- To nie tak, jak myślisz.
Arwel wyraźnie spłoszony, odepchnął
przyjaciela tak mocno, aż ten upadł gwałtownie na trawę. Obejrzał
się z zaskoczeniem i na widok Ariel, zrobił niemal identyczny wyraz
twarzy, jakby przyłapała ich na czymś zakazanym.
- Zaraz ci to wyjaśnimy – Arwel nerwowym
ruchem odgarnął do tyłu włosy, odsłaniając znamię na czole.
- Nie powiesz nikomu? – jego przyjaciel wlepił
w nią błagalne spojrzenie swoich błękitnych oczu, które były
równie przestraszone. Czarne pióro na jego czole kontrastowało ze
złotymi kosmykami, teraz potarganymi na wszystkie strony.
Przez chwilę cała trójka trwała bez ruchu i
wpatrywała się w siebie w milczeniu. Ariel przenosiła wzrok z
jednego na drugiego, zupełnie zapominając o własnych problemach.
Nigdy nie zauważyła, żeby ta dwójka darzyła się takim uczuciem,
ale nie pomyślała też, żeby dwaj…
- Zaraz – wyrwało jej się w nagłym olśnieniu
i przyjrzała się uważnie Falenowi – Przecież jesteś
dziewczyną.
Wojownik otworzył szeroko oczy.
-
Skąd…
- Daj już spokój – Arwel westchnął głośno,
pomógł mu wstać i trzymając za rękę, podszedł do Ariel –
Lepiej powiedzieć jej prawdę, niż żeby wzięła nas za
nienormalnych.
- Ale… jak się domyśliłaś?
Ariel parsknęła śmiechem.
- Przecież od razu to widać – jeszcze raz
przyjrzała się z góry na dół wojownikowi, a raczej wojowniczce –
Dlaczego jesteś przebrana za chłopaka?
Arwel trącił ją łokciem i zrobił rozbawioną
minę.
- Mówiłem, że jej się nie da oszukać. Tylko
nasi bracia są takimi kretynami, żeby…
-
Czyli, że nikt nie wie? Więc wszyscy biorą cię za…
- Falena – wzruszyła ramionami – W sumie to
poza nami wiedzą tylko król, Arwel i od niedawna Nox.
Ariel zmarszczyła brwi.
- Ale dlaczego musisz ukrywać się pod
przebraniem? Teraz, gdy was zobaczyłam, od razu dostrzegłam prawdę,
ale wcześniej nawet do głowy mi nie przyszło, że wśród was jest
kobieta.
- No właśnie, nie przyszło ci do głowy –
Arwel ze strapioną miną wskazał brodą najbliższą ławkę i
usiedli na niej, zajmując miejsca po bokach dziewczyny. Ich dłonie
cały czas były splecione, wojownik jakby bez namysłu głaskał
kciukiem jej nadgarstek – Nigdy, w całej historii Zakonu Kruka nie
było w nim ani jednej kobiety. Mamy sporo wojowniczek, ale żadnej
ze znamieniem kruka. Może jakieś się zdarzały, ale zapewne się
ukrywały.
- Dlatego w braciach tkwi przekonanie, że
zwyczajnie kobiety nie mogą należeć do Zakonu , jakby to było
jakieś odgórne prawo nadane przez bogów. A gdyby znali prawdę,
byliby przekonani, że to obraza dla ich świętego Zakonu.
Słuchając ich, Ariel, z niedowierzaniem
przyjęła wiadomość, że mężczyźni, których tak polubiła, są
tak ograniczeni. Przez chwilę patrzyła na ich splecione dłonie, na
smutne uśmiechy, które sobie posłali. Chociaż próbowali się z
tym kryć, teraz widziała jak bardzo się kochają i to pewnie od
dawna.
- Więc przez cały ten czas udawałaś mężczyznę
– podsumowała z namysłem, gdyż nurtowało ją coś jeszcze –
Od jak dawna jesteś w Zakonie?
- Jakieś siedem, osiem lat.
Spojrzała na Arwela.
-
A ty wiedziałeś od początku?
- To ja ją znalazłem, kiedy się ukrywała i
przyprowadziłem do zamku – wyjaśnił z nutą czułości i
rozrzewnienia – Wytłumaczyłem, że tu będzie bezpieczna.
- Tak – ścisnęła jego dłoń i spojrzała na
niego z uczuciem, którego Ariel mogła im tylko zazdrościć –
Nadał mi Imię i wszystkiego nauczył.
- I do tej pory nikt cię nie zdemaskował?
- Staram się nie rzucać w oczy – uśmiechnęła
się i zmrużyła od słońca oczy. Ariel była naprawdę zdziwiona,
bo przecież nie dało się nie zauważyć jej kobiecej urody –
Poza tym dzięki mentalnej więzi z Arwelem wiedziałam jak się
zachowywać, ubierać i chodzić. Trochę sztuczek i to wystarczyło.
- Gdybym jej nie znalazł i nie uratował, nie
mielibyśmy dzisiaj tak dzielnego wojownika. Kto by zmierzył się
samotnie z armią centaurów? – Arwel objął dziewczynę i drugą
ręką potarmosił jej włosy. Nie próbowała się wyrwać, tylko
zawtórowała mu śmiechem, widocznie przyzwyczajona do jego żartów
i takich poufałych gestów.
Ariel uśmiechała się tylko, nie chcąc im
przeszkadzać, po chwili jednak zapytała:
-
Arwel cię uratował? Więc…
- Uciekłam z domu – wpadła jej w słowo,
raptem poważniejąc.
- Uciekłaś?
Pokiwała głową i przygryzła wargi.
