiego znała. Zupełnie jakby miała
przed sobą całkiem innego człowieka.
I te oczy. Patrzyły na nią inaczej,
bez śladu pogardy, złości czy ironii. Ich czerń już nie była
chłodna, nieskończenie pusta. Tam, gdzie do tej pory nie było ani
cienia emocji, nagle pojawił się ciepły blask i cała gama uczuć.
Jakby przez długi czas więzione były pod grubą warstwą lodu,
który w jednej chwili odtajał. Mogłaby przysiąc, że znała to
spojrzenie, a wrażenie było tak silne, aż zmiękły jej kolana.
- Spodziewałem się takiej reakcji,
ale możesz już zamknąć usta – mówiąc to, zmrużył oczy, w
których zapłonęły wesołe iskierki, niczym pojawiające się na
niebie gwiazdy i dotknął przelotnie jej policzka – Nie bój się Ariel.
Tutaj jesteś bezpieczna.
Następnie chwycił ją za rękę, tak
naturalnie, jakby robił to każdego dnia i pociągnął w stronę,
dokąd odszedł tamten elf. Ariel obejrzała się na morze i statek,
w połowie zakotwiczony na wyspie, a potem na las i rozsiane wokół
domki. Dała się poprowadzić, chociaż nie miała pojęcia o co tu
chodzi i dlatego, że była zbyt zdezorientowana, żeby protestować.
***
Po zdradzie i ucieczce Noxa, sądził, że jego
świat nie może się bardziej zawalić.
Mylił
się i to bardzo.
Argon
tak bardzo skupił się na przygotowaniu przyjęcia urodzinowego dla
króla, że dopiero, kiedy wszystko było gotowe i poszedł po Rivę,
odkrył, że go nie ma. Podobnie jak Ariel. Nikt nie widział ich
przez cały dzień, ale nawet, kiedy dowiedział się, że w stajni
brakuje królewskiej pary koni, wciąż był spokojny. To znaczyło,
że jego przyjaciel postanowił zabrać dziewczynę na wycieczkę i z
pewnością nie mogli odjechać daleko, skoro wiedział, co dla niego
szykował. A z Ariel był bezpieczny.
Domyślał
się gdzie są, gdyż przy każdej nadarzającej się okazji,
spędzali czas nad jeziorem Tohen. To było ich ulubione miejsce,
szczególnie Rivy, który żartował czasami, że byłby szczęśliwy,
gdyby mógł tam umrzeć.
Noszący
Znak Kruka wrócili z bezskutecznych poszukiwań Noxa, szlachta
zaczęła się zbierać, a Rivy i Ariel wciąż nie było.
-
Na pewno dobrze się razem bawią – odrzekł spokojnie Ylon.
-
Tak dobrze, że zapomnieli o całym świecie – dodał żartobliwie
Oran, posyłając kuzynowi porozumiewawczy uśmiech i klepiąc
kapitana po plecach – Wrócą, kiedy zrobi się zimno.
Ale nie wrócili, aż Argon w końcu poleciał
nad jezioro, dziwnie niespokojny i zdenerwowany. W zapadającym
zmroku najpierw dostrzegł pasące się spokojnie na łące dwa
konie, a potem rozłożony na trawie koc. Nigdzie śladu Ariel.
Wylądował niedaleko, czując jak coś zatyka mu
gardło, potem płuca i nagle zabrakło mu powietrza.
Wśród rozłożonego jedzenia, przy przewróconej
butelce wina, której zawartość wsiąkła w materiał, leżał
nieruchomo król.
- Riva?
Argon nie miał pojęcia, jak wydobył
z siebie głos, imię przyjaciela wyrwało się z jego gardła niczym
szept i odpłynęło, zanim dotarło do niego, że się odezwał.
Wyglądało, jakby Riva leżał tam od dłuższego czasu, wiatr bawił
się jego włosami i zwiewał rozsypane wokół okruszki. Nad
pozostawionym jedzeniem i otwartym koszem brzęczały wygłodniałe
muchy.
Tylko
nie to.
Było znacznie gorzej niż wtedy, gdy
odkrył, że to Nox jest ich tajemniczym zabójcą.
Gorzej, niż sobie wyobrażał. Od
tamtej nocy, gdy Balar zabił własnych rodziców i ranił Rivę
zatrutym sztyletem, kapitan każdego dnia bał się właśnie tej
chwili. Ten strach przylgnął do niego niczym druga skóra i stał
się częścią jego życia Wiedział, że kiedyś nadejdzie ten
moment, ale nawet w najgorszych koszmarach nie spodziewał się, jak
widok martwego Rivy wstrząśnie jego całym światem.
Ziemia usuwała mu się pod nogami, a
mimo to jakimś cudem zrobił te kilka kroków i opadł ciężko na
koc, przy boku Rivy. Jak urzeczony wpatrywał się w jego bladą,
nieruchomą twarz, a potem pochylił się gwałtownie, jakby ktoś go
uderzył od tyłu. Przycisnął ucho do jego piersi i znieruchomiał
tak na kilka długich minut, dosłownie wstrzymując oddech.
To był prawdziwy cud, kiedy odkrył,
że serce Rivy wciąż biło. Pod palcami wyczuwał jego puls, słaby
ale jednak.
Wciąż pochylony, z głową na piersi
przyjaciela, która wbrew pierwszemu wrażeniu, unosiła się w
płytkim oddechu, wydał z siebie długie, pełne niewysłowionej
ulgi westchnie. Znów mógł swobodnie oddychać. Wciąż czuł na
całym ciele lepkie, zimne resztki przerażenia i minęło kolejnych
kilka sekund, nim zdołał się ruszyć.
- Nie zostawiaj mnie, mój bracie i królu –
wyszeptał drżącym głosem, dotykając jego zimnego czoła.
Powtarzając sobie w duchu, że
jeszcze jest nadzieja, wziął Rivę na ręce i teleportował się
prosto do jego komnaty. Ułożył ostrożnie jego bezwładne ciało
na łóżku i zniknął tylko na chwilę, aby pierwszemu napotkanemu
strażnikowi nakazać przyprowadzić konie i sprzątnąć resztki
pikniku.
Przez następne dni nie opuszczał
komnaty Rivy, trwając przy jego łóżku, jakby miał nadzieję, że
sama jego obecność podziała uzdrawiająco. Nie jadł i nie spał,
godzinami czuwając przy boku nieprzytomnego przyjaciela. Nie zwracał
uwagi na pory dnia i jedyne, co robił w tym czasie, to bezustannie
sprawdzał jego puls, upewniał się, że nadal oddycha, zanim sam
mógł nabrać powietrza.
Znamię na dłoni Rivy było już
tylko rozmytą, czarną plamą, stapiającą się z resztą czerni
pochłaniającą jego ciało. Czerwona pręga, pamiątka po zatrutym
sztylecie, pulsowała w rytm jego zamierającego serca i była teraz
jednym rozpalonym miejscem na zimnej skórze.
Argon nie wierzył w cuda, ale jeśli
coś takiego istniało, to właśnie teraz rozpaczliwie tego
potrzebował.
Bracia z Zakonu byli bardziej
wstrząśnięci stanem króla, niż zasmuceni. Otaczali jego łóżko,
niczym brzęczące muchy i dyskutowali o tym, co powinni teraz
zrobić, aż Argon miał ich serdecznie dość i bezceremonialnie
kazał im się wynieść. Sam opuszczał Rivę tylko po to, aby
sprowadzać kolejnych medyków i uzdrowicieli. Posłał nawet po
kapłanów ze wszystkich świątyń. Ludzie i półelfy przewijali
się przez komnatę całymi dniami, aż ich twarze zlały się w
jedną plamę. Wszyscy, bez wyjątku kręcili głowami i powtarzali
to samo. Król zapadł w śpiączkę, jakiej jeszcze nie widzieli i w
żaden sposób nie potrafili mu pomóc.
- Jego ciało jest słabe, organy nie
pracują jak trzeba, a serce nie wytrzyma długo takiego obciążenia
– zawyrokował siwy i zgarbiony medyk, opierający się o swojego
młodszego asystenta z wyraźną domieszką elfiej krwi – Mózg
wprowadził organizm w śpiączkę, bo nie radził sobie z bólem –
obaj pokręcili głowami ze smutkiem, którego Argon w ogóle nie
potrzebował. I bez niego czuł się wystarczająco podle – Radzę
pożegnać się z Jego Wysokością i szybko wyznaczyć jego
następcę.
Nawet w uszach Argona te ostatnie słowa
zabrzmiały zbyt brutalnie, chociaż niosły w sobie prawdę, której
nie chciał i nie potrafił zaakceptować.
Pożegnać
się? Wyznaczyć następcę? Przecież on nawet nie ma syna.
W końcu kolejka medyków skończyła
się i znów został sam w komnacie. Cisza przyniosła nieco ulgi,
ale w samotności dopadało go przerażenie, rozpacz i niechciane
myśli. Żołądek skręcał się i palił, domagając się jedzenia,
o którym nie potrafił nawet myśleć. Ubranie, które nie zmieniał
od kilku dni było pomięte i brudne, na jego zmęczonej twarzy
widniał kilkudniowy zarost, a sińce pod oczami świadczyły o
długim braku snu. Czuł się jeszcze gorzej niż wyglądał, ale nie
miał głowy, żeby zająć się sobą, a już tym bardziej
czymkolwiek innym.
Po raz kolejny tego dnia sprawdził
puls Rivy, po czym poprawił okrywającą go kołdrę i opadł na
kolana. Z głębi jego piersi wyrwał się głuchy jęk, bardzo
przypominający szloch. Ujął lewą dłoń króla, na której znamię
traciło Moc, przytknął sobie do czoła i zwiesił głowę. Czuł
na skórze płynące od niego zimno, jakby już był martwy.
- Mówiłem, że masz nie umierać,
przyjacielu. Nie chcę innego króla. Jeśli odejdziesz, pójdę za
tobą nawet do piekła.
Nie poruszył się nawet wtedy, gdy
otworzyły się drzwi i usłyszał ciche, prawie bezszelestne kroki.
Ktoś stanął za nim, oddech był cichszy od wiatru za oknem. Nad
jego głową zawisła magiczna kula światła, która rozjaśniła
panujący mrok i dopiero teraz zorientował się, że nadszedł późny
wieczór.
- Powinieneś coś zjeść i się
przespać. Mogę przy nim posiedzieć, jeśli chcesz.
Drgnął lekko, kiedy kobieca dłoń
opiekuńczo spoczęła na jego barku.
- Nie zostawię go – burknął,
zdając sobie sprawę, że upór w jego głosie brzmi śmiesznie
dziecinnie. Nie potrafił odejść od tego łóżka i uwięzionego na
nim Rivy, bo strach, że w tym czasie jego serce może stanąć na
wieki, był paraliżujący.
- Zrobiłeś wszystko, co mogłeś,
Argonie. Kiedy coś jadłeś? Wykończysz się, a królowi to i tak
nie pomoże.
Wyprostował się w końcu i popatrzył
na Lunnę takim wzrokiem, aż cofnęła się mimowolnie z cieniem
lęku. Rzeczywiście musiał wyglądać okropnie, skoro nawet ona się
go przestraszyła. Nie tylko niechlujny wygląd sprawiał, że nie
był sobą. Coś w środku w nim umierało, jakby Biały Kruk, którym
był, gubił pióra, więdnął i tracił wolę życia.
Nie puszczając dłoni przyjaciela,
drugą ręką chwycił palce elfki i ścisnął, wbijając w nią
desperackie, błagalne spojrzenie. Jeśli zaskoczyła ją ta nagła
demonstracja uczuć, to starała się zachować spokój.
- Sprowadziłem medyków z całego
kraju, ale nikt nie wiedział, dlaczego się nie budzi –
wychrypiał, ledwo poznając własny głos i zupełnie ignorując jej
wcześniejsze słowa – Gdyby był tutaj Nox, z pewnością coś by
poradził. Ale przecież jesteś Najstarszą – przyciągnął ją
bliżej łóżka, ściskając jej dłoń jak ostatnią deskę ratunku
– Zapomniałem, że mam przy sobie najlepszą uzdrowicielkę. To ty
powinnaś najpierw go zbadać.
Lunna z powagą patrzyła
mu prosto w oczy.
- Obiecujesz, że potem
trochę odpoczniesz?
- Tak – skłamał gładko i
przysiadł w nogach łóżka, robiąc jej miejsce.
Z wyraźnym trudem oderwała od niego
zatroskane spojrzenie i przeniosła je na pogrążonego w śpiączce
króla. Zmarszczyła czoło, gdy jej dłoń spoczęła na czole Rivy
i przymknęła w skupieniu powieki. Argon w tym czasie wpatrywał się
w nią bez jednego mrugnięcia, równie nieruchomy i spięty,
świadomy każdej upływającej sekundy.
Obserwował, jak otworzyła usta, a
potem je zamknęła w wyrazie cichego przerażenia. Luźno spleciony
warkocz spłynął na jej ramie, gdy pochyliła się jeszcze niżej,
jakby czegoś nasłuchiwała.
W końcu otworzyła oczy i popatrzyła
prosto na kapitana. Nie musiała nic mówić. Smutek, bezradność i
współczucie w jej błękitnych oczach były wystarczająco wymowne.
Wyprostowała się i pokręciła jedynie głową, na co skrzywił
się, zerwał jak oparzony i podszedł do okna, stając do niej
tyłem. Nie chciał, żeby ktokolwiek
widział go w takim stanie, a już tym bardziej ona.
-
Argonie…
Urwała raptownie, gdy w tym momencie
otworzyły się drzwi.
- To nie jest normalne, że zamiast
walczyć, musimy użerać się z tymi przemądrzałymi doradcami.
Skoro tak dobrze wszystko wiedzą, niech sami podejmują decyzję –
do komnaty wpadł Koll z rozwianymi włosami, wyraźnie wzburzony.
- Owszem, ale nie ma co się
denerwować, kiedy sytuacja wymaga od nas trochę elastyczności.
Przynajmniej dopóki król nie wyzdrowieje, albo nie wyznaczymy jego
następcy – Reeth szedł tuż za nim, tłumacząc spokojnym, nieco
podniesionym głosem.
Argon przygarbił się, zaciskając
pięści na parapecie i westchnął ciężko. Nie miał teraz ochoty
ani ich widzieć, ani tym bardziej słuchać. Odwrócony tyłem,
zerknął za okno, gdzie wszystko spowijał gęstniejący mrok.
Nadeszła noc, a on po raz kolejny tego nie zauważył. Ile już
czasu minęło od urodzin Rivy? Pogubił się w dniach, a w głowie
miał jedynie pustkę.
- No właśnie – koło dwójki
starszych wojowników przepchnął się Oran i podszedł do łóżka
– Co teraz będzie z… królem?
Na kilka minut zapadła napięta,
posępna cisza, w czasie której Argon jeszcze bardziej zwiesił
głowę, czując jak coś rozdziera jego pierś, oddech grzęźnie w
gardle, a piekące łzy zamazują ostrość widzenia.
-
Kiedy się obudzi…
- Jeśli się obudzi –
poprawił Ylon – Słyszałeś medyków? Nikt nie wie co to jest i
jak go obudzić. A ty, Lunno co myślisz, o stanie Jego Wysokości?
- elfka odpowiedziała coś cicho, ale Argon zamknął się w sobie
i nawet nie chciał jej słyszeć - Tak, to przykre. Nie chcę być
czarnowidzem, ale…
- To nie bądź –
przerwał mu z sykiem Oran i kapitan poczuł na plecach uważne
spojrzenia wszystkich zebranych.
- Mam głęboką nadzieję, że król
się w końcu obudzi – Reeth odchrząknął znacząco, bez
zbytniego przekonania w głosie – Jednak do tego czasu bądź co
bądź ktoś musi podejmować decyzje.
- Szkoda, że nie mamy następcy. W
tej sytuacji pozostaje nam Biały Kruk.
Starszy z wojowników podszedł do niego i poczuł
na plecach dotyk jego dłoni.
- Wiemy co przeżywasz, Argonie, nam wszystkim
jest ciężko, ale do czasu wyzdrowienia Kruczego Króla, to ty masz
największe prawo, żeby go zastąpić. Rozumiesz?
Przez cały ten czas nie spojrzał na
nich, ani nawet się nie poruszył, więc mogli pomyśleć, że może
ich nie słyszał. Zmusił się do skinięcia głową, chociaż
najchętniej uciekł by stąd jak najdalej, żeby w końcu dali mu
święty spokój.
Ten krótki gest uznali za
wystarczającą zgodę, bo ktoś odetchnął z ulgą.
- Możemy zająć się petycjami
poddanych i drobnymi sprawami, ale mamy dużo poważniejszy problem.
- Właśnie, jesteś nam potrzebny
kapitanie – Oran próbował zabrzmieć bardziej entuzjastycznie,
co wyszło mu sztucznie i jakoś nie na miejscu w obecnej sytuacji,
więc szybko zmienił ton na bardziej poważny – To znaczy, mamy
taki…
- Chodzi o to, że wioski znów są
atakowane – wpadł mu w słowo Ylon.
- Tym razem ataki odbywają się
głównie nocami i nikt nawet nie potrafi powiedzieć, jak wyglądają
napastnicy i ilu ich jest.
- Nikt nie potrafi powiedzieć
ponieważ ludzie w jakiś dziwny sposób znikają. Na miejscu nie ma
żadnych ciał, znajdujemy jedynie krew.
- Wioski wyglądają jak wymarłe,
ludzie zaczynają panikować, że to ich domy zostaną zaraz
zaatakowane.
- Powinniśmy teraz ochraniać
Malgarię, ale te ataki są niepokojące – stwierdził szorstko
Koll, krążący niespokojnie po komnacie.
- Nawet niewielki oddział ktoś by
zauważył, więc prawdopodobnie kryje się za tym jedna osoba. Może
Rairi?
- Albo Balar.
- A ty, jak myślisz kapitanie? Teraz
ty wydajesz rozkazy, więc zrobimy, jak postanowisz.
Dlaczego
ja? Chciał
zapytać. Róbcie co
chcecie. Tego też
nie powiedział na głos, chociaż miał taką ochotę. Zaciskał
pięści tak mocno, że czuł jak paznokcie wbijają mu się w
wewnętrzną stronę dłoni. Skupił się na tym fizycznym bólu i
ciemności za oknem, żeby nie zrobić czegoś głupiego. Był tym
cholernym Białym Krukiem i miał wręcz obowiązek zastępować
króla w czasie jego nieobecności albo choroby. Powinien sam zbadać
te ataki i znaleźć sprawców, ale na bogów, jak miał opuścić
Rivę? Gdyby w tym czasie się obudził, albo umarł, Argon nigdy by
sobie nie darował, że nie było go przy nim.
Tak długo czekali na jakieś jego
słowa, rozkazy, że słyszał za plecami zniecierpliwione i
zaniepokojone poszeptywania. Ale on tylko zerknął w bok, na łóżko
i wpatrzył się w Rivę tak intensywnie, że udało mu się dostrzec
jak okrywająca go kołdra unosi się nieznacznie i opada, wraz z
jego oddechem. Dlaczego nikt nie potrafił mu pomóc? Dlaczego nawet
uzdrowicielska Moc elfów była tutaj bezradna? Te pytania dusiły go
od środka, chociaż przecież znał na nie odpowiedź.
- Musimy też w końcu coś postanowić
z Falenem… to znaczy z tą dziewczyną – usłyszał głos Kolla –
Nie może wiecznie siedzieć w celi.
- Zgadzam się, powinna być tu z nami
i nam pomagać – stwierdził Oran – Można powiedzieć, że
straciliśmy dwójkę towarzyszy, bo Arwel praktycznie zamieszkał w
podziemiach i zapowiedział, że nie wyjdzie stamtąd, dopóki nie
przywrócimy Serei do Zakonu.
Dlaczego
przychodzą z tym wszystkim akurat tutaj? Przecież Riva potrzebuje
spokoju, a nie ich kolejnego, bezsensownego sporu.
- Najpierw musimy ustalić, co zrobić
w sprawie tych tajemniczych ataków – odezwał się Reeth.
- Panowie, Biały Kruk zajmie się
wszystkim, ale najpierw powinien odpocząć – Lunna wkroczyła mu
na pomoc, zwracając się do nich przymilnym tonem. Tylko ona zdawała
sobie sprawę w jakim naprawdę jest stanie i, że nie chodziło
tutaj głównie o zmęczenie. Nie musiał się odwracać, żeby
widzieć jak staje pomiędzy nim, a pozostałymi wojownikami, jakby
chciała go odgrodzić od reszty świata – Może wrócicie jutro i
wtedy na spokojnie…
- Nie mogę dłużej tego znieść! -
do komnaty z krzykiem wparowała Tara – Nie będziemy nic robić?
Gdzie ona jest?
- Kto taki? – spytała Lunna.
- Jak to kto? Ariel.
Argon poderwał gwałtownie głowę, jakby ktoś
zdzielił go gorącym żelazem.
Ariel?
Na wszystkich bogów, przecież…
Zapomniał.
Całkiem zapomniał o własnej siostrze, która była tamtego dnia z
Rivą nad rzeką i od tamtej pory nie wróciła.
Tymczasem Tara bezceremonialnie i ku zaskoczeniu
pozostałych, podbiegła do kapitana, siłą odwróciła go w swoją
stronę i potrząsnęła nim z gniewem na twarzy. Ona również
wyglądała, jakby nie spała wiele dni, z potarganych warkoczy
wychodziły luźne kosmyki włosów.
- Dlaczego nikt nie szuka Ariel? – napadła na
niego, jakby to była co najmniej jego wina, że zniknęła. Nikt nie
próbował jej nawet przerwać – Jeśli dalej masz zamiar tu tkwić
i nic nie robić, to świetnie. Ja wyruszam na poszukiwanie twojej
siostry i jeśli nikt nie chce iść ze mną, to znajdę ją sama.
Argon patrzył na nią bez słowa, a potem uniósł
wzrok na wpatrzonych w niego braci z Zakonu i zacisnął usta. Lunna
miała taką minę, jakby doskonale go rozumiała, jakby jako jedyna
nie zamierzała go potępiać, że zapomniał o własnej siostrze i
Potomku Liry, która przepadła bez śladu.
Wspomnienie Ariel, nagłe poczucie winy,
bezsilność oraz wpatrzone w niego wyczekujące spojrzenia -
wszystko to sprawiło, że coś w nim pękło. Zacisnął powieki i
bez jednego słowa zniknął.
Pełen wściekłości, ochrypły krzyk wdarł się
w ciszę małego pomieszczenia zanim w ciemności zmaterializowała
się jego postać. Tutaj, w pustym gabinecie w głębi biblioteki
mógł w końcu dać upust temu wszystkiemu, co dusił w sobie przez
te ostatnie dni.
- Niech cię piekło pochłonie, przeklęty
Balarze!
Przeklinając głośno i bez
zahamowań, z szaleńczą furią zaczął przewracać meble i
niszczyć wszystko, co wpadło mu w ręce. Rozpacz ustąpiła miejsca
wściekłości, która była tak gorąca, że parzyła skórę i
dodawała mu wręcz nadludzkiej siły. Stół i regał obrócił w
drzazgi, rozrywał książki i zwoje, których strzępy latały po
całym pokoju. Na koniec rzucił łóżkiem o ścianę, aż
przełamało się na pół. W końcu chwila szaleństwa minęła i
cały pokryty kurzem, dysząc ciężko, osunął się na podłogę,
przy drewnianej skrzyni, której nie miał już siły nawet
przesunąć. Potoczył wzrokiem po zniszczeniach, jakich dokonał,
jakby przeszło tędy tornado. Zapewne poczuł by się dużo lepiej
dopiero, gdyby mógł dorwać właściciela gabinetu i własnoręcznie
go zamordować.
To przez Niego Riva leżał w tym
stanie, ani żywy, ani martwy, Ariel gdzieś zniknęła, a on czuł
się słaby i bezradny jak jeszcze nigdy w życiu.
Przyciągnął nogi do piersi i
spuścił głowę, zamierzając ukryć ją pomiędzy ramionami, kiedy
jego wzrok zupełnie przypadkiem spoczął na jasnej plamie na
podłodze. Zmarszczył brwi, sięgając po to ręką.
Przy samej ścianie, przyciśnięty
skrzynią, wystawał kawałek papieru. Był to niewielki świstek,
wyrwany z jednej z książek i złożony na pół. Ten, kto go ukrył,
musiał przewidzieć, że Argon w akcie desperacji zdemoluje cały
pokój i odsunie łóżko, bo w innym wypadku nigdy by go nie
znalazł.
Argon wyciągnął ostrożnie świstek
i rozłożył, tworząc przed sobą płomyk światła. Pospiesznie
przebiegł wzrokiem po kilku krótkich zdaniach, od razu rozpoznając
równe, staranne pismo. Dłonie mu zadrżały, a z oczu pociekły
bezgłośnie łzy. Czytał te słowa raz za razem, aż każda litera
wryła mu się w pamięć i powoli zaczynał docierać do niego ich
sens.
Nie było żadnego podpisu, ale
wiadomość wyraźnie była zaadresowana do niego.
Nie
bój się o swojego króla, przyjacielu. Nie pozwolę mu umrzeć. O
Ariel też się nie martw. Wróci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz