środa, 10 maja 2017

Rozdział 21

Ariel leciała gnana wiatrem, a pod nią łąki i doliny ustępowały miejsca bardziej pagórkowatym terenom. Spieszyła się, żeby chociaż zdążyć wrócić przed świtem i uniknąć awantury, bo Argon i Riva z pewnością dowiedzieli się, że znów zniknęła. Dawno minęło południe i słońce wciąż mocno grzało, rażąc w oczy. Tak bardzo pochłonęło ją planowanie spotkania Gebry z córką, że nie zwracała uwagi na świat w dole, ani mijane w locie ptaki.
   Do czasu, aż jej głowę przeszył ból, a przed oczami stanęła wioska w ogniu. Aż zachwiała się w powietrzu i obniżyła lot, trzepocząc gwałtownie skrzydłami. W jednej chwili uświadomiła sobie, że zapomniała powiedzieć wojownikom o kolejnym ataku i aż wezbrała w niej złość na samą siebie. Nie mogła po prostu tego zignorować, więc bez zastanowienia zboczyła z kursu i skręciła gwałtownie bardziej na północ.
    Starała się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły z wizji, ale to nie było potrzebne. Zaledwie po pół godzinie znalazła się w bogatej prowincji Ashe, gdzie zielone łąki mieszały się z uprawnymi polami, a wszędzie rozsiane były skupiska domów i bogatych rezydencji. Lecąc nisko nad ziemią, szybko znalazła miejsce ze swojej wizji.
    Już z daleka dostrzegła ogień i unoszące się w niebo kłęby dymu. Tym razem zaatakowane zostało spore miasteczko z kolorowymi budynkami, brukowanymi ulicami i nawet własnym rynkiem. Teraz panował tam chaos i zamieszanie. Ludzie szukali schronienia albo próbowali walczyć. Krzyki mieszające się z sykiem płomieni i szczękiem broni słychać było już z daleka.
    Na widok zniszczeń i martwych ciał mieszkańców, Ariel zdławiła rozpacz i najpierw posłała falę wody, aby ugasić ogień, po czym z furią opadła na główną, szeroką ulicę. Jej rozpostarte skrzydła zajęły całą szerokość, blokując drogę napastnikom. To nie byli Zieloni Ludzie, których już rozpoznawała. Ci mieli na sobie kilkuwarstwowe, zniszczone ubrania, wszyscy mieli gęste brody oraz dziwne tatuaże na twarzach i ramionach. Byli wysocy i dobrze zbudowani, a z krzaczastych brwi i zarysu mocnej szczęki przypominali krasnoludów. W dodatku zamiast mieczy mieli ciężkie, długie topory.
    Ariel po raz pierwszy widziała taką rasę i nie pamiętała nawet, żeby o nich słyszała. Nie miała jednak czasu dłużej im się przyglądać, bo potężni wojownicy nadal dewastowali i zabijali, nie zwracając na nią uwagi. Jeden jednak się nią zainteresował i rzucił się na nią z toporem i jakimś szaleństwem w oczach.
    Spojrzała na niego ze spokojem, czując jak pod jej stopami ziemia pulsuje i drży od wielu par stóp i skarży się na przelaną krew. Nie wykonała żadnego gestu, jedynie zamrugała. Grube korzenie wyskoczyły z ziemi i oplotły mężczyznę tuż przed nią, aż ciężki topór wypadł mu z unieruchomionej ręki i spadł z łoskotem na ulicę. Ożywione pędy korzeni bez trudu przebiły się przez bruk w całym miasteczku i tak samo uwięziły pozostałych napastników. Niczym rozumne stworzenia, ich macki sięgały po brodatych mężczyzn z tatuażami, wyłapując ich z tłumu uciekających mieszkańców, wywlekając z domów i powstrzymując przed dalszym rozlewem krwi.
    A Ariel stała w miejscu i obserwowała to wszystko z poczuciem siły i triumfu. Kamień Ziemi pulsował w jej ciele Mocą, która ożywiała wszystko, co znajdowało się pod jej stopami. Trzecie Oko znów ją prowadziło, szepcząc gdzieś z tyłu głowy, zupełnie jakby to sama Lira nad nią czuwała. Być może, dlatego Ariel czuła się taka pewna siebie i pozbawiona strachu. Ubrana w śnieżnobiałe skrzydła, z rudą burzą wokół głowy, nie zdawała sobie sprawy, jak groźnie musi wyglądać. Dlatego dziwiło ją zachowanie ludzi, którzy pierzchali na jej widok, albo przemykali gdzieś obok w półukłonie, a to wszystko z nabożnym lękiem. W tej chwili była zbyt zaabsorbowana zastanawianiem się, co dalej zrobić z unieszkodliwionym wrogiem, żeby zatroszczyć się o mieszkańców i ich uspokoić.
     Szkoda, że Argon i reszta tego nie widzieli. Może przestali by w końcu się o mnie martwić i bardziej uwierzyli w moje możliwości. Pomyślała z przepełniającym ją uczuciem triumfu.
    - No, no, a więc taką Moc ma kamień Ziemi. Nawet mi się podoba.
    Ariel drgnęła jak oparzona i zamrugała gwałtownie, z zaskoczeniem wpatrując się w oplecionego pędem mężczyznę, który próbował ją zaatakować. Spod gęstych brwi spoglądały na nią dzikie, pełne nienawiści oczy, które z pewnością wcześniej nie były tak zielone. Już myślała, że te słowa były jakąś halucynacją, gdy tym razem wyraźnie zobaczyła, jak usta mężczyzny otwierają się i wydobywa się z nich znajomy głos. Był uprzejmy i wyraźnie rozbawiony całą sytuacją.
    - Może powinienem ci pogratulować tak szybkiej, zdecydowanej rekcji? Mało kto jest w stanie pokonać krewniaków krasnoludów, ale przecież ty jesteś wyjątkowa. I jak ci się podobają moi nowi sprzymierzeńcy? Zapewne nie raz będziesz jeszcze miała okazję z nimi powalczyć.
    Potwierdził jej przypuszczenia na temat pochodzenia tych ludzi, ale nie to teraz było ważne.
    - Gathalag – wycedziła, instynktownie naprężając całe ciało.
    - Cieszę się, że możesz tak łatwo wymówić moje imię, bez leku i wzdrygania się. W końcu jesteśmy rodziną.
    Zignorowała jego uwagę, obserwując rosłego mężczyznę z szeroko otwartymi oczami. Być może to słońce od czegoś się odbijało i mąciło jej wzrok, albo, co gorsza nie pomyślała, że stać go na taką sztuczkę.
    Otóż na wojownika nakładała się rozmyta, widmowa postać elfa, którego już raz spotkała. Gdy mrużyła oczy, stawał się bardziej wyraźny, zamazując wokół siebie rzeczywistość. Mogła nawet dostrzec ironiczny uśmieszek na idealnie skrojonych wargach.
    - Jak to zrobiłeś? – Zapytała w końcu, zaciskając kurczowo pięści.
     Gdy przechylił lekko głowę, brodaty mężczyzna zrobił to samo.
    - Moje więzienie jest coraz słabsze, a ja coraz mocniejszy. Moje oczy i uszy są wszędzie, a ręce sięgają coraz dalej. Każdy, kto do mnie przyjdzie dostanie cząstkę mojej Mocy i życie w nowym świecie pod moją władzą. To dopiero początek, moja droga – w jego głosie wyraźnie słychać było zadowolenie i pychę, które tylko wzbudziły w niej jeszcze większy gniew – Gdy powstanę z nowym ciałem, nikt i nic nie będzie w stanie mi się przeciwstawić.
     - Nadal uważam, że jesteś za bardzo pewny siebie – posłała jego widmowej postaci wyzywające spojrzenie – Pokonam cię jak każdy poprzedni Potomek Liry i z powrotem wepchnę do lodowej trumny.
Jego śmiech przeszył ją tysiącami igiełek, aż dostała gęsiej skórki.
    - Widzisz, nie jestem nawet zły, że ostatnio mi uciekłaś. Twoje groźby nie robią na mnie wrażenia. Kiedy wzejdzie czerwony księżyc, oddasz mi swoją Moc, a wtedy będziesz tylko bezbronną dziewczynką, na której zemszczę się za te wszystkie lata niewoli i upokorzenia. Nie zostało wiele czasu, więc bądź tak łaskawa i zdobądź do tej pory ostatni kamień. Mój sługa przyjdzie po ciebie i wiesz już, że nie powinnaś wtedy z nim walczyć.
    Ariel cofnęła się gwałtownie, uderzona falą niewidzialnej siły. Z każdym kolejnym słowem jego głos rósł i potężniał, rozbrzmiewając również w jej głowie. Nawet w widmowej postaci emanował gromadzoną przez wieki potęgą, silniejszą niż mogła sobie wyobrazić. Powietrze wokół nich stało się ciężkie, a każdy oddech przyprawiał o zawroty głowy. Gathalag patrzył na nią z góry, jakby była nic nieznaczącym pyłkiem. Z pogardą, od której sama poczuła się malutka.
    - Nie uciekniesz przede mną, moja wnuczko - zagrzmiał, aż zaczęła cofać się powoli, z trudem wytrzymując na sobie jego spojrzenie – Twoja odwaga to za mało, żeby mnie pokonać. Już niedługo zrozumiesz, czym jest prawdziwe cierpienie i rozpacz.
    Nie tyle same słowa, co przenikający do kości głos był zbyt bolesny. Ariel zatkała uczy i krzyknęła, aby się zamknął.
    - Nie!
Znów tylko się roześmiał, a wtedy oplatający mężczyznę korzeń, poruszył się niczym wąż i przebił jego pierś i serce. To samo spotkało pozostałych jego towarzyszy w całym miasteczku. Trysnęła krew, ale widmo elfa nie zniknęło. Nie mogąc znieść jego widoku i przygniatającej energii wirującej w cząsteczkach powietrza, odwróciła się na pięcie i z poczuciem klęski, wzbiła się w niebo, jak najwyżej i jak najdalej od miasteczka.
    - Uciekaj dopóki możesz, mała Ariel, ale przede mną się nie schowasz. W czasie czerwonego księżyca zmiażdżę twój świat i wszystkich, których kochasz. Wtedy przestaniesz być taka pewna siebie i będziesz błagała o szybką śmierć.
    Okrutnie rozbawiony głos dogonił ją i sprawił, że poleciała jeszcze szybciej, poganiana wiatrem, złością na samą siebie i upokorzeniem.
    Jego słowa zrodziły w jej sercu ziarenko strachu, które zaczęło kiełkować wbrew jej woli. Wiedziała, że jeśli się temu podda, naprawdę przegra.
    Dlatego pomknęła niczym strzała w kierunku kryjówki Balara, zdeterminowana jak nigdy wcześniej, aby mimo wszystko chronić najbliższych do samego końca.


***

   Wszystko pulsowało czerwienią i nienawiścią. Cały świat wydawał się skrzywionym obrazem bez kolorów i światła. Kruchym i chętnym, żeby go strzaskać.
     Jego świat. Ale nie jego nienawiść.
     A więc Kira dowiedziała się jak przerwać więź i odsyłacie ją do domu? Jej dźwięczny sopran wibrował w jego umyśle, przynosząc zawsze ból.
     Tak.
    Dlaczego nie chciałeś jej zabić, jak prosiłam? Zawiodła mnie.
    Milczał, skulony w kącie swojego umysłu, małym zakątku, który wciąż należał tylko do niego. Popękana przestrzeń z czerwonymi niczym smugi krwi rysami.
     Nieważne, i tak nie było z niej pożytku. Stwierdziła w końcu. A skoro twierdzisz, że jest dla nas niegroźna, zaufam ci.
Dziękuję.
Ale to nie znaczy, że możesz odpocząć. Resztę masz zabić. Te krucze pomioty ciągle stają nam na drodze. A przede wszystkim zajmij się tym przeklętym Białym Krukiem.
Skulił się, otoczony morzem czerwieni. Zaprotestował, choć wiedział, że to nie ma sensu. W tym kruszącym się fragmencie jego chorego umysłu wciąż tliła się odwaga.
Argon jest moim ojcem. Wychował mnie, kiedy ty mnie porzuciłaś.
Mój drogi synu, przecież wiesz, że nigdy bym tego nie zrobiła. Jej głos był słodki, nasiąknięty ostrzegawczą nutą. To wszystko było zaplanowane, miałeś trafić pod jego skrzydła, by stać się moimi oczami i moją wolą.
A czy… kiedykolwiek mnie kochałaś?
Roześmiała się, ubawiona jego bezmyślnym pytaniem.
Jesteś narzędziem zemsty zrodzonym z mego ciała. To wystarczy. Nie zachowuj się jak żałosne dziecko.
Ale Argon…
Nasz czas się zbliża, a ty próbujesz teraz okazywać nieposłuszeństwo? Czerwień zafalowała, osaczyła go niczym wygłodniała bestia, gotowa go pożreć. Ogarnij się i zacznij działać. Wiesz, że nie lubię, jak mi się przeciwstawiasz. Raz ci wybaczyłam, ale na tym koniec. Zrób, co do ciebie należy.
Tak, matko.
Załkał cicho w głębi pokaleczonego umysłu.


***

Tara była zła, że Ariel znów nie wzięła jej ze sobą, gdziekolwiek tak lekkomyślnie poleciała, nie racząc nawet nikogo powiadomić. Do jej powrotu nie miała, co ze sobą zrobić i potwornie się nudziła. Za bardzo przyzwyczaiła się do obecności Potomka przy swoim boku, dlatego, gdy gdzieś tak znikała, czuła się niespokojna i zwyczajnie samotna. W końcu tyle lat spędziły ze sobą w szkole, prawie całe życie. Tam przynajmniej mogła jakoś ją strzec, nie obawiając się, że zniknie jej z oczu. Co innego, gdyby miała chociaż skrzydła.
Miała okazję, żeby odwiedzić rodziców, ale miłe popołudnie w ich gronie zamieniło się w poważne kazanie matki, że powinni już rozglądać się dla niej za mężem. Rozumieli, że jej rolą było strzec i wspierać Potomka, ale sądzili chyba, że nie będzie tego robić do końca swojego życia i w końcu się ustatkuje.
Mąż, dzieci i gotowanie obiadów?
- Nigdy nie opuszczę Ariel i nie zmażę tych runów! – Wykrzyczała im w końcu, chociaż chyba nigdy nie podnosiła na nich głosu. Machnęła ze złością rękami pokrytymi magicznymi słowami i wybiegła z domu, zostawiając rodziców zaskoczony jej reakcją.
Tak naprawdę nie była zła na nich, ale na siebie. Była beznadziejnie zakochana w kimś, kto nawet jej nie lubił i wciąż miała nadzieję, że to się zmieni. W dodatku nikt o tym nie wiedział. Tylko Ariel mogłaby się wyżalić, ale przyjaciółka miała teraz własne problemy.
Gdy coś gnębiło jej umysł, szukała pocieszenia w ruchu. Dlatego od razu poszła do garnizonu, gdzie najmowano się rekrutowaniem wojowników. Na zapełnionym polu treningowym znalazła dla siebie kawałek wolnej przestrzeni i zajęła się treningiem. Miała nadzieję, że znajdzie tu Lunnę, którą namówi na wspólny trening, ale elfka widocznie znów robiła coś dla Białego Kruka. Wszyscy byli komuś potrzebni, poza Tarą, która mogła tylko znów czekać na przyjaciółkę i mieć nadzieję, że nie wpadła w kolejne kłopoty.
Trenujący obok mężczyźni, przestali ćwiczyć i w oszołomieniu patrzyli jak jej dłonie sięgają poprzez wiry w powietrzu i wyjmują kolejne rodzaje broni, których nawet nigdy nie widzieli na oczy. Wciąż niezadowolona, odrzucała je na piach, aż wokół niej powstał kopiec przeróżnego arsenału broni białej, palnej, wszelkiego rodzaju ostrzy i łańcuchów. W końcu wybrała ciężki toporny miecz ze złotą rękojeścią, który w dawnych czasach musiał należeć do potężnego wojownika i trzymając go oburącz, zaczęła okładać nim manekina. Każdy cios przepełniony był frustracją i gniewem, które próbowała wyładować. Nie zauważyła, kiedy z przedziurawionego manekina pozostały strzępy. Dysząc ciężko, otarła pot z czoła i westchnęła. W końcu z rozdrażnieniem odłożyła wszystko na swoje miejsce i odeszła szybkim krokiem, odprowadzana wieloma spojrzeniami.
Cokolwiek robiła, mogła myśleć tylko o granatowych oczach półelfa. Wryły się w jej pamięć od tamtego dnia, gdy były pierwszą rzeczą, którą zobaczyła po przebudzeniu. Ciągle był w jej głowie i nic nie mogła na to poradzić. Nawet jego nieczułe i oschłe zachowanie nie zachwiało jej uczuciami. Starała się robić wszystko, żeby o nim nie myśleć, ale to było silniejsze. Pouczała Ariel, co ma robić, a sama była jeszcze gorsza. Dlatego postanowiła w końcu do niego iść i posłuchać własnej rady.
Zanim wróciła do zamku, jasny wieczór przyniósł ze sobą chłód, który otulił jej nagie ramiona, pokryte gęsto runami, powodując gęsią skórkę. Pierwsze gwiazdy zamrugały na niebie, gdy schroniła się w pałacowych murach i pustymi korytarzami pobiegła prosto do skrzydła zajmowanego przez Zakon Kruka. Jej serce dudniło szaleńczo, na samą myśl, że zaraz go zobaczy. Jeszcze nie wiedziała, co mu powie, ale dzisiaj postanowiła nie dać się tak łatwo zbyć jego nieuprzejmością.
Jeśli znów mnie wyrzuci, to trudno. Przekona się, że potrafię być uparta.
Stanęła przed ostatni drzwiami w długim korytarzu i odetchnęła głęboko dwa razy. Poprawiła pospiesznie luźno spleciony warkocz, wygładziła pomarańczową sukienkę i po jednym, szybkim stuknięciu, otworzyła stanowczo drzwi..
- Cześć…
Urwała, gdy przywitała ją cisza i mrok, jakby nikogo nie było. Szybko rozejrzała się komnacie, w której jedynymi meblami było łóżko, szafa i stolik przy ścianie. O oparcie krzesła leżał przewieszony czarny płaszcz Zakonu, jedyna rzecz mówiąca cokolwiek o właścicielu. Surowe ściany z czerwonej cegły zdawały się tu bardziej przytłaczające i zimne, niż w pozostałej części zamku. Jedno zerknięcie, na pusty i równie zimny kominek sprawiło, że Tara objęła się ramionami i zadrżała. Komnata sprawiała przygnębiające wrażenie, jakby nikt tu nie mieszkał, a brak jakichkolwiek ozdób czy książki, pogłębiały to uczucie.
Zawiedziona, że go nie zastała, chciała już wyjść, gdy jej wzrok powędrował pod okno. Na podłodze siedziała skulona postać, z nogami podkulonymi do piersi i głową ukrytą między ramionami. Gdyby nie białe włosy zakrywające twarz, mógłby całkiem wtopić się w mrok.
Tara przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu, marszcząc coraz bardziej czoło. Coś przeszyło ją od środka, jakby połączenie strachu i niepokoju i to coś niczym błyskawica wstrząsnęło jej sercem.
Stworzyła niewielką kulę światła, która zawisła nad jej głową, nie rozpraszając całego mroku panującego w komnacie. Przez okno widać było skrawek granatowego nieba, tylko trochę ciemniejszego niż jego oczy. Cicho, żeby go nie zdenerwować, przeszła przez komnatę i usiadła niedaleko na posadzce, opierając plecy o ścianę, z głową zwróconą w jego stronę.
Przez dobrych kilka minut otaczała ich kompletna cisza, otulająca cały zamek. Tara obserwowała jego nieruchomą, skuloną postać, nie wiedząc, od czego zacząć. W pewnym momencie ziewnęła i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, ze swojego zmęczenia i późnej pory. Nox natomiast drgnął na ten cichy dźwięk, ale nie podniósł głowy.
- Czego chcesz? – Jego stłumiony głos był znużony i zirytowany.
- A więc widziałeś, że tu jestem? – Odpowiedziała pytaniem, zadowolona, że to on pierwszy w końcu się odezwał.
- Mam słuch elfa, a ty nawet oddychasz za głośno.
- Och, przepraszam. A więc przestanę, jeśli ci to przeszkadza – chciała zażartować, ale nawet się nie poruszył.
- W ogóle możesz stąd wyjść. Zamierzałem iść spać.
Tara rozejrzała się po komnacie i ponownie utkwiła w nim uważne spojrzenie. Magiczne światełko zawisło przy oknie, niczym słońce, które postanowiło potowarzyszyć księżycowi w jego nocnej wędrówce.
- Na podłodze, w tej pozycji? – Rzuciła zgryźliwie, niezrażona jego szorstkością – Rozumiem, że to twoje ulubione miejsce na odpoczynek i tak ci najwygodniej?
Nox w końcu uniósł głowę i spojrzał na nią spomiędzy kurtyny białych włosów. Zmrużył granatowe oczy, które w mdłym świetle zdawały się niemal czarne.
- Jeśli chcesz czegoś konkretnego, to mów szybko i idź.
Nawet jego nieprzyjazny ton nie mógł sprawić, żeby odwróciła od niego wzrok i wyszła. Odchrząknęła ostrożnie i odrobinkę przysunęła się w jego stronę. Miała wrażenie, że jego spojrzenie zaraz wypali w niej dziurę.
    - Właściwie to wpadłam tylko tak, pogadać – z drżącym uśmiechem zaczęła bawić się przerzuconym przez ramię warkoczem, zerkając na niego ostrożnie. Jego postawa i zachowanie wcale nie ułatwiały jej tego, co chciała powiedzieć. Bała się, że po tych słowach siłą wyrzuci ją z komnaty, więc powiedziała zupełnie coś innego, starając się nadać swojemu głosowi naturalną, pogodną nutę. – Wiesz, kiedy Ariel nie ma, okropnie się nudzę, więc pomyślałam sobie, że znajdę przyjaciela i pogadamy…
    - I wybrałaś mnie? – Obrzucił ją lustrującym spojrzeniem – Od kiedy to jesteśmy przyjaciółmi? Wyraźnie powiedziałem, że cię nie lubię.
    - Nie wierzę.
    - Co?
    - Nie wierzę, że mnie nie lubisz – powtórzyła z mocą, odetchnęła i spojrzała mu prosto w oczy, nabierając w końcu odwagi – Tylko tak mówisz, bo się czegoś boisz. Nie wiem, co cię tak trapi, ale mi możesz zaufać – zmniejszyła dzielącą ich odległość, pochyliła się i dotknęła jego dłoni – Jeśli masz jakiś problem, z chęcią cię wysłucham. Możesz mi wszystko powiedzieć.
    Nox milczał przez chwilę przenosząc wzrok to z jej dłoni na swojej, to na nią, a jego blada twarz była maską bez wyrazu. Jednak już samo to, że nie odsunął się, gdy go dotknęła, uznała za swoje drobne zwycięstwo.
    - I tak nie możesz mi pomóc – odezwał się w końcu dziwnie smutnym i normalnym tonem, bez wcześniejszej szorstkości.
    - Mogłabym chociaż spróbować. Chcę coś dla ciebie zrobić, nie tylko z wdzięczności za uratowanie mi życia. Od tamtego wydarzenia, ja… nie potrafię od tobie zapomnieć.
- Gdybym wiedział, że będziesz taka natrętna, pozwoliłbym ci umrzeć.
- Moi rodzice by cię za to zabili.
- To nie byłby mój problem. Beż żadnej Mocy nie mieliby ze mną szans.
- Nie wierzę, że naprawdę tak myślisz. Jesteś najłagodniejszą osobą, jaką znam i jeśli...
- Nic o mnie nie wiesz.
- To mi powiedz. Wszystko. Chcę...
Nagle Nox zacisnął usta i chwycił ją mocno za przegub dłoni. Zanim się zorientowała, co zamierza, wstał gwałtownie, pociągając ją za sobą, po czym popchnął na łóżko. Zdążyła opaść bez tchu na materac, gdy w następnej chwili znalazł się nad nią, już bez tuniki. Oparł dłonie po bokach jej głowy, kolanami przyciskając jej uda. Jego twarz i duże, ciemne oczy przesłoniły jej komnatę i resztę świata.
- Po to tu przyszłaś? – Jego głos lekko drżał, ale poza tym zdawał się wypruty z emocji – Tego ode mnie chcesz?
Tara była kompletnie osłupiała. Jego bliskość oszołomiła ją tak bardzo, że przez chwilę nie mogła złapać tchu. Ogień zapulsował na jej policzkach, w żyłach i uderzył do głowy, rozprzestrzeniając się po całym ciele. Jego blady i gładki tors wydawał się wyciosany z marmuru, podobnie jak całe ciało. Tara bała się choćby drgnąć, chociaż aż świerzbiły ją palce, żeby go dotknąć.
- Ja… - nie potrafiła wydobyć z siebie głosu, tak bardzo ją zaskoczył.
Kącik jego ust powędrował do góry.
- Nie wiedziałem, że potrafisz się czerwienić – zakpił i pochylił się jeszcze bardziej, zbliżając twarz do jej twarzy – Jeśli potem dasz mi spokój, uznam, że było warto.
Tara patrzyła szeroko otwartymi oczami jak się przybliża, nie mogąc oderwać oczu od jego ust. Długie włosy opadły mu wokół twarzy, ich końcówki musnęły jej policzki.
Marzyła o tym, naprawdę pragnęła, żeby ją pocałował. Żeby odwzajemnił jej uczucie, które doprowadziłoby w końcu do tej chwili.
Jednak to nie był Nox, którego znała. I to, co zamierzał zrobić nie miało tak wyglądać.
Zagryzła wargi i odepchnęła go lekko, kładąc dłoń na jego piersi. Gdy minęło pierwsze oszołomienie i zachwyt, z bólem zauważyła, jaki jest chudy. Płaski brzuch, widoczne pod skórą żebra i kości obojczyków nadawały mu wygląd kogoś, kto próbuje zagłodzić się na śmierć.. Serce pod jej dłonią biło równie szaleńczo jak jej. Czy to oznaczało, że mimo wszystko nie była mu obojętna?
W napiętej i niezręcznej ciszy natrafiła na jego oczy, wpatrujące się w nią, jakby na coś czekały. Zawsze niezgłębiony, chłodny granat, teraz błyszczał rozświetlony ukrytymi wewnątrz gwiazdami. Tara przełknęła ślinę i powoli, nieśmiało powiodła dłonią po jego gładkiej skórze.
Drgnął lekko, a ją przeszył przyjemny, gorący dreszcz. Palce z zachwytem i wytęsknieniem wodziły po jego ciele, po każdej linii kości i zagłębienia, jakby próbowały go zapamiętać. Poruszając się niemal bez jej woli, z czułością, o którą by się nie podejrzewała, pieściły jego skórę, aż natrafiły na jakąś przeszkodę i wplotły się w rzemyk.
- Co to? – Zapytała nagle, kierując wzrok na jego szyję.
Dopiero teraz zwróciła uwagę na jego wisiorek, który kołysał się lekko w powietrzu między nimi. Szklane serduszko wypełnione czymś czerwonym, jakby uwięzioną kroplą wina.
- Ładne, skąd to masz?
Sięgnęła ręką, żeby lepiej mu się przyjrzeć, ale Nox błyskawicznie zacisnął na nim palce i spiął się cały, jakby próbowała go zaatakować.
- Zostaw – warknął, a na jego twarzy w końcu pojawił się grymas emocji, ale nie takich, jakie był chciała.
Przez ułamek sekundy zdawało jej się, że ta sama czerwień rozbłysła w jego oczach, po czym znów ją zaskoczył, wstając gwałtownie z nagłą wrogością w ruchach. Wciąż poruszał się szybciej od niej, ale nie było już w nim tyle gracji i lekkości, co kiedyś.
Usiadł na brzegu łóżka, tyłem do niej i ukrył twarz w dłoniach. Na jego zgarbionych plecach odznaczała się na całej długości widoczna linia kręgosłupa. Przez chwilę dyszał ciężko jak po długim biegu, widać było jak cały jego tors unosi się i opada szybko.
Tara usiadła powoli obok, kompletnie zdezorientowana, ale też zaniepokojona jego zachowaniem. Bardzo ostrożnie, jakby miała do czynienia z dzikim zwierzątkiem, dotknęła jego kościstego barku. Gdy nie uciekł, jak się spodziewała, z większa śmiałością przesunęła dłoń na jego kark, odgarniając palcami luźne kosmyki włosów.
- Przepraszam – szepnęła w końcu, najłagodniej jak potrafiła – Gdybyś tylko powiedział, o co chodzi, naprawdę mogłabym ci pomóc. Źle się czujesz? Jesteś chory?
Nox nie poruszył się przez bardzo długi czas i już nawet obawiała się, że nie doczeka się jego reakcji, gdy w końcu przemówił:
- Gdyby można to było wyleczyć, zrobiłbym to sam – uniósł głowę i spojrzał na nią ze smutkiem. Serduszko spoczywało w zagłębieniu jego szyi. – Poza tym, to chyba ja powinienem cię przeprosić. Możesz… możesz o tym zapomnieć?
- Jasne – spróbowała się uśmiechnąć, ale widząc jego zgaszony wyraz twarzy i udrękę w oczach, coś ścisnęło ją za gardło.
- Nie mów nic… Argonowi… I nie patrz na mnie, jakbym miał umrzeć. To tylko zmęczenie.
- Na pewno? – Przechyliła lekko głowę, jakoś nie bardzo mu wierząc.
- Tak. Dostałem nakaz odpoczynku przez kilka dni. Mam zamiar się stąd nie ruszać i wolałbym, żebyś mi nie przeszkadzała.
Zmarszczyła brwi i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, na co pokręcił nieznacznie głową. Zdjął jej dłoń ze swoich pleców i położył ją na jej kolanie. Miał spuszczony wzrok, a jego palce zadrżały nagle.
- Lepiej będzie jak już pójdziesz…T…
- Tara.
- Tak. Nie chcę od ciebie współczucia, więc…
Wstała gwałtownie i odetchnęła głośno, spoglądając na niego z góry.
- Nie mam zamiaru się zarzucać i jeśli naprawdę nie chcesz mnie widzieć, dam ci spokój. Wiedz jednak, że to, co chciałeś zrobić nie było ani w twoim ani w moim stylu. Naprawdę się mylisz, Nox, uważając, że tylko tego od ciebie mogę chcieć – znów westchnęła, zaciskając kurczowo pięści. Nie sądziła, że wypowiedzenie tych słów będzie wymagało tyle odwagi i strachu, ale już nie było odwrotu. – Ja… kocham cię, Nox.
Poderwał do góry głowę i zamrugał, jakby kompletnie nawet nie brał tego pod uwagę. Gapił się na nią, aż Tara znów oblała się rumieńcem. Zanim powiedziałby coś, co by ją zraniło, ujęła jego twarz w dłonie, pochyliła się i złożyła na jego ustach krótki pocałunek. W następnej chwili odwróciła się na pięcie i wybiegła z komnaty, jakby gonił ją sam Niezwyciężony.
Teraz już wiedział. Cokolwiek Nox z tym zrobi, ona sama w końcu poczuła się wolna i znacznie lżejsza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Inne blogi

Spis opowiadań

Spis opowiadań
Blog ze spisem opowiadań blogowych