W jej oczach i napiętej twarzy pojawił się wyraz bólu, jakby to
był zbyt bolesny temat, żeby do niego wracać. Arwel pochylił się
ku niej i wyszeptał coś do ucha. Zmarszczyła brwi i jeszcze
mocniej zacisnęła usta, ale po chwili skinęła głową. Westchnęła
głośno i nieobecnym wzrokiem zapatrzyła się w rosnący nieopodal
krzak róży.
- Arwel twierdzi, że jeśli mam to z
siebie wyrzucić, to tylko przy tobie, bo można ci ufać – smutny
uśmiech zagościł na jej wargach, ale oczy pozostały nieruchome,
utkwione w jednym punkcie – Ja… dorastałam w bogatej posiadłości
z dala od ludzi. Mój ojciec był kupcem, miałam też młodszego
brata – w dalszej części opowieści jej głos zaczął się
łamać, słowa z trudem przechodziły przez gardło, aż Arwel z
troską znów ujął jej dłoń – Pewnego dnia zjawili się …
Balar i jego ludzie. Przejęli nasz dom, zabijając służbę i ojca.
Mojego małego braciszka zabrali, a nas…- znów urwała, zaciskając
pięć na kolanie i wbijając wzrok w ziemię. Arwel wpatrywał się
w nią z uwagą, aż skinęła głową i Ariel zrozumiała, że
musieli porozumiewać się telepatycznie. Gdy dziewczyna uniosła w
końcu głowę i na nią spojrzała, w jej oczach płonęła
determinacja, gniew i głęboka nienawiść. Głos miała pełen
goryczy i bólu – To były potwory, nie ludzie. Zgwałcili mnie i
matkę, a potem zabawiali się z nami aż myślałam, że tam
umrzemy. Nie wiem ilu ich było i jak długo to trwało. Zemściłam
się na nich, przejmując kontrolę nad ich umysłami i rozkazując,
żeby sami się pozabijali tak, żeby było pełno krwi – dotknęła
znamienia na czole, jakby chciała je zdrapać – Właśnie taką
mam Moc. Po raz pierwszy i ostatni użyłam jej po to by zabić z
zimną krwią. Potem uciekłam. Długo byłam w szoku, dlatego nawet
nie pomyślałam, żeby wrócić po matkę i brata – odetchnęła
głęboko i ze łzami w oczach pokręciła głową - Pewnie długo
nie pożyli, a gdyby nie Arwel, też bym umarła.
Ariel siedziała sztywno, zasłuchana,
czując, że darzy tą dziewczynę coraz większym współczuciem i
szacunkiem. Nie mogła jej potępiać, bo sama nie wiedziała, jak by
przeżyła coś takiego. Znała ją jako Falena – wojownika, który
niczego się nie boi i dorównuje umiejętnościom najlepszym
mężczyznom. Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby żyć przez tyle
lat z takim brzemieniem, mając taką bolesną przeszłość i
jeszcze udawać kogoś innego.
Kiedy więc skończyła, Ariel
uściskała ją ze łzami wzruszenia, co dziewczyna przyjęła z
lekkim zmieszaniem i zapewnieniami, że to wszystko należy już do
przeszłości.
- Kilka razy chciałam wrócić do
domu, ale zajął go Balar, a dzisiaj pewnie to tylko ruina.
- Gdzie on jest?
- W prowincji Serini, niedaleko wioski
Tansin, w której zresztą...
Nie musiała długo kojarzyć tych
kilku faktów. Niespodziewanie złapała dziewczynę za ramiona i
odwróciła w swoją stronę, zaglądając jej w oczy. Musiała się
upewnić, ale jej serce już biło szybko z podekscytowania.
- Jak brzmi twoje pierwsze imię?
-
Sereia, ale nie zdradzisz…
- A twoja matka, to Gebra?
-
Tak, ale skąd…
Ariel ucałowała ją w policzek i
zerwała się na nogi, ku ich zaskoczeniu uśmiechając się szeroko.
- Muszę gdzieś lecieć, ale niedługo
wrócę. Gdyby ktoś pytał, tym razem nie wpakuję się w nic
głupiego – rozłożyła białe skrzydła, które zahaczyły o
krzewy, pomachała im i wzbiła się w niebo, szybko znikając im z
oczu.
A
więc jednak. Cieszyła
się w duchu, rozkładając szeroko ramiona, gdy
pęd wiatru rozwiał
jej włosy i poniósł jeszcze szybciej. Dotrzymam
obietnicy, chociaż jednej.
Ze śmiechem radości, kręcąc
piruety w powietrzu, opuściła Malgarię, kierując się do miejsca,
z którego dawno temu uciekła. Ale tym razem bez strachu, aby
połączyć rodzinę.
***
Argon uniknął strzały w ostatniej
chwili, teleportując się kawałek dalej. Zerknął na Ylona, który
unosił się w powietrzu i posyłał jeden za drugim błękitne
pociski, po czym popatrzył na wioskę w dole i westchnął ciężko.
To już kolejna, którą musieli
bronić przed wrogiem. Tym razem sporą grupą zwierzołaków i
dobrze wyszkolonych Zielonych Ludzi z łukami. Ostatnio zaczęli
pustoszyć cały Elderol i zdawało mu się, że każdego dnia
przybywa ich coraz więcej. Nie mieli wystarczająco ludzi do walki i
Zakon Kruka sam codziennie musiał latać na każde wezwanie
posłańców lub wizje Ariel. Dzisiaj kapitan wziął ze sobą tylko
Ylona, bo reszta broniła traktów, albo walczyła w innych
miejscach. W takich chwilach martwił się o każdego z wojowników,
bo nawet jedna śmierć oznaczała dla nich coraz mniejsze szanse na
zwycięstwo.
Krzyki, płacz i przekleństwa
mieszały się z odgłosami walki i drażniły mu uszy. Zwierzęta
rzucały się na wszystko, co się rusza i bez litości rozszarpywały
gardła, nawet dzieciom. Jakaś kobieta z widłami zasłoniła sobą
córeczkę i stanęła naprzeciwko trójki mężczyzn z mieczami. Gdy
jeden z nich wzniósł ostrze, Argon chciał zareagować, ale w tej
samej chwili zza pleców kobiety wyskoczył potężny wilk i powalił
napastników, zabijając ich na miejscu. Elleya na chwilę zmieniła
postać, z drapieżnym uśmiechem pomachała mu ręką, kazała
kobiecie schronić się w domu i skoczyła, znów jako wilk. Za nią
podążało kilkunastu osobników z jej klanu, siejąc spustoszenie
wśród przeciwników z niezmordowaną zaciekłością i energią.
Ci, którzy przeżyli, lub umknęli Vethoynom, powalały magiczne
strzały Ylona.
Było ich jednak za mało, aby
powstrzymać wszystkich i zapobiec rzezi. Mieszkańcy bronili się z
godną podziwu determinacją, mając za broń jedynie widły, albo
kuchenne noże. Sama odwaga jednak nie mogła ich uratować, a Argon
nie mógł patrzeć jak kolejne ciała padają na ulice. Podczas gdy
zwierzołaki walczyły z wilkami, Zieloni Ludzie parli przez wioskę,
torując sobie drogę mieczem i strzałami. Niektórzy po drodze
brali sobie kobiety i siłą wpychali je do budynków.
- Musimy to szybko zakończyć –
Ylon zbliżył się do kapitana i z ponurą miną nie przestawał
posyłać błękitnych strzał. Znamię na jego czole jarzyło się
intensywnie, rozlewając się wokół jego oczu w skomplikowane
wzory, dzięki którym miał lepiej wyostrzony wzrok niż u elfa i
nigdy nie chybiał celu.
Argon potarł bliznę na policzku i
skinął głową.
- Tak. Czas to zakończyć.
Spłynął na dół z mieczem w dłoni,
jego skrzydła skrzyły się w słońcu otaczając jego postać
białym, nieziemskim blaskiem. Na jego widok wrogowie zawahali się,
jakby ujrzeli przed sobą jednego z bogów, jednak nawet strach nie
był w stanie ich zatrzymać. Usłyszał bojowy okrzyk i ktoś rzucił
się na niego od tyłu. Argon nawet się nie odwrócił, zupełnie
spokojny, za to jego skrzydło poruszyło się z niesamowita siłą i
zmiotło tamtego na najbliższy budynek, raniąc śmiertelnie ostrymi
lotkami piór. Argon schował skrzydła i w następnej chwili znalazł
się przy Elleyi, która właśnie wyszła z jednego z domów, wlokąc
za sobą dwa zakrwawione ciała. Przez okno obserwowała ich
przerażona kilkuosobowa rodzina.
- Ale zabawa, co? – Zagadnęła z
błyskiem w wilczych oczach, pokazując ostre zęby. Rzuciła
martwych na wydeptana ścieżkę, jakby to były worki kartofli i
mrużąc oczy, rozejrzała się za następną ofiarą. Argon właśnie
taką ją pamiętał. Po śmierci Sato była przybita i zupełnie nie
do życia, dlatego zaczął ją zabierać ze sobą, bo najwidoczniej
tylko walka przywracała jej chęć do życia.
- Na dzisiaj wystarczy. Będziemy
kończyć – zakomunikował.
- Już? Tak szybko?
- To już druga wioska dzisiaj - na
widok jej miny, uśmiechnął się mimowolnie, po czym zerknął na
niebo – Na moje oko niedługo zajdzie słońce. Powinniśmy już
wracać. – Elleya zwiesiła ramiona, a jej szare przybrały ludzki
kształt. Argon cenił ją w imię dawnej znajomości, dlatego teraz
dotknął lekko jej ramienia. Nie umiał pocieszać kobiet, ale miał
nadzieję, ze zrozumie jego intencje i troskę – Zbierz swoich
ludzi i poczekajcie przed wioską.
Zaledwie skinęła głową, zniknął
w błysku światła. Żadne ludzkie oko nie było w stanie za nim
nadążyć, przed śmiercią wrogowie widzieli jedynie nagły, krótki
błysk ostrza. Wszystko trwało może kilka minut. Argon
przemieszczał się po całej wiosce w krótkich skokach, a jego
miecz precyzyjnie dosięgał celu i szukał następnego, zanim
przeciwnik zdążył paść na ziemię. Słyszał zdumione okrzyki
zarówno mieszkańców, jak i atakowanych. Zanim ktokolwiek pojął,
co się stało, było już po wszystkim.
Jakiś mężczyzna wciąż stał z
uniesionymi widłami, gdy Argon pojawił się przed nim i wskazał na
leżące wszędzie ciała.
- Zajmijcie się resztą – zwrócił
się do niego, po czym odszedł kawałek i uniósł głowę na Ylona,
który zawisł nad jednym z dachów i obserwował wszystko z góry –
Możemy już…
Nie zdążył dokończyć, gdyż młody
wojownik nagle skrzywił się z bólem, złapał za serce i opadł na
dach, ledwo utrzymując na nim równowagę. W tym samym momencie
Argon ujrzał na niebie postać w płaszczu Zakonu Kruka i czarne
skrzydła. Spod nasuniętego na głowę kaptura na Ylona wpatrywały
się jarzące się czerwienią oczy. Argon krzyknął ostrzegawczo i
rzucił się w stronę tajemniczego zdrajcy. Tamten spojrzał na
niego krótko, machnął skrzydłami i odleciał, zanim kapitan
zdążył go dogonić. Zaklął ze wściekłością i wrócił do
klęczącego na dachu Ylona.
- W porządku? – Zapytał ochryple i
pomógł mu wstać, co i raz zerkając na niebo.
- Tak, na szczęście, chyba się
wystraszył – wojownik był blady, ale gdy spojrzał na kapitana,
na jego pociągłej twarzy szybko powrócił spokój. - Miałem
wrażenie, że coś próbuje zmiażdżyć mi serce.
Argon skinął ponuro głową,
zaciskając kurczowo pięści. Krew wciąż buzowała mu w żyłach,
na samą myśl, że uniknęli kolejnej śmierci.
- To bez wątpienia nasz zabójca.
-
Może powinniśmy…
- Już go nie dogonimy. Na razie
wracamy do zamku. Pozostali pewnie już na nas czekają.
Chwycił Ylona za ramię i przenieśli
się poza wioskę, gdzie czekał klan Vethoynów. Teleportował
wszystkich prosto do sali tronowej, gdzie przy długim stole
siedzieli już pozostali bracia, oraz Yarith z kilkoma jego ludźmi.
- O, jesteście wreszcie – rzucił
tubalnym głosem Alfa, kierując bursztynowy wzrok ku nowo przybyłym
– Już myślałem, że was pozabijali – wyszczerzył zęby,
najwidoczniej w dobrym humorze. Nie dość, że żaden z jego ludzi
nie miał nawet zadrapania - co oczywiście było logiczne, bo ich
rany same się goiły, to jeszcze tryskali energią, nie wykazując
ani odrobiny zmęczenia.
- Na żarty cię wzięło, ojcze? –
Elleya z gracją dzikiego zwierza podeszła do ojca, klepnęła jego
szerokie plecy i usiadła obok z pełnym wyższości uśmiechem –
Ze mną włos im z głowy nie spadnie. Nawet Biały Kruk przyznaje,
że jestem najlepsza – tu mrugnęła do kapitana, który przewrócił
tylko oczami, gdy razem z pozostałymi zajmowali wolne miejsca.
Ostatnie promienie zachodzącego
słońca padały na długi stół, ukazując unoszący się w
powietrzu kurz. Argon przyjrzał się Noszącym Znak Kruka, którzy
odpowiedzieli mu skinieniem głowy, wyraźnie zmęczeni. Falen
próbował zetrzeć Arwelowi krew z policzka i szyi. Oran był ranny
w ramię, a Reeth opierał się ciężko o krzesło, z wyciągniętą
pod stołem nogą, pod którą zbierała się kałuża krwi. Odnalazł
zielone oczy Argona i machnął ręką z bladym uśmiechem.
- To nic takiego, rana nie jest
głęboka – zapewnił, chociaż grymas w kąciku ust i krople potu
na skroniach świadczyły o czymś innym.
Kapitan powiódł po nich kolejno i
zmarszczył brwi. Kogoś brakowało.
- A gdzie Nox?
- Poszedł się przebrać, niezdara –
rzucił z pogardą Koll, z którym półelf pilnował bezpieczeństwa
na traktach – Trafiliśmy na bandę zbirów, a ten potknął się o
własne nogi i upadł w błoto, a potem w czasie walki wpadł na
wózek z pomidorami – niektórzy uśmiechnęli się pod nosem, ale
Koll pokręcił głową, z irytacją marszcząc krzaczaste brwi –
Następnym razem niech ktoś inny bierze tego pożal się bogowie
elfa.
Potknął
się o własne nogi? Od kiedy Nox stał się niezdarny? Niepokój
o podopiecznego tylko jeszcze bardziej popsuł mu humor. Nox zawsze
był bardziej elfem niż człowiekiem. Nie chorował, nigdy nie
przegrywał, był szybki i pełen gracji, jak jego nieśmiertelni
krewniacy. Ostatnio jednak coraz bardziej, niepokojąco przypominał
człowieka.
Mężczyźni zaczęli relacjonować
wydarzenia dzisiejszego dnia, gdy jedno skrzydło uchyliło się
ciężko i w sali pojawiła się drobna, zgarbiona postać w zielonym
stroju z białymi włosami, związanymi w luźny węzeł.
- O już jesteś, Nox – Reeth skinął
na niego z westchnieniem ulgi – Możesz zająć się moją nogą?
- A potem ja! – Oran pomachał
energicznie zdrową ręką, po czym jęknął dramatycznie głośno.
Ylon przesiadł się obok kuzyna, dał mu żartobliwego pstryczka w
policzek i z braterską troską przyjrzał się jego ranie.
- Temu tutaj przydałaby się
pamiątkowa blizna, ale uważa, że byłoby mu nie do twarzy, więc
na koniec możesz naprawić jego już i tak paskudną twarz – Falen
wyszczerzył zęby, jednocześnie unikając pieści przyjaciela i
dodał z diabelskim błyskiem w oczach – Ale tak na sam koniec,
może nawet po spotkaniu.
Tylko Elleya uśmiechnęła się pod
nosem, chyba jako jedyna uważając to całkiem za zabawne. Biały
Kruk nie spuszczał czujnego spojrzenia z Noxa, który skinął tylko
głową i ze wzrokiem wbitym w ziemię, zajął się rannymi. Jego
ściągnięta twarz i przygaszone ciemne oczy mogły wyrażać
zmęczenie, albo niepokój. Gdy kilka razy uniósł dłoń, zadrżała
niczym u starca, na co chyba, poza Argonem, nikt nie zwrócił uwagi.
- No dobrze – Yarith zatarł ręce,
gdy półelf skończył leczyć swoich towarzyszy i z zadowoleniem
rozparł się na krześle – Skoro już wszyscy są cali i zdrowi,
może skończymy szybko to zebranie i zjemy porządną kolację? –
Poklepał się po brzuchu, na co Elleya posłała mu wzburzone
spojrzenie.
Argon zapomniał o czymś takim jak
jedzenie i dopiero teraz dotarło do niego, że ostatnio jadł chyba
śniadanie.
- Dobrze – popatrzył na zebranych,
na dłużej zatrzymując wzrok przy swoim wychowanku, który siedział
ze spuszczoną głową i nieobecnym wyrazem twarzy – Czy dzisiaj
wydarzyło się coś niepokojącego?
- Poza tym, że chociaż wciąż
zabijamy tych drani, jest ich coraz więcej? – Koll zacisnął usta
i pokręcił głową z płonącym dziko wzrokiem.
- Nasz tajemniczy zabójca chciał
mnie dzisiaj zabić – oznajmił nadzwyczaj spokojnie Ylon i po
pełnych wzburzenia i niepokoju okrzykach, opowiedział o całym
zajściu, jakby dotyczyło to kogoś innego.
- O mój bracie! O mało cię nie
straciłem – Oran jęknął dramatycznie i rzucił się na szyję
wojownika, który poklepał go z pobłażliwym uśmiechem po plecach.
- Nie widziałem jego twarzy, bo miał
kaptur – wyjaśnił Argon – Ale za to wiem na pewno, że miał
płaszcz Zakonu i krucze skrzydła. Dzisiaj mieliśmy szczęście,
dlatego proszę was o większą ostrożność i uwagę. Gdziekolwiek
będziecie trzymajcie się w grupach, bo najwidoczniej najłatwiej mu
atakować w pojedynkę.
Wszyscy pokiwali zgodnie głowami,
wstrząśnięci, że znów doszło do ataku. To, że Argon i Ylon
widzieli zabójcę, potwierdzało ich obawy. Kilka spojrzeń skupiło
się na Arwelu, który był równie tym wszystkim przejęty.
-
No co? Znowu myślicie, że to ja? Przysięgam, że…
Argon machnął ręką ze zmęczeniem
i uciął dyskusję, zanim znów przerodziłaby się w kłótnie i
oskarżenia, Nie miał na to ani siły, ani czasu.
- Nie chcę słyszeć, że kogoś
oskarżacie, dopóki nie znajdą się konkretne dowody. Ja też
mógłbym wskazać podejrzanych, ale to tylko sprawiłoby, że
przestaniemy sobie ufać i nasz Zakon całkiem się rozpadnie.
Przyznacie mi rację, że w obecnej sytuacji ważniejsza jest obrona
Elderolu i stolicy. Jeśli zabójca siedzi wśród nas, wcześniej
czy później to odkryjemy. Pozostaje nam pozostać czujnymi i
ostrożnymi. A teraz wolałbym powrócić do pilniejszych tematów.
Reeth, który czuł się już dobrze,
otarł wilgotne czoło i natychmiast przyszedł mu z pomocą.
- Ludzie coraz liczniej przenoszą się
do miast. Całe wioski pustoszeją, bo wszyscy boją się ataków.
- Ale to chyba dla nas lepiej – Oran
poruszał wyleczonym ramieniem z miną dziecka, które dostało
nagrodę za dobre zachowanie – Wsie są praktycznie bez ochrony i
najbardziej narażone na niebezpieczeństwo. Szczególnie te położone
na uboczach. Łatwiej bronić miasta niż pojedynczych osiedli.
- Ale teraz trakty są pełne ludzie,
a oni też potrzebują ochrony.
Argon oparł łokcie na stole i splótł
przed sobą dłonie.
- To prawda. W miastach zrobi się
trochę tłoczno, ale będziemy w stanie zapewnić ludziom większe
bezpieczeństwo – spojrzał uważnie na Yaritha, którego wilcze
oczy zdawały się płonąć w gasnących promieniach słońca –
Czy ty i twój klan moglibyście przypilnować bezpieczeństwa na
drogach? My zajmiemy się wzmocnieniem obrony stolicy.
Alfa przytaknął z ochotą.
- Moje wilki przynajmniej będą
miały, co robić, szczególnie Elleya przestanie marudzić, że się
nudzi – przygarnął do siebie córkę, potarmosił ją gwałtownie
po idealnie ułożonych włosach i roześmiał się głośno, gdy
wyrwała się z morderczym wyrazem twarzy. Yarith popatrzył na
kapitana i skinął mu głową – Vethoyni są na twoje rozkazy,
Biały Kruku.
Pozostali z klanu posłusznie skłonili
się krótko, w milczeniu przysłuchując się całej naradzie i
tylko czasem szepcząc coś między sobą.
- Dziękuję wam – Argon potarł
policzek z blizną, nieco pokrzepiony obecnością i wsparciem
najpotężniejszego klanu zwierzołakow. – To na razie na tyle,
skoro wszyscy jesteście zmęczeni, nie będę was zatrzymywał.
Vethoyni
tylko na to czekali, bo wstali natychmiast i rozmawiając głośno,
wyszli z sali, razem ze swoim Alfą i Elleyą, która jeszcze w progu
zaczęła się kłócić o coś z ojcem.
Wojownicy również zaczęli wstawać
i wychodzić pojedynczo, kłaniając się nieznacznie Białemu
Krukowi, który obserwował ich z głową opartą na dłoni i
zmrużonymi oczami. Arwel wyszedł prawie jako ostatni, specjalnie
zostawiając swojego przyjaciela, który przystanął przy stole i z
niepewną miną przeczesał krótkie blond włosy. Jego jasne,
przejrzyste oczy przez chwilę błądziły po sali, aż w końcu
pokręcił głową do własnych myśli i popatrzył na kapitana.
- Nie wiem czy powinienem to mówić,
ale…Ariel chyba znów opuściła Malgarię.
Argon
wyprostował się gwałtownie jakby ktoś uderzył?
- Co? Widziałeś ją? Miała kolejną
wizję?
Falen przygryzł wargę, wciąż
drapiąc się po głowie, jakby był czymś skrępowany.
- Rozmawialiśmy w ogrodzie, aż nagle
powiedziała, że to pilne i odleciała. Ale… Kazała przekazać,
że tym razem w nic się nie wpakuje. Nie wyglądała raczej, jakby
coś się stało, ale wręcz odwrotnie. Jakby coś ją ucieszyło –
spuścił wzrok i wzruszył ramionami, po czym dodał ciszej - Nie
powinieneś się o nią martwić, kapitanie. Arwel też się musiał
przyzwyczaić, że daję sobie radę bez jego pomocy. A ona jest
naszym Potomkiem.
Po tych słowach skłonił się
pospiesznie i wybiegł z sali, z łopoczącym za nim płaszczem.
- Ona ma rację. Ariel nie potrzebuje
naszej pomocy i ochrony.
Argon odwrócił głowę i spojrzał
na Noxa, który nieporuszony, siedział wciąż na swoim miejscu. Gdy
zostali sami, jakby się rozluźnił i ze skrzyżowanymi ramionami
wpatrywał się w kapitana z delikatnym uśmiechem.
Za oknami powoli zapadał wieczór i w
zamku również zapanował mrok. Argon stworzył niewielka kulę
światła i obserwując jak unosi się ponad stołem, westchnął
głośno.
- Może masz rację. Zapominam, że
moja siostrzyczka tak wyrosła.
- To normalne, że się o nią
martwisz, bo ją kochasz.
W magicznym świetle podszedł do Noxa
i położył dłoń na kościstym barku.
- Ciebie też kocham jak własnego
syna i martwię się o ciebie.
- O mnie? – Gdy uniósł głowę, w
jego granatowych oczach odbił się blask z kuli.
- A o kogo innego? Też jesteś moją
rodziną.
Nox wstał powoli i stanął
naprzeciwko kapitana, niższy od niego o całą głowę.
- Ja też już urosłem, nie
zauważyłeś? – Jego ton był lekki, niemal rozbawiony, ale te
duże, wpatrujące się w niego oczy, miały ten sam, co zawsze
nieprzenikniony wyraz.
Argon z ciężkim westchnieniem
zacisnął palce na jego ramionach.
- Ale zauważam inne rzeczy. Nigdy nie
chorowałeś, a teraz jesteś bardziej człowiekiem niż
kiedykolwiek. Drżą ci dłonie… - Nox chciał coś powiedzieć,
ale wojownik uciszył go ostrym spojrzeniem – Wiem, że mamy trudne
czasy i musisz czuć się tym wszystkim zmęczony. W dodatku musiałeś
ciągle pomagać królowi.
-
To nie…
- A ja dodatkowo obarczałem cię
śledzeniem naszych współbraci i tropieniem zabójcy. Może za dużo
od ciebie wymagałem i przepraszam za to. Rivą zajmą się teraz
Ariel albo Lunna, więc przez kilka dni powinieneś odpocząć. Masz
zostać w zamku i nic nie robić, chyba, że wydarzy się coś
pilnego. I zanim pójdziesz spać, zjedz kolację.
Nox z nieprzeniknioną twarzą uciekł
wzrokiem gdzieś w bok, jakby zmieszany.
- Mówisz jak mój rodzic.
- Bo nim jestem. Może czasem jestem
za bardzo zajęty, ale przez cały czas martwię się o ciebie.
Spojrzał mu w oczy ze smutnym
uśmiechem.
- Dziękuję… ojcze. Za wszystko.
Nox wyślizgnął się z jego uścisku
i opuścił salę. Kapitan tymczasem stał w miejscu jak skamieniały
i mrugając, patrzył przed siebie w oszołomieniu. Młody wojownik
zwrócił się tak do niego po raz pierwszy, od kiedy znalazł go
lata temu. Słowo „ojcze” zabrzmiało dziwnie w jego ustach,
jakby chciał je wypróbować po raz pierwszy i ostatni. Zaś Argona
poruszyło bardziej niż się tego spodziewał. Jego serce zabiło
mocniej, a gardło ścisnęło się niemal boleśnie, w
słodko-gorzkim poczuciu chwilowego szczęścia.
Szkoda,
że tak późno. Powinienem już dawno nakazać mu się tak do mnie
zwracać. Od początku.
Uśmiechając się pod nosem, wyszedł
w końcu z sali, gasząc za sobą magiczne światło. W zamku
zapalano lampy, wszędzie kręcili się strażnicy i służba, więc
mimo zapadającego wieczoru, wokół wciąż tętniło życie, zaś
na korytarzach rozbrzmiewały głosy i kroki. Było za wcześnie na
spoczynek, więc Argon odnalazł króla w jego gabinecie i
zrelacjonował mu wszystko, co się wydarzyło, łącznie z naradą i
rozmową z Noxem. Kiedy Riva dowiedział się o nieobecności Ariel,
zareagował podobnie jak wojownik. Nawet wstał i chciał jej szukać,
ale kapitan wyperswadował mu to, powtarzając słowa Falena i
przekonując, że ich niesforna potomkini ma prawo opuszczać zamek,
kiedy chce. Sam zaczynał rozumieć, że nie jest już dzieckiem, za
którym muszą wszędzie ganiać, tylko już właściwie dorosłą
kobietą, która może decydować o swoim życiu.
Mimo wszystko Argon nie potrafił
usiedzieć w miejscu, ani myśleć o odpoczynku, jakby coś w środku
kazało mu wciąż coś robić. Dlatego wyszedł na chłodny wieczór
i zrobił szybki obchód wokół zamku, obserwując jak na czystym
niebie pojawiają się gwiazdy. Połówka księżyca dawała srebrny,
chłodny blask. Patrząc na niego, jego myśli powędrowały do
Nieśmiertelnej, która nosiła księżyc zawsze przy sobie, a jej
imię kojarzyło się z pełnią.
Wiedział gdzie ją znaleźć, więc
od razu się tam teleportował. Główna brama miasta była otwarta,
kilku strażników pilnowało porządku, podczas gdy do środka
wlewała się fala ludzi, którzy nieskończoną falą gromadzili się
na trakcie, uciekając przed wrogiem. Argon jednak od razu pojawił
się na tyłach muru, z dala od drogi, gdzie panowała cisza.
Na rozległym pastwisku była tylko
Lunna. Przynajmniej, jeśli chodzi o żywe istoty. Kucała niedaleko
muru, oświetlona blaskiem księżyca, z rozwianymi przez wiatr
włosami oraz jedną dłonią położoną na ziemi. Na trawie przed
nią stali w rzędzie kamienni strażnicy, jeden za drugim niczym
wyszkoleni wojownicy. Gdy zjawił się bezszelestnie za jej plecami,
ze wzburzonej ziemi pojawiła się kolejna dwójka tych kamiennych
stworów i dołączyła do szeregu.
Krzyżując przed sobą ramiona, Argon
przyglądał się z podziwem powstającej armii. Elfka była tak
skupiona na swojej pracy, że chyba nie zdawała sobie sprawy z jego
obecności. Uśmiechnął się pod nosem i zniknął.
Pojawił się tuż za jej plecami ze
sztyletem w dłoni. Zaledwie przytknął chłodną stal do jej karku,
nie spodziewał się, że tak błyskawicznie wydarzą się dwie
rzeczy.
Jeden z kamiennych wojowników
doskoczył do niego w kilku długich susach, powalił na ziemię i
przygniótł ciężką nogą, aż zabrakło mu tchu. Lunna zaś z
gracją odskoczyła na bezpieczną odległość, odwróciła się z
medalionem w dłoni, wyszeptała kilka słów i…zniknęła.
No, prawie.
Argon uniósł głowę i zamrugał,
nieco zbity z tropu.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę,
ale widzę twój nos.
- Co?!
-
Twój nos… widać go… nie… - wargi mu zadrżały.
Argon w końcu nie wytrzymał i
chociaż wciąż leżał przyciśnięty do ziemi z kamiennym stworem
nad sobą, roześmiał się głośno i serdecznie.
Jego śmiech obudził drobne
zwierzęta, które czmychnęły pod nogami nieruchomej armii i
potoczył się po okolicy przyjemnym barytonem. Lunna pojawiła się,
trzymając się za nos i wpatrując w niego w osłupieniu i
zakłopotaniu. Na jej policzkach wykwitły rumieńce, ale szybko się
opanowała i machnęła ręką, ruszając w jego stronę. Strażnik w
milczeniu wrócił do szeregu, a jego krokom towarzyszyły lekkie
wstrząsy ziemi.
Argon rozmasował obolałą pierś i
przyjął jej pomocną dłoń, wciąż uśmiechając się pod nosem.
- Dobra reakcja, ale musisz poćwiczyć
z zaklęciem niewidzialności. Twój nos… wisiał w powietrzu – z
rozbawieniem wskazał na niego palcem.
Lunna zrobiła zbolałą minę i
westchnęła ciężko.
- Możesz się ze mnie nie śmiać?
Naprawdę się staram, ale zawsze widać jakąś część i nie wiem
jak to naprawić – rozchmurzyła się, a w jej oczach duma mieszała
się z zadowoleniem – Ale widziałeś? Mam całkiem niezłe
wsparcie. Zaskoczyłeś mnie, ale zdążyłam zareagować. Tylko
dlatego, że wiedziałam, że to ty, nie kazałam mu od razu cię
zabić. Następnym razem poćwiczę nad zaklęciem, więc możesz
mnie tak częściej zaskakiwać, Biały Kruku – gdy odchrząknął
znacząco, poprawiła się szybko – Argonie. Kiedy tylko chcesz.
Trening czyni mistrza.
Spojrzał na jej rozświetloną
uśmiechem twarz, po czym spoważniał i przyjrzał się rzędom
kamiennych strażników.
- Dlaczego właściwie tworzysz teraz
ich tak dużo?
Stanęła koło niego i gdy splótł
dłonie za plecami, zrobiła to samo. Kątem oka widział, że jej
wzrok wciąż podąża w jego kierunku, ale udawał, że bardziej
interesuje go otoczenie.
- Nie wiadomo, kiedy Niezwyciężony
przyśle swoją armię, a my nie mamy wystarczającej siły do obrony
– wyjaśniła rzeczowo – Chcę przywołać tylu strażników, ilu
dam radę jeszcze w czasie tej pełni.
-
Wciąż nie rozumiem tego pośpiechu. Co pełnia ma z tym wspólnego?
– W końcu zwrócił ku niej twarz i uniósł brwi.
Odrzuciła do tyłu włosy i chwyciła
w palce swój amulet.
- Nie wiesz? Księżyc jest moją
siłą, czerpię z niego Moc. Miałam zostać Kapłanką Luny, ale
chociaż tak się nie stało, Moc pozostała. Nie potrafię śpiewać
i tworzyć pięknych rzeczy, jak inne elfy i jak na księżniczkę
przystało. Potrafię tylko to – wskazała dłonią na kamienną
armię i ciągnęła - Oraz kilka nieudolnych sztuczek. W każdym
razie, moja Moc zależna jest od faz księżyca. W czasie pełni
jestem najsilniejsza. Dlatego chcę to wykorzystać, bo potem będzie
za późno.
- Za późno? – Powtórzył jak
echo, wytrzymując jej intensywne spojrzenie.
Lunna przechyliła lekko głowę i w
milczeniu przypatrywała się jego twarzy, badając każdy jej detal.
Argon pozostał niewzruszony, chociaż trudno było nie dostrzec na
jej twarzy fascynacji. Musiał odchrząknąć, żeby przywrócić ją
do rzeczywistości. Nie miał urody Nieśmiertelnych i naprawdę nie
wiedział, dlaczego budzi w niej taki zachwyt. Zawsze był zbyt
zajęty i pochłonięty czuwaniem nad Rivą, żeby myśleć o takich
rzeczach.
- Dlaczego za późno? – Powtórzył
pytanie, bardziej szorstko niż zamierzał.
Lunna nie przestawała się w niego
wpatrywać.
- To oczywiste. Przy następnej pełni
wzejdzie czerwony księżyc.
Argon skrzywił się i odruchowo
spojrzał w niebo. Faktycznie nie zdawał sobie sprawy z upływającego
czasu.
- Tak szybko? – Mruknął z
niezadowoleniem.
- Za miesiąc, może trochę dłużej.
Wtedy moja i wielu innych, Moc, będzie najsłabsza, prawie zaniknie.
Za to innych…
- …wzrośnie – dokończył głucho,
zapatrzony w jasną połówkę księżyca, który niewinnie
przyglądał im się z góry, podobnie jak nieruchomi strażnicy –
Wtedy Niezwyciężony uwolni się z lodowego więzienia.
- I nadejdzie ostateczna bitwa. Którą
wygramy.
Argon odwrócił się w jej stronę z
dłońmi wciąż splecionymi za plecami.
- Skąd ta pewność?
- Po prostu wiem. To oczywiste.
Przecież mamy ciebie, Biały Kruku, posłańcu bogów.
- Gdybym był tak potężny, już
dawno sprowadziłbym pokój na ten świat.
- Wystarczy, że nas ochraniasz i
dajesz nadzieję.
-
To Potomek Liry jest naszą…
- Dla mnie to ty jesteś ratunkiem –
przerwała mu z melancholijnym uśmiechem, po czym dotknęła dłonią
jego policzka. Jej palce delikatnie pogładziły kontury blizny –
Dzięki tobie pogodziłam się ze stratą i znów poczułam się
potrzebna.
Jej dłoń była taka ciepła i
delikatna, że nawet nie myślał, żeby się odsunąć. Przełknął
ślinę, uwięziony w jej spojrzeniu, z sercem trzepoczącym
niespokojnie w piersi.
- Ja nic nie zrobiłem – odezwał
się zachrypniętym głosem, chociaż dobrze wiedział, o co jej
chodzi.
- Lubię ci pomagać, ale chciałabym
się odwdzięczyć w innych sposób i zrobić coś tylko dla ciebie.
Mogę wyleczyć twoją bliznę – mówiąc to, pieściła ją
palcami, jakby była rzadkim okazem kwiatu - Dlaczego nie wpadłam na
to wcześniej? Sprawię, że całkiem zniknie.
Poczuł na policzku delikatne
mrowienie i odsunął się jak oparzony.
- Nie.
Jego ostry ton zaniepokoił ją, aż
kilku strażników poruszyło się w gotowości. Lunna zmarszczyła
brwi i powoli opuściła rękę.
-
Rozumiem, że wolałbyś, żeby to zrobił twój przybrany syn, albo…
- Gdybym chciał pozbyć się tej
blizny, zrobiłbym to już dawno – przerwał jej sucho, po czym
widząc jej konsternację, westchnął ciężko i potarł w namyśle
policzek. Nigdy nie mówił tego na głos i tylko Riva rozumiał
naprawdę, co oznacza dla niego ta szrama. To była jego słabość,
ale czuł, że Lunna może ją poznać – Ta blizna przypomina mi
tamtą noc, gdy Balar zabił własnych rodziców i odszedł,
przekreślając naszą wspólną przeszłość i przyszłość. Chcę
pamiętać ten moment, gdy ranił mnie swoim nożem, żeby móc go
nienawidzić i zapomnieć, że to on miał być uwielbianym przez nas
królem. Muszę pamiętać, co zrobił Rivie, żeby kochać go
jeszcze bardziej, jako swojego króla i brata.
Gdy skończył, z piersi Lunny wyrwał
się tylko cichy jęk.
- Och
- Zachowaj to dla siebie, proszę i
nigdy więcej o tym nie wspominaj, Lunno.
- Obiecuję i… dziękuje. Wciąż
jesteś najlepszym Białym Krukiem, jakiego znam.
Chłodny podmuch wiatru rozwiał im
włosy i zanim zdążył się rozmyślić, odgarnął jej zagubiony
kosmyk za ucho.
- Jedynym, jakiego znasz – poprawił
z nikłym uśmiechem. Odsuwając rękę, niby przypadkiem musnął
palcami jej policzek – Pewnie nie będę żył tak długo jak ty,
ale z pewnością nie spotkasz już żadnego innego Białego Kruka.
Rozłożył skrzydła i odleciał,
żeby chłodne powietrze otuliło jego ciało i ostudziło emocje.
Nawet on, głupi, dał się złapać w
sidła uroku Nieśmiertelnej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz